Reklama

Niespotykanie spokojny człowiek

Jan Mazurek

Autor:Jan Mazurek

04 kwietnia 2020, 08:30 • 16 min czytania 0 komentarzy

Rafał Grzyb to uosobienie solidnego ligowca. Rzadko schodził poniżej przyzwoitego poziomu i rzadko wchodził na poziom ponadprzeciętny. Rozegrał 313 meczów na boiskach Ekstraklasy w dwóch klubach przez 11,5 sezonu. Cenili go właściwie wszyscy szkoleniowcy, z którymi przyszło mu współpracować. Po zakończonej karierze, wylądował w sztabie Jagiellonii jako asystent trenera. A przy tym wszystkim, ten człowiek to oaza spokoju.

Niespotykanie spokojny człowiek

Jak jeździło mu się białym maluchem i w jaki sposób go dostał? Jak został zaplątany w historię korupcyjną, jaka była jego rola w całym zamieszaniu i dlaczego po latach nie szuka żadnych usprawiedliwień? Czy Bytom to faktycznie najbrzydsze miasto w Polsce? Czy w głowie dalej siedzi mu niewykorzystana sytuacja ze słynnego meczu z Legią, przez którą szanse Jagiellonii na mistrzostwo Polski znacznie się oddaliło? Jakim trenerem jest Iwajło Petew? Jak wspomina swoje dwa mecze w roli pierwszego trenera? Dlaczego część podopiecznych mówi do niego na „pan”, a część na „ty”?

Zapraszamy.

***

Nie przepadam za afiszowaniem się ze swoją osobą.

Reklama

To wynika z charakteru?

Możliwe, ale po prostu nie lubię, jak wokół mnie jest głośno. Wolę prowadzić spokojne życie.

Trochę o pana charakterze mówi fakt, że przez jakiś czas podobno jeździł pan białym maluchem.

Mój pierwszy samochód. Biały fiat 126p. Przeżyłem w nim wiele. Znałem go właściwie na wylot. Potrafiłem sam go składać i rozkładać. Na tyle nie był skomplikowany, że naprawdę wiele można było w nim zrobić, pomajsterkować, na wiele sposobów można było go przerobić, no, nie ukrywam – frajda była z tym samochodem.

Kupił go sobie pan za pierwszą większą wypłatę?

Nie, nie, nie. Dostałem go w podarunku, a może właściwie przejąłem go, kiedy mąż mojej siostry wyjechał za granicę do pracy. Wtedy  właśnie przypadł mnie.

Reklama

Ile miał pan wtedy lat?

Byłem świeżo po zrobieniu kursu prawa jazdy.

Potem im większe pieniądze w piłce, tym częściej zmieniał pan samochody? To też pokazuje pewną mentalność, pewne zmiany w postrzeganiu świata. 

To jest kwestia mentalności człowieka. Nawet nie mówmy tutaj tylko o piłkarzach, bo szerszy problem i ograniczenie tego zjawiska do realiów szatni byłoby niesprawiedliwe. Nigdy nie miałem luksusowych samochodów. Nie potrzebowałem ich. Nie przywiązuje większej wagi do tego, czym się jeździ – dużo ważniejsze jest dla mnie to, żeby bezpiecznie przejechać z punktu A do punktu B.

Szatnia piłkarska to miejsce lansu? Każdy z każdym licytuje się na droższy samochód, droższy zegarek, droższy gadżet?

To za wiele powiedziane. W piłce zarabia się duże pieniądze, więc pewnie prestiż posiadania super samochodu i najdroższego zegarka gdzieś tam funkcjonuje, ale w szatniach, w których byłem, nic takiego nie miało miejsca.

Kiedy ostatni raz użytkował pan swojego fiata?

Prawo jazdy zrobiłem w wieku osiemnastu lat. Zaraz potem dostałem malucha. Zacząłem nim jeździć, właściwie to użytkować go do granic jego możliwości, ale to był okres trzech-czterech lat.

O, to myślałem, że dłużej pan się nim woził, skoro powstała jego legenda. 

To był wiekowy samochód. Z czasem ciężko było w nim jeździć. Tak to już bywa z takimi samochodami. Jeździłem nim z przymusu, bo zwyczajnie nie miałem innego wyboru. Nie czułem do niego specjalnego sentymentu. Cały czas trzeba było pewne rzeczy wykonywać, aby  ten samochód w ogóle mógł jeździć.

Jest pan wychowankiem klubu Wierna Małogoszcz. Z tym klubem wiąże się jedna historia. 

Pewnie chodzi o sprawę korupcyjną.

Nazywa pan to wprost. 

Tak to zostało przedstawione. Nie będę się niczym zasłaniał. Oczywiście, to były odległe lata i myślę, że to co wtedy się działo jest trudniejsze dla zrozumienia dla kogokolwiek, kto patrzy na tamten świat z dzisiejszej perspektywy. O tym swojego czasu było bardzo głośno. Muszę jednak zaznaczyć, że to, co wtedy my, jako drużyna, zrobiliśmy nie było na taką skalę, że można powiedzieć, iż nasz klub był skorumpowany do szpiku kości. To był jednostkowy wypadek, który odbił się szerokim echem. Ucierpieli na tym wszyscy.

Oddaliście mecz z Motorem Lublin, który walczył o awans, ale ostatecznie nie załapał się nawet do baraży. Niesmak pozostał. Miał pan moralnego kaca?

Oczywiście. Żałowałem.

Nie ma zbyt wielu zawodników, którzy w tak młodym wieku są zaplątani w taki proceder, a jasno przyznawaliby się, że to w pełni ich wina. Mógł się pan postawić?

Zupełnie inaczej na to wszystko patrzyliśmy. Z perspektywy czasu oceniam, że to był błąd, ale wtedy? Wtedy się nad tym nie zastanawiałem. Postawić się można było zawsze. Tylko pytanie, czy starszyzna, która rządziła w szatni, przypadkiem i tak nie sabotowałaby tego meczu. Nie wiadomo. Świadomie nikt się nie postawił. Nasza wina. Nie sposób teraz po latach do tego wracać. Szatnie są zupełnie inne. Dwadzieścia lat temu świat polskiej piłki funkcjonował inaczej.

Przyjmując pieniądze za tamten mecz czuł pan, że robi pan coś złego?

W ogóle nie zaprzątało mi do głowy. Trzecia liga. Nigdy nie pomyślałbym, że zostanie to rozdmuchane, aż do takich rozmiarów. Oczywiście, nie mówię tutaj o naszym klubie, ale o wielu innych, które potem miały poważne problemy przez swoje wcześniejsze skorumpowanie na o wiele większą skalę. I tak samo w przypadku zawodników, trenerów czy działaczy skazanych za korupcję.

Tamte 1200-1300 złotych, które otrzymał pan za oddanie spotkania, to były dobre pieniądze? Warte świeczki?

Czy to było dużo? Zależy, jak człowiek podchodził do kwestii finansowych. Wtedy, w trzeciej lidze, to nie były małe pieniądze. Tym bardziej, że mówimy tutaj o czasach, kiedy wartość pieniądza była zupełnie inna niż teraz. To, co zrobiliśmy, nie było w żaden sposób dobre i godne usprawiedliwienia, ale wtedy kompletnie nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy.

Późny debiut w Ekstraklasie. Miał pan 24 lata. Mógł pan wcześniej trafił na wyższy poziom?

Jakieś tam zainteresowanie było. Najczęstsze, kiedy miałem 19-20 lat. Pojawiały się zapytania. Propozycje testów. Trochę pojeździłem po klubach, ale koniec końców zawsze wracałem do siebie, do Małogoszcza.

Defensywnemu pomocnikowi ciężej jest się pokazać na takich testach? Raczej zawodnik o takim profilu nie strzeli trzech goli, nie zaliczy trzech asyst, nie błyśnie niczym spektakularnym, a często wrażenie artystyczne decyduje. 

W pierwszej kolejności widoczni są zawodnicy asystujący i strzelający bramki. To jasne. Nieprzypadkowo najdrożsi są skrzydłowi i napastnicy. Praca środkowych pomocników nie zawsze jest widoczna, ponieważ statystyki nie przemawiają na ich korzyść. Jeździłem na testy do klubów z pierwszej i drugiej ligi, grając w ówczesnej trzeciej, ale wszędzie czegoś brakowało. Zawsze tylko kultowe „zadzwonimy”.

„Ale ja nie mam telefonu”.

Klasyk.

Czuł się pan w pewnym momencie zażenowany tym wszystkim? Ile można próbować i odbijać się od ściany?

Podchodziłem do wszystkiego bardzo spokojnie. Zawsze miałem przecież miejsce, do którego mogłem wrócić i czułem się tam dobrze. Poza tym łączyłem granie z nauką. Nie stawiałem wszystkiego na jedną kartę. Testy były okazją, żeby się pokazać, wypromować, na pewno nie jedyną szansą.

Kierunek ścisły.

Z nauką nie miałem problemów. Ani w szkole podstawowej, ani w średniej. Troszeczkę więcej czasu trzeba było poświęcić na naukę na studiach pod kątem inżynierii i budownictwa, bo rzeczywiście materiału do przyswojenia było znacznie więcej.

Budownictwo było dla pana fascynujące czy to raczej zainteresowanie zastępcze, niejako z konieczności?

Nigdy nie myślałem, że będę grał na poziomie, który zapewni mi dobry byt. Przynajmniej w tamtym okresie, w Wiernej Małogoszcz. W pierwszej kolejności zależało mi na tym, żeby naukę ciągnąć, jak najdalej, zabezpieczając się przy tym na wypadek, gdybym przez całą karierę grał na poziomie, na którym wówczas grałem. Chciałem mieć fach, żeby w razie czego móc podjąć pracę w wyuczonym zawodzie.

W którym momencie priorytety się zmieniły?

Już za czasów Polonii Bytom. Miałem wtedy 23 lata, ale zostało mi wtedy już ostatnie pół roku mojej pracy inżynierskiej, więc starałem się to wszystko połączyć i jakoś to ze sobą pogodzić. Trener Fornalak nie robił problemów. Kiedy robiliśmy awans do Ekstraklasy, zdarzały mi się częste wyjazdy z Bytomia do Kielc na uczelnie. Trochę to ze sobą kolidowało, ale na szczęście rozwiązaliśmy to sensownie – trening rano, a zajęcia popołudniu. Wyrabiałem się w dwie godziny. Czasami zdarzały się wyjątki, musiałem odpuścić trening, ale trener przymykał oko.

Za to na politechnice nikt nie patrzył na mnie pobłażliwie. Chciałem zdobyć tytuł inżyniera. Dążyłem do tego. Udało się. Żadnych dróg na skróty.

Bytom. W rankingach piękności polskich miast regularnie okupuje ostatnie miejsce. 

Wszystko zależy od osiedla. Wokół jest dużo miejscowości, które też nie wyglądają za ładnie. Bytom to miasto typowo górnicze. To nie jest miejsce, które będzie się zwiedzać z zapartym tchem. Każdy zdaje sobie sprawę z tego, jaką historię mają śląskie miasta, ile przeżyła lokalna społeczność i z czym musiała się mierzyć. Tam przez lata żyło się naprawdę ciężko, dlatego też rozwój Bytomia nie jest tak dynamiczny, jak innych miast.

Miasto miastem, ale pan rozkwitał jako piłkarz. 

Mam stamtąd same dobre wspomnienia. Nieraz było pod górkę, nieraz pojawiały się problemy finansowe czy infrastrukturalne, problemy z korzystaniem z boiska – nieustannie jeździliśmy gdzieś dookoła. Inna sprawa, że każdy zawodnik przyjeżdżał do Bytomia z odpowiednim nastawieniem. Wiedzieliśmy, że nie przychodzimy tutaj, żeby zarabiać krocie, a tworzyć rodzinny projekt. Atmosfera była świetna. Chcieliśmy się wypromować, pokazać swój potencjał i dalej szukać swojego szczęścia.

Jeszcze udało się panu pograć z Jerzym Brzęczkiem. 

Wiele od niego się uczyliśmy. Nie tylko my, środkowy pomocnicy, ale wszyscy inni, a przede wszystkim młodzi. Wzór godny naśladowania. Mimo swojego słusznego już wieku miał bardzo profesjonalne podejście do swojej pracy – przed treningiem indywidualna rozgrzewka, po treningu też zawsze zostawał, żeby coś sobie przećwiczyć, dołożyć jakiś element ekstra. Mogę mówić o nim tylko w samych superlatywach.

Wiadomo, że z tamtego okresu świetnie wspominam też Michała Probierza. Wziął mnie zresztą potem do Jagiellonii. Cenił mnie. Pracowaliśmy razem przez wiele lat. Najpierw w Polonii, potem dwa razy w Jadze. Poznaliśmy się tak, że on doskonale znał moje dobre i słabe strony, a ja doskonale znałem jego.

Miał pan żal do Polonii Bytom, kiedy został pan odstawiony od składu. I na półtora miesiąca całkowicie odsunięty od gry i treningów?

Zadra była, ale nieduża. Na pewno nie wpływało to w żaden sposób na moją opinię na temat Polonii Bytom. Temu klubowi zawdzięczam wypłynięcie na morze możliwości. Dogadałem się z Jagiellonią. Polonia początkowo nie chciała nawet rozmawiać z Jagą o możliwości wykupienia mnie jeszcze zimą i stąd cały problem, ale dawno o tym wszystkim już zapomniałem. Nie rozdrapuję starych ran.

To było coś w rodzaju Klubu Kokosa?

Później tak to zostało nazwane.

Jakie najbardziej oryginalne ćwiczenia wdrażaliście?

Trzeba było sobie radzić trochę tak, jak w tej chwili, kiedy walczymy z koronawirusem. Korzystanie z lokalnych parków, lasów, siłowni. Nie był to dla mnie problem. Chyba, że pogoda nie pozwalała na trening na zewnątrz. Ale byłem kreatywny. Radziłem sobie.

Ktokolwiek monitorował wasze poczynania?

Znajdowaliśmy się w stanie zawieszenia. Nie mogliśmy trenować w klubie. Nie mieliśmy też nikogo nad sobą. Treningi były tylko naszą inicjatywą. I tylko od nas zależało, w jakiej formie faktycznie będziemy. Minęło półtora miesiąca, kluby się dogadały i mogłem przejść do Białegostoku.

Jest cokolwiek w pana życiu zawodowym, co może przyjąć pan nerwowo? Opowiada pan o tym wszystkim bardzo, ale to bardzo spokojnie. 

Jestem bardzo spokojnym człowiekiem. Nie jest łatwo wyprowadzić mnie z równowagi. Potrafię wszystko w sobie stonować. W życiu są różne sytuacje – lepsze, gorsze, ale i z tymi, i z tymi trzeba żyć.

Nadmierny spokój może przeszkadzać w karierze?

Może, jak najbardziej może. Niektóre rzeczy warto wykonać intuicyjnie, sercem, bo czasem mogą okazać się trafniejsze od tych wykonanych po głębszej analizie. Nie mówię, że nie robię niczego od serca, ale faktycznie zazwyczaj lubię przyjrzeć się czemuś ze wszystkich stron przed podjęciem decyzji.

Przychodzi pan do Jagiellonii. Mija kilka miesięcy i pierwszy triumf – Puchar Polski. Wynagrodził sobie pan to w jakiś sposób?

Nie mam potrzeby świętować takich momentów kupując sobie coś specjalnego. Nie kręci mnie to. Świętowałem rodzinnie. Najważniejsze było dla mnie to, że udało się ten Puchar Polski wygrać, że byłem częścią tej ekipy. Jest medal, jest koszulka z tego spotkania, wystarczy.

Nie ma pan wrażenia, że trochę zasiedział się pan w Jagiellonii? Spędził pan tam wiele lat, cały swój najlepszy okres w karierze, a pewnie można było spróbować czegoś nowego i wyrwać się z tej solidności. 

Nigdy nie dostałem żadnej oferty, a proszę mi uwierzyć, że jeśli dostałbym, to chętnie spróbowałbym swoich sił na zachodzie. Naprawdę cieszyłbym się, gdybym w ogóle miał dylemat, czy uciekać, czy nie uciekać z Białegostoku, więc z czasem dałem sobie spokój z zastanawianiem się nad tym, czy dobrze poprowadziłem swoją karierę. Unikałem poważnych kontuzji. Utrzymywałem się w obiegu przez wiele lat. Niezależnie, który trener prowadził Jagiellonię – nie miałem problemów z grą.

Najlepszy zawodnik, który w tym czasie przewinął się przez Jagiellonię?

Weźmy takiego Jacka Góralskiego. Ogień. Potrafi wyróżnić się nawet na poziomie reprezentacyjnym.

Pana boiskowa antyteza. 

Na pograniczu faulu. Dynamiczny wykrok. Bardzo dobry odbiór.

To prawda, że zdarzało mu się przesadzać na treningach? Konstantin Vassiljev opowiadał mi kilkukrotnie, że czasami sam denerwował się, że ten nieokrzesany chłopak nie zważa na to, iż gra ze swoimi kolegami z zespołu, wjeżdżając wszystkim równo w nogi. Czy kolega, czy rywal, czy trener – wślizg.

To jest charakter. Każdy wiedział, jaki on jest. Wiedzieliśmy, że on tak musi. Jak trenujesz, tak grasz. Najważniejsze jest to, że potrafił przenieś swoją złość, swoją boiskową agresję, na boisko. Przed nim kawał grania. Wykorzystuje swoje zdolności wolicjonalne do granic możliwości. Z tego słynie. To mu służy.

Kosta Vassiljev – zupełnie inny typ. 

Podajesz takiemu zawodnikowi piłkę i jesteś o nią spokojny. Wiedział, co robić i to najlepiej go definiuje. Mózg zespołu. W Jadze miał swój najlepszy czas.

Za Michała Probierza szatnia była bardzo młoda. Pan był w niej jednym z najbardziej doświadczonych zawodników. Nie miał pan problemu, żeby się w tym odnaleźć?

Młodzież zawsze musi dostosować się do starszyzny. Nie inaczej było w Jadze. Stonowanie i doświadczenie starszyzny musi przeciwstawiać się entuzjazmowi, często nieco szaleńczemu, młodości. Być wodą dla ognia. Młodzi często robią coś szybciej niż myślą.

Tak jak Ivica Vrdoljak miał swoje feralne karne z Celtikiem, tak pan miał swój feralny słupek z Legią. Gdyby pan wtedy trafił…

To mogłoby być zupełnie inaczej. Moglibyśmy zdobyć mistrzostwo. Pamiętam tamtą sytuację. Do tej pory ta bramka, wróć, ten słupek siedzi mi w głowie. Nie da się tego wymazać. 55 minuta. Dostaję podanie. Wystarczy trafić. Jeśli strzeliłbym celnie, w światło bramki, to Kuciak nie zdążyłby interweniować. Nie wiem, czy wtedy na pewno wygralibyśmy, ale miałem super okazję do tego, żeby przesądzić losy tego meczu, a pewnie i całego sezonu.

W szatni była złość?

Akcenty się rozłożyły. Słynny mecz. Najpierw nieodgwizdany karny dla nas. Potem kontrowersyjny karny dla Legii. Olbrzymie emocje w końcówce. Nerwówka. Awantura. Mimo to zapadło mi to w pamięci. Nie wymażę tego. I bardzo tego żałuję.

Tamta szatnia, po tamtym meczu, to było największe stężenie negatywnych emocji na stosunkowo niewielu metrach kwadratowych, jakiego doświadczył pan w życiu? Nawet na tym słynnym filmiku, kiedy Jakub Kosecki podchodził do waszej szatni, szukając „tego z długimi włosami, co kopnął naszą panią”, słychać, że było bardzo, bardzo nerwowo. 

Jak się spotka dwudziestu paru chłopaków, którzy w jednym momencie zostali skrzywdzeni poprzez zabranie punktów w ważnym dla nich meczu, to ciężko było o inne emocje i inną reakcję. Była frustracja. Były krzyki. Była złość. Nie byliśmy zadowoleni nie tylko z wyniku, ale też z całego kontekstu, z tej całej otoczki.

Ktoś miał do pana pretensje?

Nie.

Tylko pan sam do siebie?

Tak bywa. Nic do mnie nie dotarło, żeby ktoś inny tę zmarnowaną sytuację mi wyrzucał.

To nie było tak, że tamten sezon zakończył pana karierę na solidnym ligowym poziomie. Wprost przeciwnie. Jeszcze trochę pan pograł, ale z czasem, rok za rokiem wszystko się wygaszało.

Biologii się nie oszuka. Z wiekiem pewne rzeczy się traci. Traci się szybkość. Traci się dynamikę. Zawodnicy, którzy dążą, żeby wygryźć staruchów na tym korzystają, bo mocno naciskają, starają się, rokują. Klub też przychylniej patrzy na młode wilczki, na których jeszcze można zarobić. Sam powoli dojrzewałem do decyzji, że w niedługim czasie trzeba będzie – z bólem serca – stopniowo odchodzić w cień.

Niedługo potem, tuż po zakończeniu kariery, został pan asystentem Ireneusza Mamrota. I z tego, co się słyszy, to trochę odciął się pan od łatki niespotykanie spokojnego człowieka na rzecz kilku solidnych wybuchów złości. Potrafił pan zbesztać szatnię.

Zdarzają mi się momenty, kiedy reaguje bardziej nerwowo. Zazwyczaj po słabszych meczach. Nigdy nie nazwałbym tego zbesztaniem, a raczej uświadomieniem zawodników, o co gramy i o co walczymy. Jeśli chodzi o przejście do roli asystenta, to nie było to dla mnie łatwe – wprost przeciwnie, ciężki kawał chleba. Nagle okazało się, że muszę wydawać polecenia zawodnikom, z którymi dopiero, co te polecenia wykonywałem. Słuchałem trenerów, a tu nagle ja zostałem trenerem i to mnie mieli słuchać. Nie było to szczególnie miło. Dopiero co z tymi ludźmi siedziałem przy jednym stoliku podczas zgrupowań, podczas wspólnych klubowych posiłków, siedziałem obok nich w szatni, a tu nagle sam stałem się ich szefem.

Wszyscy przeszli na formę per „pan”?

Młodzi mówią na „pan”, ale z zawodnikami, z którymi miałem dłużej do czynienia, których znam lepiej, nie chciałem usztywniać relacji sztucznymi formułami. Jesteśmy na „ty”, normalnie, tak jak było i nie zamierzam tego zmieniać.

Za dużo jest w Jagiellonii obcokrajowców?

W pewnym momencie granica została przekroczona. W tej chwili próbujemy bardziej to zrównoważyć. I to nam wychodzi. Inna sprawa, że coraz ciężej jest wyrwać dobrego polskiego zawodnika z polskiego klubu do innego polskiego klubu niż analogicznie dobrego zawodnika, tylko obcokrajowca z zagranicznego klubu.

Jakim trenerem jest Iwajło Petew?

Nie znałem go wcześniej. Tyle co z wiadomości. Ekspresyjny trener, który wyraża swoje opinie w sposób prosty – przekazuje zawodnikom klarowne komunikaty. Treningi nie są skomplikowane. Proste formy. Bez komplikowania. Bez kombinowania. Sytuacje meczowe. Uważam, że to działa. Pomaga też jasna komunikacja. Język angielski – chłopaki nie mają z nim problemów, większość mówi nieźle, rozumiemy się.

Przez dwa mecze pełnił pan rolę tymczasowego szkoleniowca Jagi.

Tymczasowo, bo tymczasowo, ale doświadczenie kapitalne. Tym bardziej, że z tych dwóch meczów wyszedłem na zero. Po euforii i zwycięstwie z Lechią Gdańsk, gdzie zagraliśmy walecznie i w dobrym stylu, przyszedł zimny prysznic z Górnikiem Zabrze – trudny mecz, szalony, niewykorzystane karne też zrobiły swoje. Szkoda, bo wynik i bilans mogłyby być inne.

Kiedy patrzy pan na przykład Radosława Sobolewskiego, to czuje pan, że świetnie byłoby pójść tę samą ścieżką – najpierw długoletnia kariera, potem pozycja asystenta trenera, a z czasem i nabytym doświadczeniem samodzielna praca?

Fantastycznie, że Radkowi się udało, ale droga drodze nierówna. Jestem na początku swojej przygody trenerskiej. Spokojnie to się rozwija. Uczę się. Mam czas. Nie wybiegajmy w przyszłość.

Radosław Sobolewski w Wiśle Kraków, oprócz zwykłych szkoleniowych rzeczy, odpowiadał za organizację stałych fragmentów gry. Pan też ma jakieś takie swoje wydzielone zadanie w Jadze?

U nas to funkcjonuje bardziej na zasadzie współpracy bez podziału na role. Rozmawiamy o wszystkim. Konsultujemy wszystko. Przedstawiamy swoje propozycje, a i tak koniec końców o wszystkim decyduje trener Petew.

Jest pan zadowolony z tego wszystkiego, do czego udało się panu w piłce dojść? 

Nigdy nie myślałem, że osiągnę aż tyle. Jestem nie tylko zadowolony, co bardzo zadowolony ze swojej przygody z piłką.

ROZMAWIAŁ: JAN MAZUREK

Fot. MICHAŁ CHWIEDUK/FOTOPYK/400mm.pl

Urodzony w 2000 roku. Jeśli dożyje 101 lat, będzie żył w trzech wiekach. Od 2019 roku na Weszło. Sensem życia jest rozmawianie z ludźmi i zadawanie pytań. Jego ulubionymi formami dziennikarskimi są wywiad i reportaż, którym lubi nadawać eksperymentalną formę. Czyta około stu książek rocznie. Za niedoścignione wzory uznaje mistrzów i klasyków gatunku - Ryszarda Kapuscińskiego, Krzysztofa Kąkolewskiego, Toma Wolfe czy Huntera S. Thompsona. Piłka nożna bezgranicznie go fascynuje, ale jeszcze ciekawsza jest jej otoczka, przede wszystkim możliwość opowiadania o problemach świata za jej pośrednictwem.

Rozwiń

Najnowsze

Liga Mistrzów

Żaden z półfinalistów Ligi Mistrzów nie wygrał w ćwierćfinale pierwszego meczu

Bartosz Lodko
0
Żaden z półfinalistów Ligi Mistrzów nie wygrał w ćwierćfinale pierwszego meczu

Komentarze

0 komentarzy

Loading...