Piotr Rocki to fenomen. Papierosy zaczął palić jako piętnastolatek i palił je całą karierę. A mimo to w piłkę grał nawet po czterdziestce. Mało tego – jak sam przyznaje, najgorzej grało mu się… gdy akurat na pół roku rzucił.
Rocki, choć kojarzony z Dyskobolią Grodzisk Wielkopolski, a także słynnymi cieszynkami w Odrze Wodzisław, jest warszawiakiem z Bródna. W młodzieńczych latach jeździł na wyjazdy i kibicował Legii. A że na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych czasy kibicowsko były ciekawe, to zdarzyło mu się za Legię również „ruszyć w bój”.
Dlaczego Smuda go pochwalił, gdy przyznał, że pali? Z kim najlepiej było ruszyć w Górniku Zabrze w miasto? Dlaczego rehabilitował się przy użyciu pralki „Frani”? Zapraszamy na kolejny odcinek cyklu „Solidny ligowiec”.
***
Emil Wrażeń zapytany o pana powiedział: „Niesamowita postać. Najlepszy piłkarz, jakiego poznałem w całym swoim życiu. Non stop palił papierosy, ale spokojnie mógłby rozegrać trzy mecze jednego dnia. To mu służyło. Kiedyś opowiadał, że jak przechodził z Grodziska do Legii, rzucił palenie na pół roku. I miał najgorszy okres w życiu. Mówił, że już nigdy więcej tego nie zrobi. Niektórzy prowadzą się świetnie, jak Damian Radowicz, ale nie mają szczęścia w piłce. A inni mogą funkcjonować jak Piotrek Rocki i grać w wieku 40 lat”. Potwierdza pan te papierosy?
Wszystko prawda. Paliłem od piętnastego roku życia. Mama się śmiała: nie pal, bo nie urośniesz!
Zdarzało się w przerwie meczu?
Nie. Zawsze się kryłem. Wszystkie ekstraklasowe i pierwszoligowe kluby miały „bunkry”, gdzie mogłeś palić tak, żeby nikt nie widział. Fajna sprawa była w Odrze Wodzisław Franza Smudy. Wszedł do szatni pierwszego dnia i zaraz spytał:
– Kto pali?
Ja i Marcin Malinowski podnieśliśmy rękę. Smuda parę sekund postraszył, a potem zmienił ton i docenił, że się przyznaliśmy.
– Każdy ma jakieś nałogi. Jeden taki, drugi inny. Możecie palić. Tylko nie palcie mi w szatni.
I to było dobre. Zawsze po odprawie sobie szedłem na papierosa. Zapaliłem na kibelku. Lepsze skupienie.
Większość trenerów pewnie jednak tępiła.
Może Radolsky. Chodził za mną i wołał „Roki, nie pal!”. Ale z tego też śmiechu było więcej. Przecież ja oddawałem wszystko na boisku. Jakby jakiś trener widział, że przez te papierosy gdzieś nie zdążyłem, nie dobiegłem, to pewnie by mnie gonił. Ale ja zawsze zdążyłem.
To nie jest tak, że szedł pan sam, kiedyś więcej się paliło w szatniach.
Nie tylko papierosów było w szatni więcej. Wszystkiego było więcej. Mniej tylko portali, social mediów, internetu, ujawniających, że piłkarz pali czy pije, bo ktoś zdjęcie komuś zrobił. Ja się palenia nie wstydziłem. Jednemu zaszkodzi. Drugiemu pomoże. Mi pomagało.
I naprawdę w tej Legii tak źle panu było bez papierosów?
Dla mnie to był szok. Pół roku bez palenia. Przybrałem na wadze. Ten papieros na tyle mocno w organizmie był, że bez niego się rozregulował człowiek.
To po co pan rzucił?
A bo żona rzuciła. Założyliśmy się. Ona nie pali do tej pory. Ja palę.
Legia była pana spełnionym marzeniem, prawda? Kibicuje pan od małego.
Nie ukrywam, z szalikiem chodziłem na Żyletę. Bosman, Ślepy – znałem tę starszą ekipę, stałem praktycznie na centrali. Coś pięknego. Oni wiedzieli, że całą młodość Legii i piłce poświęciłem. Ale wychowywałem się na takim osiedlu, że tylko Legia się liczyła. Jeździło się na wyjazdy. Mam jeszcze kilka zdjęć budzących wspomnienia – idziemy, fryzury bujne, kurtka typu szelest.
Najbardziej pamiętny wyjazd za Legią?
Szombierki Bytom. Pojechaliśmy w większej grupie, ale potem się rozdzieliliśmy. Jechałem z przyjacielem tramwajem. Wiadomo, że po drodze na stadion różne rzeczy potrafiły się dziać. Budziliśmy zainteresowanie, bo z szalami się nie kryliśmy. Uratowała nas sprawa śmieszna. Kolega był wczorajszy i, brzydko mówiąc, w pewnym momencie w tym tramwaju puścił pawia. I nie było do nas podejścia. Nikt nie podchodził. Ani pasażerowie. Ani kibice Szombierek.
Była sytuacja, że bił się pan za Legię?
Była. I to wiele razy. Najgoręcej zawsze było w Łodzi. Tam zawsze pod mostem działa się jakaś afera. Dostało się lagą po plecach. To było nieuniknione. Raz wróciłem też bez butów. Ale to też dodawało sprytu i szybkości później w sporcie. Tak samo trzeba wiedzieć kiedy się odwrócić, kiedy zaatakować.
W szkole na lekcjach też nie umiałem wysiedzieć. Zawsze się patrzyło na boisko. Nauczyciele rozumieli. Pani dyrektor zapukała:
– Roki, można na chwileczkę?
Wychodziłem.
– Tutaj jest karteczka, leć do sklepu.
I tak mnie wysyłali nauczyciele, bo wiedzieli, że i tak na lekcjach nie usiedzę. Szedłem po kwiaty. Do cukierni. Po jakieś tam sprawunki. Jeszcze zdążyłem na boisko podskoczyć i chwilę zagrać.
Za co dostał pan w dzieciństwie w domu największy ochrzan?
Za to, że nie przychodziłem na obiady. Ani na inne posiłki. Mieszkałem z mamą i babcią. Zawsze krzyczały:
– Piotrek, na czternastą na obiad!
– Dobrze, dobrze.
Ale z tej czternastej się robiła dziewiętnasta. Albo mama wracała z pracy, to tylko się podleciało pokazać, zjadło w biegu kiełbaskę i dalej szło się kopać piłkę.
Trenował pan w Polonezie. Znaliście się w tamtych czasach z Wojtkiem Kowalczykiem?
Tak, razem graliśmy nawet dosyć długo. Później na chwilę trafiłem do Marcovii, a potem dostałem propozycję z Legii. Z tym, że tam byli wielcy piłkarze. Jak choćby Leszek Pisz. Ja ich z Żylety oglądałem. Dwa tygodnie miałem okazję z nimi u trenera Wójcika trenować. Wójcik pochwalił, ale powiedział, że będę miał ciężko o to, żeby grać. Mnie zależało na graniu, więc z bólem serca poszedłem do Polonii. Nawet pierwszą bramkę, którą strzeliłem w Ekstraklasie, to Legii.
Jak się pan czuł w Polonii jako zdeklarowany legionista?
Legia była marzeniem. Ale Ekstraklasa – wtedy pierwsza liga – też była marzeniem, a to marzenie tu spełniłem. Plan miałem taki, że się pokażę i wrócę do Legii już jako ktoś do grania. Do Legii – czyli na swój teren.
To jak smakował ten pierwszy gol?
Dostałem długie zagranie. Uderzyłem z czuba i założyłem dwie siatki: Zbyszkowi Robakiewiczowi i Markowi Jóźwiakowi. Przegraliśmy 1:2, choć prowadziliśmy do przerwy. Derby jak derby, wiadomo. Ale jednak euforia. Człowiek zapominał czasami barw, którego klubu broni.
Nie był pan jedynym legionistą w Polonii, grał pan tu w pewnym momencie choćby z Grześkiem Szamotulskim.
Wieszczu. Kiełbowicz. Szamo. To się zmieniało. Ktoś grał w Widzewie czy ŁKS-ie, ale też w Legii. Takie jest życie piłkarza. Przywiązanie do barw może być, nawet jeśli ich akurat nie reprezentujesz. Jeden kibic to zrozumie. Drugi nie. Jakieś pogróżki czy coś – to jest chore. Piłkarz zasługuje na szansę. Często się odwdzięczy. Ja wtedy znałem kibiców z samej góry, czy z Legii, czy z Polonii. Nie miałem przykrych incydentów. Wiadomo, czasem zdarzały się docinki kolegów. Ale każdy kij ma dwa końce.
Miał pan okazję zagrać jeszcze choćby z Dariuszem Dziekanowskim.
Graliśmy w dziadka. Chciałem Dziekanowi dziurę założyć. Nie udało się i dostałem zjebkę.
– Małolat! Jak nie umiesz, to nie rób.
Szatnia w Polonii była doświadczona. Lubiany byłem, ale też wiedziałem, że starszyzna to świętość. Trzeba przyjść godzinę wcześniej. Zadbać o sprzęt. Przynieść koszulki. Uczyło dyscypliny, wartości. Zachowań wobec starszego. Tego się nie wyczyta z książek, to trzeba przeżyć na swojej skórze. Kiedyś pamiętam, z nami Janusz Gałuszka, który miał wtedy chyba trzydzieści sześć lat. Ja mówię:
– Janek, jaki ty jesteś stary.
– Roki, pamiętaj, przygoda z piłką to jest moment.
Zawsze sobie wspominam te słowa. I mówię o nich młodszym zawodnikom. Trzeba z tego korzystać. Pchać się. Łokciami walczyć o swoje. Ale i mieć pokorę. Na początku też myślałem: jestem najlepszy, chcę zawsze grać. Ale jak trener cię nie wystawi, najgorsze co możesz zrobić, to przecież się obrazić. Pomyśleć, że on ma coś do ciebie. Pomśl jak możesz pomóc zespołowi.
Ostatnio rozmawiałem z Sewerynem Gancarczykiem, wspominał wesoły barak Hetmana Zamość, umieszczony tuż przy stadionie. Pan też tam zamieszkał jak trafił tu z Polonii?
Na początku tak. Ale potem dostałem w Zamościu apartament. Na pół roku wszystko opłacone. Potem już nie. Bo skończyła się szansa na awans. Hetmana jednak wspominam bardzo dobrze, bo przez pryzmat ludzi. Darek Dźwigała czy Rycaki mi ojcowali. Trener Bronisław Waligóra bardzo mnie rozwinął. Zachęcał do ryzyka na boisku. Miał też już swoje lata, a cały czas na treningach był w ruchu, coś pokazywał.
Powiem panu, że trener Bronisław Waligóra, choć dziś już po dziewięćdziesiątce, wciąż jest w świetnej formie. Ostatnio był na Widzewie.
Pamiętam, że jakieś „Herbalife” brał. Nie wiem, czy do dziś bierze. Wtedy non stop widziałem ten jego arsenał.
Co to było?
Jakieś tabletki, koktajle. Też je zacząłem brać przez krótki okres. Choć to bardziej działało na psychikę. I też to był jakiś obowiązek, bo musisz pilnować godzin. Ja śniadań nigdy nie jadłem. To teraz chociaż robiłem sobie koktajl.
A co to miało dawać?
Tabletki na zbicie tkanki tłuszczowej, lepszą przemianę materii. Jak to Smuda mówił w Odrze do Masłowskiego:
– Masło, zobacz jak ty wyglądasz. Musisz schuść.
Dlaczego trafił pan akurat do Górnika?
Zżyłem się strasznie z Darkiem Dźwigałą. Polonia, Hetman, potem Górnik. Praktycznie osiem lat w parze. W Zamościu już byłem jego najstarszym synem. Jasia czy Adasia na barana nosiłem. Na obiad czy kolację co drugi dzień wpadałem. Darek jechał do Zabrza, a tam wspomniał o takim zawodniku jak Piotr Rocki. Przyjechali. Zobaczyli. Potrenowałem. Podpisałem.
W Zabrzu galeria mocnych charakterów.
Darek przetarł mi szlak, było trochę łatwiej. Najbardziej zakumplowaliśmy się z Darkiem Kosełą i Rafałem Kocybą. Warszawsko-śląska czwórka. Wychodziliśmy czy na bilard, czy na lotki. Zawsze o coś graliśmy. To były inne klimaty. Po każdym treningu jechało się usiąść, porozmawiać. Wszystko zostawało w szatni, między nami. To też było widać później na treningach – walka, ale i szacunek. Każdy za każdego w ogień.
Jak pan wspomina Jacka Wiśniewskiego?
Przyjaciel. Trzymaliśmy się razem. Również na występach dyskotekowo-imprezowych. Jacek, Mirek Warzycha i Piotrek Rocki. Gang Olsena.
Wtedy było inaczej, kibice też wiedzieli i nie robili problemu. Dużo było imprez. Czasem szło się całymi rodzinami do knajpy lub na dyskotekę. Mieliśmy swoje loże w Gliwicach i Zabrzu W szatni piwko czekało po meczu. Czasem domówka. A czasem się jechało gdzieś później. Wszystko jednak z głową. Wiadomo, czasem się trafi jakiś wybryk. Ale pod tym względem też byliśmy mocni. Nie dawaliśmy sobie w kaszę dmuchać. Podejście też było inne wtedy. Istniały zasady. Jak walka, to jeden na jeden.
Nie wyobrażam sobie, żeby ktoś chciał wyjść z Jackiem Wiśniewskim jeden na jeden.
Dlatego był respekt. Generalnie nie było jakichś mocnych walk. Czasem trzeba było stanąć i po liściu sobie dać. Pamiętam kiedyś Jacek zabrał mnie na dyskotekę. Byłem trochę zmęczony. Oparłem się o schody. Jakiś gość chciał mi pomóc, żebym nie spadł z tych schodów. Złapał mnie z tyłu za plecy. Uratował. Jacek pomyślał, że ten gość chce mnie wyprowadzić, no i przybiegł po bratersku pomóc. Doskoczył. Na szczęście udało się wyjaśnić. Jacek jest mądrym człowiekiem, ale każdy musi coś przeżyć. Na swoich błędach się uczyć.
A jak wspomina pan Michała Probierza?
Charakter przede wszystkim. Cały czas to ma. Poświęcił się całkowicie piłce, trenerce. Zawsze był ambitny. Czy w meczach, czy w treningach. Pamiętam, wracamy skądś, a Michał biega po boisku. Któryś z chłopaków krzyknął:
– Ile Michał kółek zrobiłeś?
On podnosi dwie dłonie. Z tym, że jednego palca ma krótszego. No i któryś mówi:
– Michał, nie oszukuj, zrobiłeś dziewięć i pół.
Ciekawi mnie postać Marka Szemońskiego. Zapowiadał się na duży talent. Dziś można gdzieś wygrzebać w archiwach porównania nawet do Włodzimierza Lubańskiego. Na pewno sporo na wyrost. Ale jednak.
Duża prawda. Duży temat. Pamiętam Marek furą fajną jeździł, Hondrą CRX. Zawsze elegancko ubrany. Jak Marek gdzieś przyjeżdżał, to widać było, że przyjechał Zawodnik. Zapowiadał się na wielkiego zawodnika. Miał szybkość, warunki. Technikę można poprawić, ale bez szybkości cudów na ataku nie zdziałasz. Myślę, że gdzieś się pogubił, może nie docenił tego jak był szanowany w Zabrzu. Miałem później z nim kilka spotkań, ale ostatnio zaginął z horyzontu. Nie wiem co się z nim dzieje.
Trafił pan z Górnika do Dyskobolii.
Doznałem kontuzji. Coś mi się stało z kolanem. Trochę wyglądałem, jakbym wpadł do ula. Oni trenowali, ja chodziłem na zabiegi. Jakieś pola magnetyczne, wirówki… To w domu wyciągnąłem starą pralkę „Franię”, wsadziłem nogę i w tej pralce starej wirowałem. Do tego trochę diety. Wsiadania na rower. Schudłem dziesięć kilo. Wyglądałem dobrze. Ale skończył mi się kontrakt, nie przedłużyli, odezwał się Groclin, któremu sporo strzelałem. I tak się poukładało, że trzy razy do tej rzeki wchodziłem.
Podobała mi się na pewno w Grodzisku atmosfera. Małe miasteczko. Na początku z Janem Wosiem miałem do podziału dom. On górę zajmował, ja dół. Później mieszkałem z Adrianem Sikorą. Ludzie żyli tam drużyną, a piłkarze się nie izolowali. Normalnie, szedłeś do sklepu, rozmawiałeś, z każdym zagadałeś. Nie było wywyższania się.
Jak wspomina pan prezesa Drzymałę?
Kto wykonywał u niego pracę rzetelnie, ten miał bardzo dobrze. Próbował nas edukować, że pieniądze mogą się szybko skończyć. Mówił:
– Chłopaki. Trzeba inwestować. Wiecznie nie będziecie grali.
Na pewno bardzo mocno się piłce poświęcił. Marzył o Lidze Mistrzów. Wierzył, że zrobi ją we Wrocławiu. Wszystko praktycznie było już podpisane, mieliśmy grać we Wrocławiu, a bazę mieć w Grodzisku. Pamiętam też, że jak robiłem dyskobola po bramce, to bardzo się tym cieszył. Jak zrobiłem dyskobola odchodząc, to miał łzy w oczach. Było trochę ciężkich spraw, ale podaliśmy sobie zawsze ręce.
Piotrek Świerczewski to kandydat na mistrza Polski w siatkonogę?
Myślę, że tak. Technicznie przegość. Widać było, że grał w najwyższych ligach. I to grał, a nie tam przepadł i wrócił. Lub grał, ale w niemieckiej siódmej lidze. Choć stosował też zasadę:
– Nie ociulasz, nie wygrasz.
Później weszły zasady, że nie można dotykać siatki i takie tam różne. My gumę w siatce naciągaliśmy. Głowę przekładaliśmy. Czasem się przez to kopa dostało. Ale cwaniactwo też trzeba umieć wykorzystywać. Piotrek zawsze wiedział, kiedy trzeba podostrzyć. Był dowódcą. Sercem zespołu.
Wielu kibiców kojarzy pana z tego, że wymyślał pan słynne w tamtych czasach cieszynki.
Mieliśmy w Odrze fajną ekipę. Zawodnicy po przejściach. Ktoś wracał po kontuzji. Ktoś był niechciany. Ktoś miał życiowe przejścia. I z tego wyszła taka drużyna, która zrobiła mistrza jesieni. Paliło się na treningach. Paliło się w szatni. Szukaliśmy tych spotkań ze sobą. Wiadomo, że przed treningiem się przyjdzie, godzinkę pogada z kawiarni.
Canal+ zrobił jakoś wcześniej szum wokół cieszynek. My to podłapaliśmy. Atmosfera sprzyjała. Trener pozwalał zostać 10-15 minut po treningu, żebyśmy sobie przećwiczyli. A potem się tylko czekało kiedy gol padnie, żeby móc pokazać to ludziom. Napędzało dodatkowo. Moje ulubione z naszych cieszynek: lajkonik i orkiestra górnicza w Zabrzu.
Często jak rozmawiam z piłkarzami z tamtych lat, to wspominają, że to co najbardziej się zmieniło w szatniach, to ta atmosfera.
Dziś dziesięć minut po treningu nie ma nikogo. Każdy do siebie. Wtedy wiedziałeś, że możesz pogadać. Powiedzieć: to mnie boli, tamto mnie boli. Wyrzucić coś z siebi. Bo jednak jedna głowa to nie to co dwie, trzy. Jaja się porobiło w szatni, wypuściło kogoś – młodych najczęściej, że pieniądze prezes już ma i tylko iść po odbiór. Tam, wiadomo. Drzwi zamknięte.
Najlepszy numer, jaki panu zrobili?
Mi numerów nie robili. Człowiek zawsze był czujny. Czujność najważniejsza w szatni.
Legia ponownie chciała pana już w 2002, właśnie z Odry Wodzisław. Czemu nie wypaliło?
Wiele wtedy nie wypaliło. Miałem fajny sezon. Było dla mnie przygotowane powołanie do kadry Polski trenera Engela. Trener sam mi to powiedział na takim turnieju w Warszawie. Nawet dał mi wtedy swoją książkę „Futbol na tak”. Ostatecznie od nas pojechał Paweł Sibik. Dużo osób żartuje z tego powołania. Moim zdaniem to bardzo krzywdzące. Paweł był bardzo dobrym piłkarzem. Należało mu się, miał wspaniały sezon. I kiedyś na powołanie trzeba było zasłużyć przez kilka lat. Dzisiaj zawodnik zagra pięć meczów. Zrobi się wokół niego trochę szumu. I już kadra. A potem wielu odpada. Nawet czasem później nie daje rady w Ekstraklasie. Paweł to był wyróżniający się piłkarz ligi przez kilka lat. Jego powołanie to żaden przypadek.
Do Legii nie trafiłem w 2002 nie ze swojej winy. Poszedłbym tam nawet za darmo. Ale Odra miała problemy finansowe. Klub ratował się sprzedażą mnie, że może większe pieniądze z Dyskobolii otrzymać. Zostałem postawiony przed faktem dokonanym. Moja sprzedaż pozwalała wypłacić zaległości tak mnie, jak i wielu chłopakom.
Ciekawi mnie co pan czuł, gdy wreszcie ta oferta z Legii się pojawiła.
Siedzę w Grodzisku, dzwoni Marek Jóźwiak. Najpierw myślałem, że mnie wypuszcza. Wszyscy w lidze wiedzieli, że „Beret” to dobry model. Po chwili jednak Marek mówi, że prezes chce się umówić. Trener Janek Urban też, a Janka znałem jeszcze z Górnika. Później podszedł do mnie w Legii fajnie:
– Piotrek. Chcę, żebyś mówił mi po imieniu. Jesteśmy kolegami. Znamy się nie od dziś. Tylko przy drużynie „trenerze”, wiesz jak jest.
Rozumiałem, nie było żadnego problemu. W Warszawie kontrakt podpisałem praktycznie od razu, żadnego dogadywania. Wracałem do Grodziska już mając wszystko ustalone. Trener Jacek Zieliński jak usłyszał, żę odchodzę, to powiedział, że jego drużynie wyrwali serce, bo odchodzę ja i Adrian Sikora. Mówił, że wszystkiego się spodziewał, ale nie tego, że ja odejdę.
Ciekawe, bo znalazłem też taką wypowiedź Wernera Licki, który powiedział, że wokół takich piłkarzy jak Rocki chce budować zespół.
Z Licką też sporo dobrego przeżyłem. Wracaliśmy kiedyś razem samochodem z Austrii, gadaliśmy całą drogę. Podwiózł mnie do domu. Z każdym trenerem, u którego byłem, szedłem na rozmowy. Nie strzelałem z ucha. Stawiałem sprawę jasno. Jak była sytuacja trudna, jak trzeba coś załatwić, to prosto z mostu. Czy nie da rady dzisiaj się napić. Czy kogoś coś boli. Czy drużyna chciałaby dzień wolny. Trener miał jasną sytuację.
Pamięta pan ten moment, w którym dotarło do pana, że teraz będzie na Legię chodził do pracy?
Parę dni dochodziłem do siebie. Spełniło się marzenie. Trochę było na początku burzy z kibicami. Przy pierwszym meczu o Superpuchar Janek Urban dodał mi otuchy:
– Idź. Załatw, co masz załatwić. Wyrzuć to z siebie. Załagodź. A potem pokaż na boisku.
Tak się stało. Sytuacja zapalna była taka, że moja mama przyszła któregoś razu na mecz Legii w kapeluszu Groclinu. Zawsze jak z jakąś drużyną do Warszawy przyjeżdżałem, to przychodziła. Dostała parę jobów. Wiadomo jak człowiek reaguje, gdy mu mamę obrażają. Niepotrzebna sytuacja. Wszystko wyjaśniliśmy, było minęło, potem strzeliłem na 2:1 bramkę i dałem koszulkę przyjacielowi z Bródna.
Ogólnie jednak, choć ten późny transfer do Legii był spełnieniem marzeń, tak sama przygoda w klubie już nie. Naprawdę przez ten brak palenia?
Nie. Tak po prostu wyszło. Sam nie wiem do końca czemu. Może za bardzo chciałem. Pomagałem natomiast w integracji zespołu. Mieliśmy sporo obcokrajowców. Organizowałem spotkania, czy to kręgle, bilard, kolacje. Wszyscy szli, razem z żonami, dziewczynami. Szkoda tylko, że wtedy mistrza nie zdobyliśmy, wiele nie brakowało. To na pewno, obok gry dla reprezentacji Polski, największe niezrealizowane marzenie. Siedzi we mnie do dziś, że z orzełkiem na piersi na boisko nie wybiegłem. Patrząc tak szczerze, nie czuję się gorszy od wielu tych, którzy w kadrze w tamtym czasie zagrali.
W końcówce pana przygody w Legii była jeszcze jedna historia. Zacytuję: „przed półfinałowym spotkaniem Pucharu Polski z Ruchem Chorzów „Rocky” pozbierał od kolegów z drużyny darmowe bilety, które piłkarze otrzymują od klubu dla swoich bliskich i przekazał je kibicom Legii, a ci dostarczyli wejściówki kibicom ze Śląska”.
Dostałem telefon od kibiców starszej daty. Po prostu mnie poprosili, czy nie byłoby rady ogarnąć biletów. Ci kibice Ruchu weszli. Moje zdanie jest takie, że problem byłby, jakby oni coś narozrabiali. A nic się nie stało. Zachowywali się kulturalnie. Natomiast tak, miałem potem pytania różne i to się odbiło na mnie.
Zbliżał się pan powoli do wieku, w którym piłkarze wieszają buty na kołku, a jeszcze zdążył zostać legendą Radzionkowa. Czytałem na stronie kibicowskiej „Cidrów” pożegnanie z panem – porównywali pana do Mariana Janoszki.
Siedem lat. Przeżycie niesamowite. Dużo dałem temu zespołowi. Poświęciłem się mu całkowicie. Dawałem ile mogłem na boisku, ale też poza nim. Czy marketingowo, czy starając się o sponsorów, bo nie przelewało się. Sprawiało mi też satysfakcję, jak jechałem gdzieś, z trybun słyszałem niewybredne określenia, a po meczu z tej samej trybuny leciał:
– No niby stary dziad, ale ma charakter.
Niemniej samo mówi za siebie, że te papierosy się pana nie imały, skoro tak długo pan grał.
I dalej bym grał gdyby mi biodro nie siadło! Czekam teraz na operację. Nie powiem, ciężko było ze sceny zejść.
Dziś idzie pan w kierunku trenerskim.
Skończyłem kurs B+A w Białej Podlaskiej. W tym się na pewno widzę. Od każdego trenera coś dla siebie wziąłem. Tak od tych bardziej znanych, ale na przykład trener Rakoczy w Radzionkowie był dla mnie kluczowy. Nabierałem przy nim pewności siebie. Dostałem zaufanie. Razem podejmowaliśmy decyzje. Czułem to dzięki niemu coraz lepiej.
Wolałby pan trenować seniorów czy dzieciaki?
Czasem się zastanawiam, co bym chciał. Może jednak seniorów. Ale patrzeć jak dzieciaki się rozwijają, pokazywać im kiwkę, dośrodkowania – to też jest piękne.
Wspominał pan, że prezes Drzymała ostrzegał, aby inwestować. Posłuchał pan?
Tak. Odłożyło się, poinwestowało. Może przez te papierosy nie poszedłem w inne nałogi, na przykład hazard.
A był wtedy bardzo powszechny?
Na pewno. Maszyny. Kasyna. To była nowość. Ciekawiła. Ja byłem może ze dwa razy, ale jako kierowca. Wolałem wrzucić pieniądze do skarbonki albo dzieciakom coś kupić. Natomiast później wyszło kilka wspomnień piłkarzy, którzy przed tym ostrzegali. I to też zrobiło swoje. Szanuję tych graczy, że się otworzyli, powiedzieli odważnie. Może ktoś nauczy się na ich błędach.
Na jakim pana błędzie mogliby się nauczyć?
Robiłem po karierze taki bilans. Myślałem, że może za dużo dyskotek w młodym wieku. Wtedy trochę pieniędzy uciekło. Ale jest za i przeciw. Kurczę, dwadzieścia lat grając na poziomie pierwszej ligi i ekstraklasy, sporo się czasu zainwestowało. Człowiek nie miał czasu na okazje rodzinne. Wszyscy na weselu – mnie nie ma. Chrzciny – Piotrek na meczu. Wakacje też utrudnione. A w sezonie przychodzisz do domu i często padasz. Albo mecz przeżywasz cały dzień. Trzeba mecz umieć przetworzyć, a potem go odciąć i zacząć od nowa, choćby tam był niestrzelony karny, choćby fatalne zagranie.
Syn próbuje iść w pana ślady. Jak mu idzie?
Zrobił wicemistrzostwo w Chorzowie, później go wziąłem do Ruchu Radzionków. Trochę poznał seniorskiej piłki w III lidze. Myślę, że charakter, postawa, budowa, została po ojcu. A co będzie? Na siłę nie ma co. Ma jeszcze czas wybrać czy złapie w pełni bakcyla, czy chce robić coś innego.
Pali?
Nie!
Rozmawiał Leszek Milewski
Fot. NewsPix