Reklama

Zostańmy na Wielkanoc w domach, żeby nie zastanawiać się, kto kogo zaraził

redakcja

Autor:redakcja

11 kwietnia 2020, 13:07 • 8 min czytania 6 komentarzy

– Szpital jest ostatnią linią frontu. Ostatnim bastionem. Tam walczy się o życie chorych. Kwestia jest taka, że my też nie mamy tak bogatej służby zdrowia jak Stany Zjednoczone, Szwajcaria czy północne Włochy, ale w tych krajach popełniono błąd, przenosząc katastrofę do szpitali. A w pogotowiu jest takie powiedzenie, że nie przynosi się katastrofy do szpitala. Chodzi o to, że jeśli mamy miejsce masowego wypadku, to nie zwozi się wszystkich chorych do jednego szpitala. Stan katastrofy jest wtedy, kiedy mamy więcej osób poszkodowanych niż lekarzy, pielęgniarek, ratowników, generalnie personelu szpitalnego, który mógłby udzielić im pomocy. Więc dba się o to, żeby nie przenosić wszystkich do jednego szpitala, gdzie może zabraknąć możliwości pomocy dla wszystkich – mówił Jakub Kosikowski, lekarz rezydent onkologii klinicznej w Puławach,  w rozmowie z Marcinem Ryszką na antenie WeszłoFM. Zapraszamy do zapisu tekstowego tej rozmowy. 

Zostańmy na Wielkanoc w domach, żeby nie zastanawiać się, kto kogo zaraził

***

Dni świąteczne mogą okazać się decydujące w walce z koronawirusem?

Mam takie obawy, bo o ile społeczeństwo przez długi czas wykazywało się dużą odpowiedzialność i trzymało się zakazów, co widać było chociażby po tym, że stosunkowo niewielka liczba osób uciekała z kwarantanny, to jest to ten moment, kiedy zaczyna występować rozprężenie. A przynajmniej tak mi się wydaje. Liczby, które się u nas pojawiają, nie są wysokie i nawet podważanie ich nie ma większego sensu, bo liczby zgonów nie dałoby się ukryć. We Włoszech, Hiszpanii, Szwajcarii czy Wielkiej Brytanii liczby są większe i znacznie różnią się od tych naszych.

Wiadomo, że u nas tych przypadków jest mniej. Izolacja działa. Teraz jest strach, że skoro zrobiło się ciepło i przychodzą święta, które Polacy tradycyjnie spędzają przy rodzinnych stołach, to wystąpi problem rozprężenia. Że ludzie zlekceważą odgórne przykazy, nie będą siedzieć w domach, tylko spotkają się w dużych wielopokoleniowych gronach. Konsekwencja może być taka, że za tydzień wirus zbierze żniwa w postaci dużego skoku zachorowań w stosunku do tego, co mamy w tej chwili.

Reklama

Pod koniec 2019 roku pojawiały się pierwsze doniesienia z Wuhan. Przypuszczałeś wtedy, że to może przyjść do nas? 

Z jednej strony, kiedy ktoś pisał mi na Twitterze, że to tylko grypa, to łapałem się za głowę i odpisywałem, że to nie tylko grypa, bo chodzi o skalę zachorowań. Nawet przy procentowej czy promilowej śmiertelności, to przy tej liczbie zachorowań i sposobie jej roznoszenia, oczywiste było, że to nie będzie tylko grypa. Liczyłem jednak na to, że spotka nas scenariusz podobny do tego, jaki kilkanaście lat temu przeżywaliśmy z SARS i MERS, czyli też wirusów z tej grupy, które miały dużo większą śmiertelność, ale wtedy udało się poziom tych zachorowań zatrzymać i opanować. Ogniska wygasły. Miałem nadzieję, że z tym będzie tak samo. Że to będzie, jak burza, która przejdzie bokiem. Okazało się inaczej. Nadzieje były płonne.

Pracujesz w szpitalu w Puławach, który został przekształcony w jednoimienny szpital zakaźny. To jest codzienna walka, codziennych strach czy zdążyłeś się z tym oswoić?

O szpitalu nie będę się wypowiadał. Tak się umówiłem z dyrekcją. Nie chcemy wynosić tego, co dzieje się w środku na zewnątrz, bo to byłoby bezcelowe. Pewne rzeczy, które uważamy za normalne, byłyby przyjęte przez ludzi spoza jako sensacja, a to teraz nikomu nie służy.

Inaczej: skąd tak duża liczba zachorowań wśród personelu medycznego?

Szpital jest ostatnią linią frontu. Ostatnim bastionem. Tam walczy się o życie chorych. Kwestia jest taka, że my też nie mamy tak bogatej służby zdrowia jak Stany Zjednoczone, Szwajcaria czy północne Włochy, ale w tych krajach popełniono błąd, przenosząc katastrofę do szpitali. A w pogotowiu jest takie powiedzenie, że nie przynosi się katastrofy do szpitala. Chodzi o to, że jeśli mamy miejsce masowego wypadku, to nie zwozi się wszystkich chorych do jednego szpitala. Stan katastrofy jest wtedy, kiedy mamy więcej osób poszkodowanych niż lekarzy, pielęgniarek, ratowników, generalnie personelu szpitalnego, który mógłby udzielić im pomocy. Więc dba się o to, żeby nie przenosić wszystkich do jednego szpitala, gdzie może zabraknąć możliwości pomocy dla wszystkich.

Reklama

Te kraje, które zbagatelizowały koronawirusa, zbagatelizowały przebieg COVID-19, przeniosły sobie katastrofy do szpitali. To nie są tylko ludzie, którzy umierają przez przebieg tej choroby, ale też ci, którzy nie dostają się na OIOM z innymi przypadkami. Teraz nagle mówi się, żeby nie umierać na wyrostki, które do tej pory były błahą chorobą, z którą każdy chirurg od początku własnej kariery potrafił sobie poradzić. Mniejsze liczby u nas biorą się tylko i wyłącznie z tego, że zastosowano izolację. Niektórzy uważają, że jest robiona za mała liczba testów, jestem w stanie zrozumieć argumenty, że liczby nie są do końca prawdziwe, to zgonów się nie ukryje.

W odpowiednim momencie odcięliśmy szkoły, licea i uniwersytety. Część prac wymagających bliskiego kontaktu tak samo, część medycyny przerzuciliśmy na teleporady, zmieniliśmy nawyki. Wszystko, co mogliśmy zastosować w perspektywie krótkoterminowej – zastosowaliśmy. Kwarantanny spełniły swoją rolę. Nie mamy setek tysięcy zachorowań, tylko kilka tysięcy.

Dość często obrywa się lekarzom. Narzekamy na zbyt długie kolejki do specjalistów. Teraz wiele osób lekarzy wspiera. Pomaga to w codziennej pracy?

To na pewno jest miłe. Nie można powiedzieć, że tego się nie zauważa. Ale niestety jest tak, że jeden zły uczynek potrafi przekreślić kilkadziesiąt dobrych. Kilka takich sytuacji, które zbiera Porozumienia Rezydentów, mnie dołuje – odmówiono komuś ubezpieczenia na życie, bo jest lekarzem, odmówiono komuś ubezpieczenia w związku z pracą, odmówiono komuś przyjęcia dziecka do żłobka, bo rodzice mogą coś przynieść, zwolniono z pracy syna pielęgniarki, bo mieszka z nią w jednym domu i jest strach. Z jednej strony jest to więc miłe, że my, jako Polacy, potrafimy się tak w sobie zebrać i solidaryzować. Jak się dzieje coś niedobrego, to jesteśmy w stanie się zjednoczyć i pójść wszyscy w jednym kierunku. Niestety, zdarzają się też takie sytuacje, że trzeba zrozumieć, iż wykonujemy swoją pracę. Wiadomo, zdarzają się patologiczne sytuacje, jak tego lekarza, który podczas kwarantanny przyjmował pacjentów, ale co się poradzi? Zdarza się, to jest jednostkowy przypadek – większość lekarzy stara się walczyć z epidemią.

Fajne jest to, że są akcje posiłków dla lekarzy, szycia maseczek, że można czasami wejść do sklepu bez kolejki. Ale wiadomo, że od państwa, zamiast braw, wolelibyśmy dostać środki zabezpieczenia ochrony indywidualnej. Żeby nie było takich sytuacji, że często jedna osoba pracuje w kilku miejscach, łatając grafiki i domowy budżet, i szpitale niejednoimienne nie mają ani sprzętu, ani procedur, żeby się przed COVID-19 bronić. Jedna osoba, która bakcyla złapała, mogła przenosić go dalej. Jeśli jeden personel medyczny obstawia kilka miejsc, to jeśli ktokolwiek z tej grupy zachoruje, to automatycznie okazuje się, że należałoby kilka oddziałów zamknąć. Patologie naszej służby zdrowia zbierają żniwo.

Polska firma rozpoczyna produkcję testów na koronawirusa. Jak to może pomóc?

Na początku bardzo się ucieszyłem, bo myślałem, że będą to testy serologiczne. Takie pobierane z krwi – ukłucie w palec, kropla na kasetkę, zalanie płynem i zaraz mamy wynik. Okazało jednak, że chodzi o testy, które były robione do tej pory – kilkugodzinne, testy PCR, czyli wymaz przez nos albo z tylnej ściany gardła, potem próbka jest badana na RNA tego wirusa. To proces czasochłonny, ale trzeba pochwalić to, że ten test będziemy robili w Polsce, niezależnie od półproduktów z innych państw. Oznacza to, że nie będzie takich sytuacji, że tych testów gdzieś zabraknie i nie będzie można go robić. Jeśli będziemy robili go u nas, to nie będziemy musieli za niego płacić, bo cały świat teraz te testy kupuje. Nie musimy się bać, że tego testu zabraknie. Możemy testować wszystkich. Nie jest to takie osiągnięcie, o jakim myślałem, ale mimo wszystko jest to ważna wiadomość. Testy będą trwały dalej tyle, ile trwają, ale jeśli uda się nam pokonać wąskie gardło w liczbie laboratoriów, to wydolność wzrośnie.

Czy jeśli ktoś przeszedł koronawirusa, to ślad w płucach dalej zostaje i może odbijać się to na życiu codziennym?

Ciężko mi odpowiedzieć na to pytanie, bo to tak młoda choroba, że wszystko jest oparte na partyzantce. Z perspektywy lekarza proces obserwowania rozwoju tej choroby jest fascynujący. My wszystkiego dowiadujemy się z artykułów w internecie, z grup na Facebooku, gdzie są lekarze z Chin, Japonii, Włoch, Hiszpanii, Stanów Zjednoczonych. Wymiana informacji cały czas trwa. Gdyby nie sieć, to trudno byłoby te informacje wymieniać. Trudniej byłoby się uczyć. Dobrze, że ta choroba zdarzyła się w czasach globalizacji. Teraz za mało wiemy. Wiemy, że zdarzają się przypadki, kiedy przejście COVID-19 spowodowało włóknienie płuc – to choroba straszna, bo ogranicza ona możliwość wymiany gazowej, oddawania dwutlenku węgla i przyjmowania tlenu do organizmu. To na pewno spowoduje, że próg organizmu będzie niższy niż można było osiągnąć. Ale czy przy łagodnym przejściu choroby włóknienie płuc też występuje czy są jakieś jego ślady? Nie wiem, czy można powiedzieć, że tak na pewno jest. Wszystko opiera się na pojedynczych doświadczeniach. Trwają testy schematów. Ministerstwo Francji podało, że nie można stosować Ibuprofenu, po czym zaraz się z tego wycofywało, bo na jakiejś małej grupie było to testowane, gdzie był ciężki przebieg.

Na pewno, jeśli jest przebieg z włóknieniem płuc, to to ograniczy komuś maksymalną wydolność organizmu, skomplikuje to komuś życie, ale w innych przypadkach, lżejszych przypadkach? Nie wiem, czekamy na badania, teraz wszyscy są zajęci tym, żeby jak najwięcej osób przeżyło.

To na koniec: święta świętami, ale zostajemy wszyscy w domach, prawda?

Ktoś pięknie powiedział: zostańmy na Wielkanoc w domach, żeby potem nie zastanawiać się, kto kogo zaraził i dlaczego tej osoby nie ma już z nami.

ROZMAWIAŁ: MARCIN RYSZKA 

Najnowsze

Liga Mistrzów

Żaden z półfinalistów Ligi Mistrzów nie wygrał w ćwierćfinale pierwszego meczu

Bartosz Lodko
0
Żaden z półfinalistów Ligi Mistrzów nie wygrał w ćwierćfinale pierwszego meczu

Komentarze

6 komentarzy

Loading...