Z piłkarzami z Afryki zawsze jest sporo śmiechu, a zdarza się, że i sporo problemów. Nie do końca wiadomo, jak oni wszyscy trafiają do Polski. Ale kiedy już do niej trafią, potrafią sobie poradzić w najbardziej ekstremalnych warunkach. Dlatego zebraliśmy dla was anegdoty i opowieści o pokręconych losach sympatycznych zawodników z Czarnego Lądu. Jeden z nich zresztą piłkarza tylko udawał, a jego prawdziwa tożsamość do dziś pozostaje nieznana. A pozostali?
Królowie imprez, lokatorzy „mieszkania” na strychu w klubowym budynku, pozytywne duchy i negatywni bohaterowie ustawionych meczów. Jedni nierówno walczyli z systemem ogrzewania, inni z… wodą w basenie. Zapraszamy!
***
Podrobiony król strzelców z Gwinei
W 2005 roku Broń Radom pochwaliła się prawdziwym hitem transferowym. Agbeluye Camara przychodził do ówczesnej V ligi jako król strzelców ligi w Gwinei. W CV miał też mieć występy w tunezyjskiej Ekstraklasie, więc wyglądało to naprawdę grubo. Słowa „miał” używamy tu nie przypadkowo, bo w Radomiu szybko zaczęli się zastanawiać, czy ten człowiek kiedykolwiek grał w piłkę. – Przyjechał w dzień kobiet, a na pierwszy trening trzeba było czekać godzinę. Pod stadionem było z pięćdziesiąt osób, każdy był ciekawy, co pokaże. W końcu wyszedł prezes i powiedział, że Camara się modli, dlatego się spóźnia – opowiada nam Sylwester Szymczak, redaktor naczelny działu sportowego lokalnego „Echa Dnia”.
Gwinejczyk był muzułmaninem, więc musiał znaleźć czas dla Allaha. Nie przepadał natomiast za zimą, choć po transferze zarzekał się, że śnieg mu nie straszny, bo w Gwinei w górach też leży. Jak się szybko okazało, przechwałki można było włożyć między bajki. – Pojechał na pierwszy sparing i nawet nie wyszedł z budynku klubowego, bo zobaczył śnieg i powtarzał jedynie „zimno, zimno” – mówi nasz rozmówca.
Kibice niecierpliwie czekali na debiut króla strzelców z Afryki, ale ten niezbyt nadawał się do gry. W końcu jednak pojawił się na boisku i… załadował gola życia. Strzał prosto w okienko. Ludziom na trybunach podobno opadły szczęki, o czym wspominał mi jeden z kibiców Radomiaka. Tak, ciekawość dotycząca Camary była tak duża, że niektórzy fani przeciwnej drużyny wybrali się na mecz, żeby zobaczyć tego asa w akcji. – To było zgubne, bo ta piłka po prostu mu zeszła. Pech chciał, że tak wpadła i ludzie się zachwycili, że faktycznie boski piłkarz przyjechał. Przez cały tydzień chodził jak król, a w kolejnych meczach potykał się o własne nogi. Prezes tłumaczył to złą aklimatyzacją, ale w czerwcu się z nim pożegnali – dodaje Szymczak.
W tamtych czasach transfer piłkarza z Afryki był ogromnym wydarzeniem. Nic dziwnego, że nawet biorąc pod uwagę marną formę Camary, znaleźli się kolejni chętni na jego usługi. Zawodnik szybko trafił na testy do Radomiaka, a więc drugiego z większych klubów w mieście. Miał jednak problem, bo o ile w Broni opłacał go sponsor, tak później nie miał gdzie się podziać. Sytuacja stała się niewesoła, ale wiele osób wyciągnęło do niego pomocną dłoń. Gwinejczyk przez pewien czas przebywał w hotelu, a kiedy miał szansę trafić do klubu ze Struga 63, dosłownie w nim… zamieszkał.
Pewnego razu natknęła się na niego jedna z osób, które pomagały wówczas w funkcjonowaniu drużyny. – Na korytarzu minęli mnie jacyś ludzie niosący gigantyczny materac gimnastyczny. Jeden z nich stary, na pierwszy rzut oka – bezdomny. Drugi to młody czarnoskóry chłopak. Zbaraniałem kompletnie. Później dowiedziałem się, że pierwszy jegomość to legendarny kibic Radomiaka, który po awansie do I ligi sprzedał dom i za te pieniądze jeździł za klubem. Po sezonie klub spadł, jemu skończyły się pieniądze i co jakiś czas pojawiał się przy Struga, żeby tam pomieszkać. Drugą osobą był właśnie Camara – słyszymy.
Napastnik rodem z Gwinei okazał się jednak zbyt słaby nawet na rezerwy Radomiaka, więc szybko stracił lokum w klubowym budynku. Według różnych legend spał albo na sali gimnastycznej, albo w schowku na sprzęt. Bardziej prawdopodobna jest druga opcja. Brzmi absurdalnie, ale podobne warunki otrzymał w Akcji Jastrzębia, która właśnie awansowała do ligi okręgowej i stwierdziła, że chce mieć w składzie afrykańskiego napastnika. Według różnych relacji, Camara trochę tam pograł, ochoczo korzystając przy tym ze swojej popularności w tej niewielkiej miejscowości i słuch po nim zaginął – prawdopodobnie wyjechał z Polski.
Parówki na strychu i nauka pływania
Gwinejski napastnik śpiący w klubowym budynku Radomiaka nie był jednak niczym nowym. Budynek przy ul. Struga 63 „gościł” wielu afrykańskich piłkarzy, z tym że większość z nich otrzymywała nieco lepsze warunki. Jasne, apartamenty to nie były, ale już pokój gościnny czy „strych” nad dawną halą, w czasach gdy nie było jeszcze możliwości lokowania zawodników w bursach czy hotelach, brzmiały lepiej. Wspomniane „pokoje” niejedno widziały. – Zagraniczni piłkarze mieszkający w pokoju nad halą, to jest hit. Gnieździli się tam w kilku i zajadali parówkami – obrazuje styl życia sportowców Marcin Borzęcki, dziennikarz TVP Sport, który dobrze zna radomskie klimaty, bo sam z tego miasta pochodzi.
Ale osobliwa dieta to jeszcze historia light. Na początku XXI wieku Afrykańczycy wykorzystywali pokój gościnny w celach – ujmijmy to łagodnie – towarzyskich. Oczywiście odwiedziny „koleżanek” były tajemnicą Poliszynela, jednak w pewnym momencie sprawa stała się oficjalna za sprawą nietypowej wpadki. Lokalna gazeta chciała bowiem zrobić reportaż o tym, jak przyjemnie mieszka się chłopakom z Afryki w Radomiu i odwiedziła ich w klubie, wraz z obszerną fotorelacją. Fotograf wpadł do nich w złym momencie – akurat w trakcie wizyty wspomnianych wcześniej dziewczyn. Mimo to odbębnił robotę i tak zdjęcia pań odwiedzających czarnoskórych kolegów, obiegły cały Radom łącznie ze wspomnianym reportażem. Jak się domyślacie – nie miały one później łatwego życia.
Niedługo potem do Radomiaka zawitał Kenneth Alfred, napastnik rodem z Nigerii. Jak trafił do klubu nie do końca wiadomo, bo trener Włodzimierz Andrzejewski nie widział dla niego miejsca w drużynie. Alfred został jednak przeforsowany i co jakiś czas dostawał szansę. Jego największym sukcesem było strzelenie gola… Arturowi Borucowi, który wtedy grał w Pogoni Siedlce.
Ciekawsze były natomiast jego pozaboiskowe perypetie. Opowiada Andrzejewski. – Po meczach mieliśmy odnowę, a najprościej było iść na basen. Z Alfredem był jednak taki problem, że panicznie bał się wody. Pływać też nie umiał, więc legenda klubu, hrabia Zdzisław Radulski zarzekł się: już na go pływać nauczę! A że hrabia w przeszłości wyszkolił wielu mistrzów pływackich i miał papiery instruktora, to wiadomo było, że Kenneth się z nim nie utopi. Nie wierzyliśmy jednak, że uda mu się zrobić pływaka z Alfreda i założyliśmy się z hrabią o dobrą butelkę, że misja się nie powiedzie. Niestety, zakład przegraliśmy. Alfred po treningach u Radulskiego przepłynął cały basen.
Messi z Lesotho
Ponad dwa lata temu niczym meteor przemknął przez rodzime rozgrywki Messi Junior. Takim tytułem mianowano Luciano Matsoso, z IV-ligowego Oskara Przysucha. Matsoso w zasadzie mianował się nim sam, wpisując to sobie w profil na Facebook’u. Lesotyjczyk nieoczekiwanie otrzymał powołanie do reprezentacji kraju, co przykuło uwagę mediów. Sami zresztą o nim pisaliśmy. W tekście żartowaliśmy, że afrykańscy piłkarze mają to do siebie, że lubią przedłużyć pobyt na kadrze. Cóż, wykrakaliśmy, bo skrzydłowy tak wracał do klubu po zgrupowaniu, że… nie wrócił do niego nigdy.
Po sensacyjnym powołaniu próbowałem zrobić z nim wywiad dla lokalnego portalu. Matsoso był tą ofertą zachwycony, problem w tym, że opowiadał głównie o… Messim. Był nim do tego stopnia zafascynowany, że potrafił zestawić swoje zdjęcie z fotografią Argentyńczyka.
Jego zdaniem nie było widać różnicy.
Faktycznie, jak dwie krople wody!
Reprezentant Lesotho uważał też, że w piłkę gra równie dobrze co Argentyńczyk. Na dowód wysyłał mi wideo ze swoich meczów. „Messi Junior” faktycznie radził sobie nieźle, w IV lidze się wyróżniał i miał nawet propozycje z wyższych klas rozgrywkowych. Oskar liczył jednak, że na piłkarzu zarobi trochę więcej, dlatego do transferu nie doszło. Matsoso miał mi o tym wszystkim opowiedzieć na żywo, ale co tydzień przekładał termin powrotu do Polski. Pisał, że już ma bilety, już leci i… za tydzień sytuacja się powtarzała. W końcu z listopada zrobił się styczeń, a sympatyczny kumpel z Afryki wysłał mi nawet noworoczne życzenia. Łącznie z zapytaniem, czy… nie znajdę mu klubu w Radomiu, bo zasługuje na coś lepszego.
Mimo szczerych chęci, pomóc niestety nie mogłem. Na wywiad czekam więc do dziś, podobnie jak Oskar na zawodnika, po którym słuch kompletnie zaginął. Jeszcze rok temu pojawiał się wśród powołanych do kadry Lesotho, ale od tamtej pory – głucha cisza.
„Nie ma sianka, nie ma granka!”
Ciekawe historie związane z afrykańskimi piłkarzami Radomiaka działy się w latach 2005-2006, w których klub grał na zapleczu Ekstraklasy. W mieście do dziś pamięta się o Abelu Salami. Nigeryjczyk przyszedł do Radomia jako piłkarz mający w CV grę w najwyższej lidze, więc polski futbol zdążył poznać aż za dobrze. Nic dziwnego, że jego mottem było „nie ma sianka, nie ma granka”. Gdyby Salami opatentował ten zwrot, mógłby zbić fortunę. Za każdym razem, kiedy Salami nie dostawał wynagrodzenia, przytrafiały mu się kontuzje. Przeważnie cierpiała pachwina, ale były też inne niemożliwe do zdiagnozowania dolegliwości. Nawet dziś znajdziemy notki z dawnych lat, o jego dziwnych urazach.
Salami zawsze miał pozytywne podejście do życia, jak i do obowiązków. Spóźnienia, nieobecności – zdarzało się, kwitował to uśmiechem. „Jakie sianko, takie granko”. Z kolei redaktor Szymczak, z którym wcześniej rozmawialiśmy o Camarze, zapamiętał Abela, bo ten zawsze witał go z daleka. „NIE MA SENSACJA NA PIERWSZA STRONA!” – krzyczał Nigeryjczyk na widok dziennikarza.
Mniej sympatyczne wspomnienia zostawił po sobie Maxwell Kalu, inny stary wyjadacz. Kalu miał dziwną przypadłość – często brał udział w dziwnych spotkaniach. Napastnik był m.in. w kadrze Amiki z pamiętnego finału Pucharu Polski z Aluminium Konin. W Radomiu wziął udział w dwumeczu, który dla miejscowych był jeszcze większym skandalem. Radomiak musiał walczyć o utrzymanie na zapleczu Ekstraklasy w barażach, w których jego rywalem była Odra Opole. Radomscy działacze od początku mieli wątpliwości co do obsady sędziowskiej, bo choć był to już rok 2006, to „słusznie minione czasy” jeszcze minione nie były.
Obawy się potwierdziły, bo dwumecz napakowany był kuriozalnymi decyzjami. Sędziów przyćmili jednak piłkarze, a zwłaszcza Maxwell Kalu i Swetosław Byrkacznikow. Drugi w komiczny sposób wykonał rzut karny w serii jedenastek, która miała zadecydować o utrzymaniu lub spadku, pierwszy psuł każdą możliwą sytuację w regulaminowym czasie gry. Kiedy kilka dni po meczu okazało się, że Kalu miał już ustalone warunki przejścia do Odry i wyjeżdża do Opola, kibice Radomiaka przeklęli go na dziesięć pokoleń do przodu. Na tym się zresztą nie skończyło – legenda głosi, że fani dorwali Nigeryjczyka na dworcu, tuż przed podróżą do Opola. Kalu zebrał oklep, a na domiar złego stracił złoty łańcuch, jeden z ulubionych dodatków do ubioru.
Piłkarz i… nauczyciel
W późniejszych latach Afrykańczykom w Radomiu żyło się znacznie lepiej. Przede wszystkim mieszkali w cywilizowanych warunkach, chociaż… nie zawsze kończyło się to dobrze. Nigeryjczyk Madariola, który przez kilka lat grał w Broni Radom, miał problem z rachunkami. Obrońca nie do końca wiedział, jak korzystać z grzałki elektrycznej i zapomniał o jej zakręcaniu. Pewnego dnia pojawił się więc w klubie z problemem – naliczono mu za to 2500 zł.
Ale wśród masy śmieszno-strasznych anegdot, zdarzają się też wyjątki. W Radomiaku w latach 90. furorę zrobili piłkarze z Zimbabwe – Prince Matore i Gift Muzadzi. Towarzyszył im jeszcze Lioyd Chitembwe i legenda głosi, że tercet trafił do Radomia zupełnie przypadkiem. Dosłownie, bo gdy byli w drodze do nowego klubu, mówiono im, że jadą do Poznania. Cóż, trasa trochę się zmieniła, ale Muzadzi ostatecznie i tak trafił do Wielkopolski, gdzie zadebiutował w Ekstraklasie. Potem szło mu jeszcze lepiej – znalazł się w finale Afrykańskiej Ligi Mistrzów. Matore natomiast zwiedził trzy kluby w najwyższej lidze w naszym kraju i wrócił do ojczyzny jako solidny gracz.
Jeśli chodzi o wyjątki pozaboiskowe, warto wspomnieć o George Tebohu. Kameruńczyk trafił do Broni Radom i zapowiadał się na solidne wzmocnienie. Miał jednak pecha – uszkodził achillesa, a po kontuzji nie wrócił już do formy. W życiu poradził sobie jednak całkiem nieźle. – Poszedł do pracy w szkole językowej, znał cztery języki. Uczył angielskiego i francuskiego. Niesamowity chłopak, kulturalny, sympatyczny. Dzisiaj mieszka w USA, niedawno się ożenił – wspomina Teboha Sylwester Szymczak.
Można się wybić? Można. Ale gdyby nie ci, którzy byli zupełnym przeciwieństwem Teboha, nasze ligi byłyby zdecydowanie uboższe o anegdoty i opowieści.
SZYMON JANCZYK
Fot. Newspix