Reklama

Ranking najbarwniejszych postaci XXI wieku (51-60)

Damian Smyk

Autor:Damian Smyk

28 marca 2020, 22:16 • 28 min czytania 9 komentarzy

Kto krzyczał, że da dupę? Kto latał z giwerą za paskiem? Kto leczył złamane żebra monetą przyklejoną do ciała? Kto po dziesięciu minutach wiedział, że jego piłkarz kupuje prezerwatywy? Kto za swoją porażkę uznawał, że nie walnął z bańki Roberto Manciniego? Kolejna część rankingu, kolejne anegdoty. Szczerze – polecamy! 

Ranking najbarwniejszych postaci XXI wieku (51-60)

MIEJSCA 91-100 – KLIK!

MIEJSCA 81-90 – KLIK!

MIEJSCA 71-80 – KLIK! 

MIEJSCA 61-70 – KLIK!

Reklama

60. MARZENA SARAPATA I DAMIAN DUKAT

Duet, który powinien się wstydzić pokazywać w Krakowie. Jakże komicznie dziś brzmią słowa pani prezes, które wypowiedziała po odebraniu nagrody dla Osobowości Roku (!): – Mam nadzieję, że kibice są zadowoleni, a może nawet dumni z Wisły, bo tak naprawdę wszystko robimy dla nich.

Ciekawe co to było to “wszystko”, co pani prezes i jej najbliższy współpracownik robili dla Wisły i jej kibiców. Czy było to:

zatrudnianie bandziorów? (Szymon Jadczak, dziennikarz TVN: Facet, który brał udział w zabójstwie pracuje w Wiśle na kasie, ma dostęp do danych kibiców, do ich adresów. Faceci, którzy bili kolegów za nic, pluli, kopali, zostali skazani i otrzymali zakazy stadionowe – potem też pracują w klubie. Też mają dostęp do danych osobowych. Mogą sobie sprawdzić, czy ten, kogo wcześniej pobili wciąż chodzi na mecze. Wiceprezesem klubu był facet, który miał zorganizować akcję ostrzelania ich stadionu, po czym Wisła miała gigantyczne problemy.)

utrzymywanie relacji biznesowych z Miśkiem i dopuszczanie go do współpracy z klubem? (reprezentowała go jako radca prawny, do wyborów na prezesa TS Wisła wystartowała z sekcji “TSW” związanej z Miśkiem i Zielakiem, księgową TS była życiowa partnerka Miśka, a on sam za grosze wynajmował od klubu wielką halę pod siłownię)

– za wpędzenie Wisły w kolosalne długi? (idiotyczna żonglerka trenerami, nierozsądne zarządzanie aktywami klubu, wypłacanie absurdalnych nagród i premii, podpisywanie komicznych doradztw, puszczanie piłkarzy za frytki, podpisywanie umów z firmą własnego męża, wypłacanie hajsu SKWK)

Reklama

Dziwimy się, że i Damian Dukat nie dostał żadnej nagrody. Na przykład statuetki dla człowieka, który potrafi opowiadać tak piramidalne bzdury z kamienną twarzą. Fragment wywiadu na sport.pl:

– Chyba mocno pan polubił „Sharksów” skoro rekina wytatuował pan sobie na piersi. 

– Mam wiele tatuaży, większość z symboliką wiślacką. Ten też, nie ukrywam tego. Ale dla mnie rekin to nie symbol jakiejś grupy przestępczej, ale kibiców tego klubu. Wcześniej miałem tatuaż z moją byłą dziewczyną. Rozstaliśmy się i chciałem go usunąć, ale nawet laserowo się nie dało. Strasznie bolało. Postanowiłem więc go przerobić na inny. Ktoś ze znajomych zaproponował mi rekina, pokazał projekt, który mi się spodobał. I zrobiliśmy to. 

– Wiedział pan czy zajmują się „Sharksi”? 

– Powiem szczerze: nie. 

– Mieszkał pan w Krakowie i pan nie wiedział? 

– Oczywiście, że słyszałem o różnych sytuacjach, ale nie dopytywałem kto gdzie był i co robił. 

– Prokuratura oskarża członków grupy o morderstwa, porwania, kradzieże, wyłudzenia. I pan nic nie wiedział? Myślał pan: kibice-sportowcy? Proszę ze mnie nie żartować. 

– Wychodzę z założenia, że im się mniej wie, tym lepiej się śpi. Poza tym w Krakowie panuje prawdziwa zmowa milczenia. Mówią o tym otwarcie oficerowie policji. Jak coś się stanie to nikt nie lata po ulicy i się tym nie chwali. Naprawdę nie miałem świadomości wielu spraw.

Czujecie to? Facet, który doskonale orientował się w środowisku wiślackim, który współpracował z Miśkiem i resztą bandy, który był nad wyraz aktywny na Facebooku pod postami SKWK mówi “nie no, jacy Sharski, nazwę kojarzę, ale co robią – nie mam pojęcia”. Ciekawe, że Dukat był nieco lepiej poinformowany, gdy na Facebooku pisał tak (pisownia – ostrzegamy – oryginalna):

– Spusc dzieciaczku z tonu bo bedziemy rozmawiac inaczej. (…) Ja w odroznieniu od ciebie internetowy pokemonie dysponuje danymi prosto z klubu i prosto z klubu moge dowiedziec sie wiele wiecej. Zrozumiales ta delikatna sugestie baranie? Długofalowo to ostatnia kolejka wyszła nam lepiej niz sasiadce wiec smiem twierdzic ze firmy nadal swojego zdania nie zmienia bo zeby sie gdzies pokazac beda musialy zostac przy nas. generalnie dalej bedzie kibolski klimat przy Reymonta czy to sie podoba takim hejterom jak ty czy nie, wiec jesli ci cos sie nie podoba to spierdalaj. Zapisz sie na szachy albo kup sobie karnet do teatru!

– wystarczy ze bede mial twoj adres kolezanko, takze juz niedlugo bedziesz mial okazje powiedziec mi to wszystko a moze jeszcze cos prosto w twarz jebana cioto!

– a co masz ochote sie rozjebać cwelu?

Niech puentą tego duetu będzie sposób, w jaki z Wisłą się pożegnali – próbując wcisnąć klub w ręce kambodzańsko-szwedzkiego duetu reprezentowanemu przez agenta, którego mało kto zna. To już był szczyt szczytów. Głupoty. Naiwności. Perfidii. Nieudolności. Wszystkiego. Możecie sobie wybrać, co wam najbardziej pasuje.

Ta wesoła parka znalazła się w tym rankingu raczej nie ze względu na barwność, a na kuriozalność ich działalności w piłce. Myśleliśmy, że takie typy są już reliktem czasów słusznie minionych. I oby faktycznie środowisko samo wypierało takich ananasów.

59. SABRI BEKDAS

Gdy ktoś pomyśli “Turek właścicielem polskiego klubu”, to pewnie przed oczami stanie mu obraz jakiegoś szalonego i podejrzanego inwestora. A Bekdas tym różnił się do Vanny Ly, że istniał naprawdę – to po pierwsze. A po drugie – naprawdę chciał budować w Szczecinie poważną piłkę.

Za jego czasów Pogoń została wicemistrzem kraju i miała naprawdę solidną pakę. Szacuje się, że w klub włożył nawet ponad dwadzieścia baniek. Zresztą spójrzmy na listę grajków, których ściągnął do Szczecina: z Wisły Kraków wzięto Kazimierza Węgrzyna, Brasilię, Daniela Dubickiego i Grzegorza Kaliciaka. Z Legii Warszawa Piotra Mosóra, Sergiusza Wiechowskiego, Jacka Bednarza i Pawła Skrzypka. Przyszli też m.in. Dariusz Gęsior i Grzegorz Mielcarski. Na warunki ówczesnej I ligi – sami solidni ligowcy, niektórzy wręcz mieli status ligowym gwiazd.

Bekdasowi było też daleko do wizerunku szalonego właściciela, który wpada do klubu i rozstawia wszystkich po kątach, a sam epatuje hajsem jak Jacek Bąk na zgrupowaniach reprezentacji Polski. Choć w sumie momentami mógł sprawiać dziwne wrażenie. Często poruszał się po mieście z ochroniarzami – też Turkami, w długich płaszczach i giwerami za paskami. Opowiada Sergiusz Wiechowski: – Osobowość też miał fajną. Zapraszał nas co środę z rodzinami do knajpy, przychodzili wszyscy. Siadał u szczytu stołu jak ojciec i jedliśmy kolację. Każdy z każdym rozmawiał, on też był przystępny. Oczywiście istniała grupa zabawowa z Radkiem Majdanem, Bartkiem Ławą, która zjadła i chciała iść na dyskotekę. Ale za którymś razem zastąpili im drogę ochroniarze Sabriego: broń pod płaszczem, porąbane twarze, Turcy. Panie Majdanie, jak ojciec pójdzie, wszyscy pójdziemy.

Z Pogoni pogonił między innymi Janusza Wójcika, który w swoim stylu próbował wycackać Bekdasa z kasy. Kręcił lody przy transferach, przychodził zawiany na treningi. Kiedyś Wisła Kraków chciała odpalić jednego ze swoich piłkarzy, a ten był już wstępnie dogadany z Pogonią. Wójcik zadzwonił do Krakowa i pytał: – Czyście ochujeli? Zadzwońcie do Bekdasa, on wam zapłaci za niego.

I gdy Turek o takich metodach Wójcika się dowiedział, to wywalił go na kopach. Wkrótce sam też odszedł z Pogoni, bo władze miasta nie wywiązały się z wstępnych ustaleń. Sprawa miała wyglądać tak: Bekdas bierze Pogoń, buduje klub, a miasto daje mu grunty wokół stadionu. I o ile właściciel swoje zadanie zrealizował, tak urzędnicy byli opieszali. Ostatecznie Bekdasowi powiedziano, że zmieniła się władza, że trzeba sypnąć znów groszem komu trzeba. A ten miał już dość. Wyprzedał zespół, klub sprzedał, zawinął zabawki i nara. Wielokrotnie pojawiał się później przy ewentualnych zmianach właścicielskich w innych miastach – a to miał inwestować w GKS Katowice, a to w Stomil Olsztyn, ale nic z tego nie wyszło. A szkoda.

58. LIBOR PALA

Dziś racjonalna część Polski wyśmiewa kuriozalne pomysły na leczenie autorstwa Jerzego Zięby. A Libor Pala wyprzedził Ziębę o wiele lat. Czeski trener rewolucjonizował nie tylko futbol, ale i branżę medyczną. Kiedyś w Płocku miał kontuzjowanego piłkarza – chłopak poobijał sobie żebra. Generalnie mało poważny uraz, ale bolesny – każdy ruch, każde starcie oznacza nieprzyjemne ukłucie. Pala jednak nie chciał puszczać zawodnika na leczenie we własnym zakresie. – Chodź, coś ci pokaże – zaprosił go do gabinetu. Nasmarował chłopa jakąś maścią, położył mu na żebrach monetę i przykleił szarą taśmą. – Moneta wyciąga energię, noś kilka dni, to puści. Ale spróbuj, kurwa, zgubić, to cię zajebie – obwieścił. Skuteczność leczenia ponoć była dość wątpliwa.

Nie wiemy, czy na chorobę lokomocyjną Pala przyklejał piłkarzom plasterki na pępuszki, ale jego podejście do mocy nadnaturalnych było znane we wszystkich szatniach w Polsce. Gdy kiedyś juniorzy Polonii pojechali z nim na mecz nad morze, to trener zabrał ich nad wodę, kazał wejść do morza po kostki i czerpać energię z morskiej otchłani. Kiedyś podczas przygotowań w Lechu zaordynował bieganie po lesie. W pewnym momencie krzyknął “stop!” i nakazał przytulać się do drzew. Oczywiście – znów po to, by nasiąknąć dobrą energią.

W dość oryginalny sposób zarządzał szatnią. Regularnie zwracał się do piłkarzy per “ty kutasie”. Kiedyś obraził się na swojego asystenta (i doprowadził do jego zwolnienia), bo ten… pogratulował rywalom dobrej postawy po jednym ze sparingów. – Z kim on się trzyma?! Nie chcę z takimi ludźmi współpracować – obwieścił.

O siebie miał mniemanie takie, jakby przynajmniej wygrał trzy razy Ligę Mistrzów (i to z rzędu). Kiedyś przysiadł się do piłkarzy, którzy akurat siedzieli sobie na kawce.

– Panowie, polscy trenerzy to pizdusie. Zero charakteru, same mięczaki. A prezesi widzą, że piłkarzami trzeba wstrząsnąć. Dlatego ciągle o mnie pyta ktoś z Ekstraklasy.

– I trener odmawia?

– A co wy myślicie? Że będę się szmacił za piętnaście tysięcy na miesiąc?

Pala miał też dość oryginalne sposoby na konstruowanie kadry zespołu. Piłkarz na danej pozycji musiał mieć określony wzrost i określoną wagę. Dajmy na to – defensywny pomocnik – minimum 182 centymetry wzrost, minimum 78 kilogramów wagi. Skrzydłowy – 175 centymetrów, 72 kilogramy. I tak dalej. Kiedyś podczas naborów do Polonii Warszawa zawarł sformułowanie, że zaprasza na casting zawodników powyżej 180 centymetrów. Objawiamy się, że Messi czy Maradona u Pali zagraliby co najwyżej na cymbałkach.

57. MANUEL ARBOLEDA

Piłkarz – jak na warunki Ekstraklasy – kapitalny. Ale postacią był tak specyficzną, że albo się go kochało, albo miało po dziurki w nosie. Na treningach był taki, jak w meczach – grał najtwardziej na boisku, sypał łokciami, ale gdy tylko ktoś go musnął wierzchem dłoni po policzku, to padał jak długi i domagał się winy dla rywala. – Śędźa główny mówi do mje, uwaźaj, uwaźaj! Uwaźaj bo będzie ziółta! – krzyczał do kamery, gdy schodził z boiska w Białymstoku. – Trener Smuda mówił “Maniek do reprezentacja” i są same problemy! – obwieścił światu niedługo po tym, jak wsadzał palec w dupę Ebiemu Smolarkowi. Analny Maniek. Cóż to była za ksywa.

Ulubieniec Franza Smudy. O nim i Luisie Henriquezie trener Lecha mówił, że to najbardziej świrnięty duet, jaki prowadził (później trafił na Guerriera i Sarkiego). Kiedyś Arboleda schodził z boiska treningowego, a przy linii bocznej leżał Henryk “Luluś” Zakrzewicz. W przeszłości dumny sponsor Lecha, a przez ostatnie lata swojego życia facet, który miał duże problemy z alkoholem i przychodził sobie na stadion posiedzieć. Albo naciągnąć piłkarzy na autograf, by opędzlować gdzieś podpisy za coś do wychylenia. “Luluś” Arboledę uwielbiał, a Arboleda lubił sobie z nim pożartować.

– Maniek, a daj mi wodę! – krzyczał Zakrzewicz leżąc na wznak przy boisku treningowym.

– Dałem ci już! 

– To koszulkę daj, będę miał na prezent!

– No, taaa… Może jeszcze dupy ci dać, co? Dupę ci dam, haha, dupę!

Cały Arboleda.

W szatni musiał mieć obowiązkowo rozstawione swoje ołtarzyki. Różaniec, krzyż, zdjęcie żony, zdjęcie dzieci, jeszcze jeden krzyż, jeszcze jedno zdjęcie… Ale wielu południowców tak ma. “Maniek” był po prostu ekscentryczny. A przy tym pocieszny. Pamiętacie, gdy próbował u nas zaśpiewać hymn i w refrenie znalazł się Tomasz Bandrowski? Albo gdy obraził się na pytanie o to, jak reagują koledzy na to, że ma najwyższy kontrakt w drużynie?

Właśnie, pamiętny kontrakt Arboledy w Lechu. Dostał wtedy rekordową pensję, kosił grubo ponad sto tysięcy złotych na miesiąc. Podpisywał go jeszcze w czasach hossy – swojej i Kolejorza. Później jemu szło już gorzej, a i poznański budżet zaczął się rozłazić. Lech próbował “Mańka” wypchnąć, on się nie dawał, trzymał się swoich eurasków, ciągle uciekał na L4, ciągle coś go bolało. Ostatecznie odchodził z Poznania z lekkim niesmakiem, ale piłkarzem był bardzo dobrym, a i nie dało się przy nim zachować obojętności.

Aha, jeszcze jedno. Gdyby Grzegorz Krychowiak szukał kiedyś inspiracji, to polecamy Instagrama Manuela:

56. LEO BEENHAKKER

Człowiek, który miał wyprowadzić Polskę z drewnianych chatek. Piłkarze kadry byli momentami zdziwieni, że gość o renomie zamordysty podchodzi do nich tak spokojnie. Podczas jednego z pierwszych meczów kadry w przerwie wszyscy spodziewali się, że urządzi kadrowiczom totalną suszarkę, bo pierwsza połowa tamtego starcia wyglądała fatalnie. A Beenhakker wszedł, usiadł, spokojnie tłumaczył.

Sam mówił, że podnieca go myśl o tym, że może awansować z Polską na pierwsze Euro w historii. I trzeba mu oddać to, że awans z takim zespołem na Euro był sukcesem. Gdybyśmy zestawili tamtą reprezentację kadrowo z tą obecną, to… no, właściwie nie ma czego porównywać. Fantastycznie wykorzystany szczyt formy Smolarka, zlepienie solidnej defensywy, przemyślani zadaniowcy. Przypomina nam się historia, którą opowiedział niedawno Bobo Kaczmarek: – Leo był dobry w pompowaniu piłkarzy. On właściwie samą swoją osobą wzbudzał szacunek. Potężne CV, swoje lata na karku, postura Clinta Eastwooda. Pamiętam, że zapytał mnie jak się zwracać do Grześka Bronowickiego. Mówię, że normalnie, po imieniu. A on na to, że „Grzegorz” w życiu nie wymówi. Nadał mu ksywę jak z westernu – Big Brono. I cały czas tak do niego mówił. Pompował go strasznie i efekt był taki, że w meczu z Portugalią nie pograł Ronaldo, nie pograł Nani, tylko nasz Big Brono.

Później był już sam turniej – no, koszmar. Bęcki z Niemcami, remis z Austrią, mecz o pietruszkę z Chorwacją. A później eliminacje, gdzie zespołu z walki o Euro nie było. Oklep ze Słowenią i smutne zwolnienie Beenhakkera przez Latę przed kamerami telewizji – to była smutna puenta przygody Holendra z kadrą biało-czerwonych.

Holendra zapamiętamy jako niezłego trenera, ale i gościa, z którego często wychodził buc. Może nie cham czy burak, ale arogant. Tak jak wtedy, gdy rozsiadał się wygodnie w fotelu i pokazywał paluszkiem, że o piłce to nikt w tym kraju nie ma bladego pojęcia. Albo gdy przy wianuszku dziennikarzy mówił “pierdolony Jeleń, pierdolonych Wichniarek”, z którymi popadł w konflikt. Bawiły nas za to jego wojenki z Antonim Piechniczkiem. Oj, przeurocze były to wymiany ciosów na łamach mediów. Leo mówił, że Piechniczek jako człowiek dla niego nie istnieje. Piechniczek na to, że obrażając jego, Holender obraża też sukcesy polskiej piłki. Leo na to, że Piechniczek opowiada bzdury, że Polska musi grać z kontry. Piechniczek na to, że… No, już, już. I tak miesiącami.

No i z Beenhakkerem wiążę się też pyszna anegdota o tym, jak wpadł kiedyś do redakcji “Dziennika” na wywiad. Opowiada Przemysław Rudzki: Do redakcji „Dziennika” na zaproszenie ówczesnego naczelnego, Roberta Krasowskiego przyjechał Leo Beenhakker w towarzystwie Michała Listkiewicza. Ten ostatni zresztą odegrał sporą rolę, bo kilka razy w trakcie rozmowy kładł Holendrowi rękę na kolanie, żeby ten nie wybiegł ze złością z redakcji. Robert Krasowski wyszedł, bo nie chciał nam przeszkadzać, za to pokazał, gdzie jest Chivas Regal, którym możemy podjąć naszego gościa. My z Krzyśkiem odpuściliśmy, a Paweł – ooo, tego-śmego, to są juniorzy, więc ja nadrobię. Ja i Stan staraliśmy się zadawać jakieś pytania, ale widać było, że Paweł jest nimi kompletnie znudzony, wręcz zawiedziony. Jakieś eliminacje, Euro, kompletnie go to nie interesowało. Aż doszło do Żurawskiego. Leo tradycyjnie, jak to on, musiał podpompować swojego piłkarza: great player, one of the best i tak dalej. Paweł dopytuje:

– You think he is good?
– Yes, very good.
– Good?
– Yes.
– Maybe… Maybe… Maybe on dancefloor.

Wszyscy buchnęliśmy śmiechem. Selekcjoner już chyba powoli widział, że ta rozmowa nie ma sensu. Paweł, cały czas nazywając go „mister Leo”, w pewnym momencie poruszył temat jego wieku.

– Mister Leo… You’re old, very old. Very, very, old. 65. In Poland it’s time to retire.

Beenhakker odwrócił się zdumiony do Listkiewicza, co ten gość w ogóle wygaduje. Wyszedł z poczuciem, że został obrażony, zadzwonił do Krasowskiego, opowiedział sytuację i w ten sposób Paweł stracił pracę.

55. ANDRZEJ STREJLAU

Czasy jego kariery trenerskiej przypadają wprawdzie jeszcze na XX wiek, ale nie sposób pominąć w rankingu najbarwniejszych pana trenera Andrzeja Strejlaua. Postać. Ulubieniec. Pasjonat. Autorytet. Jeden z tych, o których można powiedzieć: gdy wchodzi do pomieszczenia, na twarzach gości uśmiech.

Nie wypada wypominać wieku, ale obcując z trenerem Strejlauem za każdym razem nie możemy nadziwić się, ile ma w sobie młodzieńczej energii. Jaką ikrę! Jaką werwę! Chłonie piłkę jak tylko się da i kocha o niej rozmawiać. Pamiętamy, jak zadzwoniliśmy kiedyś do trenera w czwartek wieczorną porą. Akurat leciał jakiś nieistotny mecz fazy grupowej Ligi Europy. Dokładnie nie pamiętamy, naprawdę nieistotny – coś pokroju CSKA – Rosenborg.

– Ale jak to, panie kochany, to pan teraz dzwoni?! W czasie meczu? To pan nie ogląda?! – oburzył się, po czym spytał, o czym tak właściwie chcemy porozmawiać.
– O Chinach.
– A, o Chinach! Proszę pana, to ja panu powiem, to było tak, trafiłem tam w momencie, gdy… (i tu Strejlau rozpoczął 30-minutowy monolog prowadzący od swojego pobytu w chińskich klubach, przez obecny stan tamtejszej piłki, aż po polityczno-gospodarzą sytuację Państwa Środka).

Innym razem zaproponował wywiad w… kościele. Przeprowadzający rozmowę Wojtek Piela stawił się na czas, wszedł do środka, gdzie odbywał się pogrzeb znajomego Strejlaua, który był generałem. Trener szybko dostrzegł jednego z naszych kolegów: – Kochany! Tu! Chodź, chodź, kochany!

Wywiad odbył się oczywiście po uroczystości, ale jak u Strejlaua – możliwie każda chwila życia wypełniona jest piłką. Imponuje nam pasją. O tym, jakim cenionym jest ekspertem, niech świadczy słynny mem/żart, którego się dorobił. Wsiada Strejlau do taksówki.

– To gdzie jedziemy? – pyta taksówkarz.
– Wszystko jedno, wszędzie mnie potrzebują.

Komentatorzy mogą stawać na rzęsach, używać najbardziej wyszukanych metafor, silić się na najcelniejsze szpilki, ale nikt nie skrytykuje piłkarza dosadniej niż Andrzej Strejlau i jego: – Eeeeeecchhhhhhhh…

Nikt też dosadniej nie pochwali niż Strejlau i jego: – Dosssssskonale!

Rozmowy o piłce to jego specjalność. Żyje futbolem do tego stopnia, że dorobił się kiedyś ksywki „Narkoman”. W swojej biografii „Kowal” wspomina Strejlaua: – Jedno można stwierdzić – ekstra gość. Ogromna wiedza o piłce, przy dobrej dyscyplinie, jak dzisiaj, na pewno by sobie poradził. Tyle tylko, że zawsze żal nam było tego, który w czasie popołudniowych spacerów szedł koło niego. Jak ktoś lubi historię sportu, to miał czego słuchać. Jednak większość z nas w takich momentach patrzyła w ziemię i marzyła, Żeby być już w hotelowym pokoju. A Strejlau mówił: – W 1938 roku to był Leonidas, który grał boso, który w 63 minucie, który lewą nogą, który z prawego skrzydła, który przewrotką. I tak dalej. W tym tonie.

Czasami kończyło się tak, że wracaliśmy do pokoju, a ten, który szedł koło Strejlaua pytał: – Gdzie do jasnej cholery gra ten cały Leonidas?!

54. JACEK MAGIERA

Większość młodych piłkarzy ma go za mentora, człowieka, który inspiruje, wskazuje drogę. Część nie rozumie jego metod i ma go za wariata. Jeszcze inni przyznają, że jego warsztat nigdy nie będzie doceniony w Polsce, za to na zachodzie robiłby furorę. Od zawsze uważano, że nie pasuje do środowiska, co swoją drogą wiele mówi o środowisku.

Dla Magiery każda sytuacja to psychologiczna gierka. Czytanie zawodnika, sprawdzanie, jak zareaguje. Modelowa zagrywka – mocny uścisk dłoni, przeszywające spojrzenie w oczy, sprawdzanie reakcji. Wielu młodych zawodników przyznaje: – Nigdy nie wiem, co wtedy zrobić. Głupieję.

O Magierze mówi się czasem, że nie ma charyzmy, co jest jedną z bardziej krzywdzących teorii w dzisiejszej piłce, bo Magiera charyzmę ma ogromną. Jedna z charakterystycznych scenek. Sauna, a po niej lodowata woda. Przejście z gorąca do minusowej temperatury – nic przyjemnego. Magiera zanurza się po szyję. Jeden z piłkarzy boi się wody, wchodzi tylko po kolana. Wystarczy jedno spojrzenie Magiery – zawodnik osuwa się na dno jak cień.

Magiera nieustannie pyta. Większość odpowiedzi notuje. Rzadko udziela odpowiedzi. Piłkarz nie zawsze wie, po co w ogóle są te pytania.

– Jak spałeś?
(odpowiedź piłkarza, notatka)
– Co ci się śniło?
(odpowiedź piłkarza, notatka)
– Jak rozumiesz ten sen?
(odpowiedź piłkarza, notatka)
– Dobrze, dziękuję.

Po takiej rozmowie piłkarze zwykle wychodzą skołowani. Wracają do pokojów i zastanawiają się, czasem przez kilka godzin, nad tym, co powiedzieli. Inna scenka. Magiera jedzie w dniu meczu windą z jednym z piłkarzy.

– Jak cię teraz uderzę w twarz, to oddasz?
(konsternacja)
– No oddasz?
– N… n… nie.
– Dlaczego?
– Bo mam do trenera szacunek.
– A czym jest dla ciebie szacunek?

Drzwi się otwierają, rozmowa urwana.

Magiera uwielbia inspirować młodych piłkarzy. Do legendy przeszła już historia o słynnej książce „Szczęście czy fart”, którą wręcza obiecującym zawodnikom. Kilka lat temu znalazł na polskim rynku tylko jeden egzemplarz. Uznał, że… przepisze jego treść, wydrukuje i będzie rozdawał piłkarzom. Wielu z nich przyznaje: – To lektura, która dała mi do myślenia.

Pewnego razu 19-letni zawodnik popłynął na mieście, o czym dowiedzieli się ludzie z klubu. Wielu stawiało na nim krzyżyk. Magiera spotkał się na drugi dzień w restauracji wieczorną porą. Piłkarz był przekonany, że trener zjedzie go jak burą sukę. Rozmowa toczy się w przyjemnej atmosferze, a Magiera zamawia… butelkę wina. – Dzisiaj nauczę cię pić alkohol – mówi do zszokowanego piłkarza, który finalnie się ogarnął i przebił na poziomie Ekstraklasy.

Magiera daje szansę, ale nie każdy chce z niej skorzystać. W rezerwach Legii każdemu piłkarzowi wręczał płytę z analizą meczu, licząc na dyskusję o mankamentach i mocnych stronach. Jeden z zawodników nad wyraz często odpowiadał banałami. Trener miał wrażenie, że nie wyciąga z tych analiz zbyt wiele. Pewnego razu na obozie spytał go:

– I jak?
– Świetna analiza, trenerze, już wiem, co muszę poprawić.
– OK, to chodź do pokoju, obejrzymy.

Zawodnik był w szoku, gdy włożył płytę do komputera i zobaczył, że trener nagrał dla niego… „Kubusia Puchatka”.

Tak, Magiera działa w bardzo niebanalny sposób. Już jako piłkarz wiedział, że jego docelowym miejscem jest ławka trenerska. Dużo w siebie inwestował, a o jego szerokich horyzontach świadczy tytuł pracy magisterskiej: „Historyczna i heraldyczna emblematyka na podstawie klubów piłkarskich”. Przedmiotem analizy było 6609 klubowych herbów.

Na koniec historia, która pokazuje, dlaczego Magierę uważano za piłkarza niepasującego do środowiska. „Magic” trenował z Widzewem kilka tygodni, ale nie mógł doprosić się kontraktu.  A o łódzkim klubie wymownie mówiło się wtedy „nikt ci tyle nie da, ile Widzew obieca”. Piłkarz poszedł sam do sekretariatu i zaproponował, że napisze swoją umowę. Prezes ucieszył się, że ma kłopot z głowy i podpisał papier bez czytania. A to błąd. Magiera zawarł w kontrakcie zapis, który gwarantował wypłatę pieniędzy bez wielomiesięcznej batalii o każdy grosz. Jeśli Widzew nie przelałby środków na konto, suma zostałaby odliczona od kwoty, jaką klub miał dostać za transfer Tomasza Łapińskiego do Legii.

53. MACIEJ SZCZĘSNY

Piekielnie inteligentna bestia. Potrafi dać w ryj słowem tak, że nawet się nie zorientujesz. W studiu telewizyjnym dziś mówi z takim spokojem, że aż trudno uwierzyć w to, że kiedyś wycedził kibicowi z główki. A było tak – na meczu w Stalowej Woli kibice wdarli się na boisko, zrobił się potworny tumult. Szczęsny próbował zejść do szatni, mruczał pod nosem “przepraszam, przepraszam…” gdy przedzierał się przez tłum ludzi. Nagle ktoś uderzył go w głowę. – To się obrócił, pociągnąłem go za pasek i uderzyłem go głową – wspominał później. Kiedyś też, gdy na Legii śpiewano “Szczęsny pedał, Legię sprzedał” po transferze do Widzewa, sam postanowił rozwiązać problem z kibicami, którzy przestali darzyć go sympatią. Nałożył na siebie skórzaną kurtkę, poszedł na Żyletę. – I jakoś nikt nie był chętny ku temu, by powiedzieć mi o swoich problemach w twarz.

Sam twierdzi, że na boisku tylko raz stracił głowę. W meczu w Genui, gdzie był prowokowany, w jego stronę leciały monety i zapalniczki. Wreszcie wyleciał z boiska za uderzenie Roberto Manciniego. Właściwie – uderzenie chybione. – Największa wpadka. Chciałem dać mu w mordę, a nie trafiłem – mówił.

Wielki miłośnik jazzu, regularnie widywany w filharmoniach, ma ogromną kolekcję płyt i kaset. Zdarzało mu się urywać ze zgrupowań na koncerty. Za Legii wyprosił u Janusza Wójcika wypad na koncert Pata Metheny’ego. Za Smudy w Widzewie podczas wyjazdu na mecz z Atletico Madryt cały zespół pojechał do galerii handlowej. Prawie cały, bo Szczęsny poprosił o wysadzenie go po drodze. Chciał zajrzeć do muzeum Prado, bo wiedział, że wystawiają tam sztukę Boscha. A że bramkarz był jego malarstwem zafascynowany, to nie mógł sobie odpuścić takiej wizyty. Smuda się irytował – że Szczęsny to odludek, że się alienuje, że ma fanaberie. – A ja chciałem po prostu zobaczyć coś poza stadionem, hotelem i lotniskiem – przyznawał Szczęsny.

Ze Smudą się pokochali. Choć teoretycznie prezentują dwa różne światy. Szczęsny jest też bohaterem jednej z najlepszych historii o Smudzie. Spacerek w Buku, Szczęsny i Smuda wracają z obiadu do pokojów. Smuda – jak to Smuda – ciszy nie lubi i zagaja:

– Muszę wrócić do nauki języka?

– Czego?

– No, języka znowu się muszę uczyć.

– Polskiego?

– NIE, KURWA, HISZPAŃSKIEGO!

Okazało się, że pod Smudę podchody robił jeden z hiszpańskich klubów. A przynajmniej sam trener tak twierdził.

Po karierze trochę dyrektorował, trochę działał w telewizji. W Canal+ był tak cięty na piłkarzy (tych, którzy grać nie potrafili), że ponoć jeden z ligowców… oddał dekoder, bo nie mógł już słuchać Szczęsnego. Ostatecznie z Canal+ został wyrzucony za spóźnienie na jeden z meczów. Zwolnił go Janusz Basałaj, a później ten sam Basałaj przyjął go do TVP. O Basałaju mówił: – Szef fajny, ale komentuje słabo.

Autor świetnych cytatów, z których część przeszła do legendy polskiej piłki:

Polonia zdobyła dwa mistrzostwa. Pierwsze tuż po wojnie, drugie dziesięć lat po zburzeniu muru berlińskiego. Trzecie zdobędzie, jeśli zburzą mur chiński, ale na to się nie zanosi. Dlatego odchodzę.

– Kiedyś na Legii chciałem strzelać karnego Widzewowi, ale koledzy nie dali. Byłem na nich strasznie wkurwiony.

– Widziałem urywki meczu Polonii Warszawa – Górnik Zabrze i dostałem zapalenia kiszki stolcowej.

– Ja na Łazienkowską dojeżdżałem z Grzybowskiej, Szczęśliwickiej, a wcześniej autobusem linii 166 na Torwar, żeby sobie pojeździć na łyżwach. Natomiast niektórzy do Legii trafiali z głębokiego Podkarpacia i mieli dysonanse poznawcze. Szkodziły im światła wielkiego miasta.

– Jest kilka czynności, za które powinni płacić. Wtedy byłbym multimiliarderem i Abramowicz byłby przy mnie malutki. Nie wiem, czy nie przeskoczyłbym Billa Gatesa. Sen, jedzonko, papieroski i sport amatorski.

– Zbyt wielu gazet nie czytam, żeby nie mieć prawa do oceny. Ale są takie, w które nie zawinąłbym nawet śledzia.

– Gdybym mógł, studiowałbym prawo, socjologię, literaturoznawstwo i filologię angielską. Mam taki kłopot z wyborem, że postanowiłem nie studiować.

52. CEZARY KULESZA

Cezary Kulesza to fajny, ale bezwzględny facet. Podlaska krew, wie jak się poruszać w biznesie i towarzystwie bankietowym, jest skuteczny w działaniu. Nie zawsze dzięki etycznym metodom, ale o tym za chwilę.

Kulesza dorobił się fortuny na przemyśle disco-polo, wcześniej prowadził dyskoteki. Swego czasu nazywano go nawet „królem disco”. To jego firma „Green Star” wypromowała słynną „Szaloną” zespołu Boys i odkryła dla świata Zenka Martyniuka. Kulesza działał kreatywnie. W wywiadach chętnie sprzedaje historię o tym jak chciał puścić w telewizji utwór zespołu „Buenos Aires” nagrany w innej konwencji niż muzyka taneczna. Pracownik stacji początkowo był zachwycony, ale po kilku dniach zadzwonił: – Buenos Ares to disco-polo, a w telewizji nie możemy puszczać tego gatunku.

Co zrobił Kulesza? Zmienił nazwę zespołu na „Ares B” – nazwa już nie kojarzyła się z niezbyt dobrze postrzeganym nurtem muzycznym, telewizja grała utwór długie miesiące. Biznesy Kuleszy oczywiście ewoluowały – choćby w stronę nieruchomości czy hoteli. Zresztą, Kulesza jak nikt w polskiej piłce potrafi połączyć biznes i biesiadę. Tomasza Hajto na trenera Jagiellonii dogadał podczas… wesela Kamila Grosickiego.

W zakrapianych okolicznościach odbyła się także sprzedaż Michała Pazdana do Legii. Kulesza otwierał akurat hotel i zorganizował większą biesiadę. Bogusław Leśnodorski przyznaje, że jeszcze nigdy nie wypił tyle, co przy negocjacjach o „Pazdka”. Trzeźwieć musiał trzy dni. Nie dziwimy się – Jagiellonia ma wielu właścicieli, a każdy z nich musiał wyrazić zgodę na transfer. Szeroko pojęte zacieśnianie więzów Kulesza uprawia także podczas zgrupowań reprezentacji, na których pojawia się z ramienia PZPN. Jeden z reprezentantów wspomina wymownie: – Kontakt z nim bywał… ograniczony.

Inna historia, tym razem podpisywanie kontraktu z Kamilem Grosickim. Sporo osób przy stole, ktoś proponuje: – To co, po drineczku?

„Grosik” na to: – To dla mnie wódka ze Spritem!

Wszyscy wpadli w śmiech, ale Kulesza nie był zadowolony z propozycji swojego piłkarza, który musiał pozostać przy samym Sprite.

Kulesza miał z Grosickim specyficzną relację. Trzymał go bardzo krótko, zdarzało mu się wyciągać go za uszy z kasyna. „Grosik” miał świadomość, że wystarczy jeden krzywy ruch, a życzliwe osoby już doniosą o tym prezesowi. W „Przeglądzie Sportowym” piłkarz opowiadał: – Kiedyś wyszedłem do sklepu po prezerwatywy. Dziesięć minut później zadzwonił do mnie prezes Cezary Kulesza i zapytał: “Kamil, po co ci te prezerwatywy?” No wiadomo po co, ale skąd on mógł wiedzieć? 

Kulesza nie przepada za menedżerami, uważa ich za pijawki i problem piłki, a to ciekawe o tyle, że menedżerem jest także jego bratanek, Mariusz Kulesza. Gdy któryś z agentów nadepnie mu na odcisk, raczej nie kryje swojej złości. Tak jest chociażby z Przemysławem Pańtakiem, menedżerem, który zalazł mu za skórę. Gdy pewnego razu Pańtak przyjechał do Białegostoku na mecz, podeszła do niego ochrona.

 – A co pan tu robi? Jak pan wszedł?
– Przecież mam wejściówkę.
– Ale ona już wygasła! – rzucili ochroniarze i wyprowadzili go ze stadionu.

Obecnie agent opiekuje się między innymi Tarasem Romanczukiem, kapitanem białostockiego zespołu. Kiedy przyjechał do klubu na rozmowy o przedłużeniu kontraktu Tarasa, prowadził je z Agnieszką Syczewską, prawą ręką Kuleszy. Gdy ustalono warunki i sfinalizowano nowy kontrakt, Pańtak wystosował nietypową prośbę.

– Mam jeszcze jedno marzenie. Czy mógłbym uścisnąć rękę prezesa?

Zakłopotana Syczewska poszła do pokoju obok, a na korytarzach można było usłyszeć strzępki rozmowy.

– Prezesie, menedżer chciałby…

– Niech spierdala. 

Nie wszyscy przepadają także i za Kuleszą – nie zawsze żegna się z piłkarzami w przyjaznych okolicznościach. Zdarzało się, że ci, którzy nie chcieli podpisać nowych umów, lądowali w rezerwach, a później – już po odejściu z klubu – dostawali na usta knebel w postaci zobowiązania się na piśmie do nieszkalowania Jagiellonii. Tak było chociażby z Filipem Modelskim, który wylądował w Klubie Kokosa czy Przemysławem Trytko, o którym mówiło się, że do jego obowiązków należy rozbieranie choinek. Sprawa była głośna, a mający rano stawiać się w klubie Trytko faktycznie usłyszał coś w stylu „skoro już jesteś i się nudzisz, to może rozbierz choinkę?”. Afera była jednak nieco wyolbrzymiona, do aktu rozebrania drzewka nie doszło, co nie oznacza, że piłkarz był przez Kuleszę dobrze potraktowany. Codziennie miał stawiać się w klubie rano i przez osiem godzin analizować mecze. Do Klubu Kokosa zawitał także Mateusz Piątkowski – swego czasu najlepszy napastnik w lidze.

Niektórzy śmieją się, że jak niektóre kluby mają skauting, tak Jagiellonia ma „kuleszing”. Do robienia transferów prezesowi Jagi potrzebny jest tylko telefon. Często bezgranicznie wierzy w swoją filozofię. Jednym z najczęstszych zarzutów wobec Mamrota było to, że nie stawia na Andreja Kadleca, za którego Kulesza zapłacił ponad 100 tysięcy euro. Oko do piłkarzy ma, tego Kuleszy nie można odmówić. Michał Probierz chciał – po tych czy innych przebojach – odpalić z klubu Grosickiego i Góralskiego, ale twardo stał za nimi Kulesza i nie dopuścił do odejścia piłkarzy, których później sprzedano za gotówkę. Z reguły prezes Jagi nie stawia na Polaków (wytłumaczenie – za drodzy), a o takich „złotych strzałach” jak Ongjen Murdinski mówi w „Super Expressie”: – Ja się cieszę, że Mudrinski przyszedł. (…) Mudrinski strzela 10 bramek w Jagiellonii. Gdzie wtedy byłby Klimala? Grałby ogony, wszedłby na 5–10 min. A ja w życiu nie sprzedałbym Mudrinskiego za 4 mln euro, bo ma już swoje lata. A dzięki temu, że Mudrinski nie odpalił, szansę dostał Klimala. Zyskał klub i zyskał piłkarz.

Kulesza zamarzył sobie, że na stulecie klubu zdobędzie dublet i wjedzie na białym koniu na stołek prezesa PZPN jako wygrany całego sezonu. Już wiemy, że przynajmniej jedno z marzeń się nie powiedzie.

51. JANUSZ ATLAS

Wybitny dziennikarz, być może najlepsze pióro swojego pokolenia. Ale przy tym człowiek niezwykle trudny, którego trzeba było się nauczyć. Ale może właśnie ta jego “trudność” pozwoliła na wychowanie kilku kolejnych bardzo dobrych dziennikarzy? On sam mawiał do młodszych kolegów – w redakcji jest dwóch dziennikarzy, ja i naczelny. Wiedzę miał przeolbrzymią, przy tym pisać potrafił jak mało kto, a na dodatek nie miał jakichkolwiek barier przed atakowaniem. Jeden z tych dziennikarzy, którzy jeńców nie biorą, a jak na łamach gazet walnęli w łeb, to aż miło było się pogłaskać po rosnącym guzie. Pisał równie lekko, co lekko zrażał do siebie kolejnych bohaterów swoich tekstów

Ot, przykład. Tekst o Tomaszu Iwanie:

Sam określał się dziennikarzem wybitnym. I nie tylko w środowisku dziennikarzy sportowych – wybitnych na tle całej masy pismakowego przeciętniactwa. – Ja zawsze chciałem być najlepszy, to moja rada dla młodych. Unikałem takich, co to mają problem ze skleceniem kilku zdań. Nie mają znajomych. Nie potrafią pić wódki. Nie mają marzenia, żeby mieć najlepsze dziewczyny. No i jeszcze jedna, najważniejsza uwaga: żeby umieć pisać, to trzeba czytać! Ja czytałem. Od tego wziąłem pomysł, od innego zdanie, jakieś porównanie. Przecież ci młodzi nic nie czytają. A żeby wejść do elity tego zawodu, no to trzeba mieć przede wszystkim własny charakter pisma – mówił w jednym ze swoich ostatnich wywiadów.

Pisać potrafił agresywnie, ale i pięknie. Tu na przykład o sporcie:

Wielu czytelników “Piłkę Nożną” kupowało po to, by przeczytać najpierw felieton Atlasa. A niektórzy tylko na Atlasie kończyli, bo przecież niczego lepszego w gazecie i tak by nie przeczytali. Pod koniec swojej kariery został rzecznikiem PZPN-u i rozstawiał po kątach dziennikarzy. Gdy padły zarzuty, że związek macza paluchy w korupcji, odpowiadał: – Dobra, ale czy tu pracują gangsterzy? Wam się wydaje, że wszyscy tu tylko kręcą lody? OK. Afera korupcyjna. Ale gdyby ktoś z PZPN za to odpowiadał, toby go dawno wyprowadzili przy kamerach. Nie w kajdankach, ale w łańcuchach i od razu założyliby czerwony kubrak na łeb. Tu było 15 kontroli. Nie mam dyskomfortu, że pracuję w firmie przestępczej. O wszystkim można powiedzieć, że może być lepiej zarządzane. Polska może być lepiej zarządzana.

Dobraną parę tworzył z Pawłem Zarzeczny – i jakoś kompletnie nas to nie dziwi. Obaj z piekielnie trudnymi charakterami, obaj paskudnie pewni siebie, obaj patrzący na resztę jak na morze przeciętniaków, obaj z alkoholem per “ty”. Gdy jeździli razem na delegacje, to nie sposób było ich zatrzymać. Jeden wysyłał lepszą relację od drugiego, drugi przepijał tego pierwszego. Kapitalną historię o tym duecie sprzedał kiedyś Krzysztof Stanowski:

Wyjazd zagraniczny, mecz kadry, w jakimś kraju na Wschodzie. Paweł w jednym pokoju z Januszem Atlasem. Za chwilę wyjazd na lotnisko i do Polski.

Atlas idzie do łazienki, Paweł mu ładuje szklanki hotelowe do torby.

Atlas wraca, do łazienki idzie Paweł. Atlas – nic nie wiedząc o tych szklankach – ładuje koledze hotelowe radio sporych rozmiarów.

Wraca Paweł, Atlas gdzieś znika. Paweł uważa, że trzeba coś jeszcze dodać do tych szklanek. Dodaje czajnik.

I tak sobie wzajemnie dociążają bagaż.

Na lotnisku kontrola. Każą Atlasowi wyjmować rzeczy z torby. A tam – szklanki, radio… Paweł wyje ze śmiechu, Atlas czerwony ze wstydu.

Ale po chwili kolej Pawła na pokazanie zawartości bagażu. Jak celnik po radiu wyjął obraz ścienny, to Atlas się poryczał.

JAKUB BIAŁEK I DAMIAN SMYK

***

Miejsca 91-100: Denaturowy Midas, „dobre jebnięcie z nogi”, dziki Donald i dziki Nicki, czyli pierwsza część rankingu

Miejsca 81-90: Od lakiernika do dyrektora sportowego Lecha Poznań, skromny chłopak z Dębicy i Kielce stolicą mody, czyli druga część rankingu

Miejsca 71-80: marynarka Maxi Kaza, wysoka godzina na zegarku Ljuboji, fajeczka Szczęsnego z prezydentem i „kim ty kurwa jesteś, pedale?”, czyli trzecia część rankingu

Miejsca 61-70: wypłata w płytkach, Pyżalska prosząca o dłuższą przerwę, Seaman pedałem z kitką i “człeniu, jak cię za pejsa wytargam…”, czyli czwarta część rankingu

fot. 400mm.pl

Pochodzi z Poznania, choć nie z samego. Prowadzący audycję "Stacja Poznań". Lubujący się w tekstach analitycznych, problemowych. Sercem najbliżej mu rodzimej Ekstraklasie. Dwupunktowiec.

Rozwiń

Najnowsze

Weszło Extra

Ekstraklasa

Feio, Zieliński i Mozyrko – od współpracy do wojny. Kulisy konfliktu w Legii!

Szymon Janczyk
156
Feio, Zieliński i Mozyrko – od współpracy do wojny. Kulisy konfliktu w Legii!
Koszykówka

Fenomen socjologiczny czy beneficjentka “białego przywileju”? Kłótnia o Caitlin Clark

Michał Kołkowski
58
Fenomen socjologiczny czy beneficjentka “białego przywileju”? Kłótnia o Caitlin Clark

Komentarze

9 komentarzy

Loading...