Reklama

“Nie każdy w domu ma łódkę i ponton”. O futbolu podczas powodzi 1997

redakcja

Autor:redakcja

23 marca 2020, 18:40 • 11 min czytania 0 komentarzy

W maju 1997 roku Śląsk Wrocław z hukiem spadał z ligi. Było do tego stopnia źle, że na finiszu sezonu oddawał walkowery – tak przepadł domowy mecz z Legią Warszawa czy derby z Zagłębiem Lubin. Na koniec sezonu w każdej kolejce dwa mecze oddawane były walkowerem – poza Śląskiem nie stawiał się na mecze również Sokół Tychy. Takie były czasy.

“Nie każdy w domu ma łódkę i ponton”. O futbolu podczas powodzi 1997

Latem klub przygotowywał się do batalii o rychły powrót. I właśnie wtedy, w lipcu, zaczęła się “powódź tysiąclecia”, która nawiedziła południową i zachodnią Polskę, Czechy oraz wschodnie Niemcy. Pierwszym zalanym miastem były Głuchołazy. Wkrótce pod wodą znalazło się Kłodzko. 10 lipca Odra zalała lewobrzeżne Opole, gdzie w krytycznym momencie stan odry wynosił 777 cm, przy 400 cm jako stanie alarmowym… Dwa dni później fala kulminacyjna dotarła do Wrocławia.

Powódź w Opolu wspomina Sebastian Bergiel, autor książki poświęconej historii Odry: – Miałem wówczas 15 lat i tak się złożyło, że gdy Opolszczyznę nawiedziła powódź, przebywałem na wakacjach u babci w Żarach, czyli byłem dość daleko od miejsca tych tragicznych wydarzeń. Śledziłem uważnie to co dzieje się w Opolu dzięki telewizji, ale po jakimś czasie także musiałem wrócić do Opola. Na nasze szczęście mieszkaliśmy daleko od miejsc wylewu Odry. Oczywiście powódź wyrządziła mnóstwo strat nie tylko w infrastrukturze miejskiej czy domach prywatnych, ale również nie ominęła infrastruktury sportowej. Przez “wielką wodę” poszkodowanych zostało wiele piłkarskich klubów na Opolszczyźnie, w tym Odra, której jedno z boisk treningowych w dzielnicy Groszowice uległo zalaniu wraz z całym inwentarzem. Boisko w Groszowicach usytuowane jest tuż przy rzece, zatem trudno było, aby nie uległo zatopieniu. Główna siedziba klubu jak i stadion przy ul. Oleskiej nie ucierpiały. Najbardziej skutki powodzi odczuły mniejsze zespoły z okolica Opola. Z pomocą finansową również dla Odry przybył nieoczekiwanie Niemiecki Związek Piłki Nożnej – DFB. Przekazał on opolskim klubom piłkarskim siedemdziesiąt tysięcy marek na odbudowę infrastruktury. Odrze przypadło dziesięć tysięcy marek. Co ciekawe kwota od DFB stanowiła wówczas… pięćdziesiąt procent budżetu OZPN-u na cały rok.

Wyjątkowo owocne w wydarzenia lato miała wtedy Odra Wodzisław. Odra nie tylko pierwszy raz awansowała do pucharów, ale jako jedyny klub w dziejach UEFA zagrała wtedy w dwóch pucharach pod egidą europejskiej federacji: w Intertoto i Pucharze UEFA, choć z Intertoto… można było awansować do Pucharu UEFA. Ta komiczna sytuacja miała miejsce stąd, że wtedy w piłkę graliśmy również cały czerwiec – termin zgłaszania zespołów przez PZPN do gry w pucharach przypadał przed zapadnięciem ostatecznych rozstrzygnięć.

Reklama

Mało więc, że Odra jeździła po świecie, to jeszcze w tym czasie zalało jej boisko, ponieważ również te tereny okazały się terenami zalewowymi.

Wspomina Paweł Primel: – Wróciliśmy z Lyonu, w Polsce w tym czasie ciągle padało. Pamiętam widok stadionu Odry – z wody wystawały tylko poprzeczki. Gdy wróciliśmy, ciężko było dotrzeć do domów, ciężko było też zorganizować treningi. Paweł Sibik i Andrzej Jasiński mieszkali w Raciborzu, który był jednym z najbardziej poszkodowanych miast. Tam zalało całe ulice.

Paweł Sibik z kolei opowiada, że miał szczęście, ponieważ akurat tuż przed powodzią zmienił miejsce zamieszkania: — Szczęście mi sprzyjało, niedługo wcześniej zdążyłem się przeprowadzić. Pamiętam, wracaliśmy z meczu w Intertoto we Francji. O organizacji polskiej piłki wtedy niech powie fakt, że dopiero we Francji… dowiedzieliśmy się, że zagramy także w Pucharze UEFA. Przedostaliśmy się do Polski w ostatniej chwili, Czechy właśnie zamykały granicę. Wróciliśmy – boisko w Wodzisławiu całkowicie zalane. Było położone przy małym strumyku, który tym razem już małym strumykiem nie był… Byliśmy w szoku, to stało się nagle, nikt się tego nie spodziewał. Pamiętam nasze zdumienie, a także wyraz bezsilności: to co teraz? Gdzie będziemy trenować, grać? Musiało minąć kilka dni, nie trenowaliśmy, ta woda wtedy schodziła – najgorzej było na płycie boiska i w jego bezpośrednich okolicach. Kto miał tutaj dom, mocno odczuł powódź. W pewnym momencie, gdy przyszła największa fala, wiele rejonów Wodzisławia było nieprzejezdnych, wszytko pozamykane. Zalało też drogę główną prowadzącą na Wodzisław.

Chciałem pojechać od razu do rodzinnego Raciborza, zobaczyć jak tam wygląda sytuacja, ale miasto było odcięte. Całe osiedla zalane, garaże… żywność trzeba było dowozić pontonami. Przez tydzień wyglądało to fatalnie. Jeszcze nawet dziesięć lat później, jak jechałem do Raciborza, na starych, nieodnowionych budynkach widać było dokąd sięgała woda, spokojnie pokrywając parter w blokach.

Gdy wróciliśmy do trenowania, to co tu kryć – rewelacyjnych warunków nie było. Ale my… do takich warunków byliśmy przyzwyczajeni. To nie była taka jakość muraw jak dzisiaj. Nasze boisko w Odrze często było zalewane, oczywiście nie do takiego stopnia, więc przyzwyczailiśmy się, że jest trochę podmokłe. Można sobie włączyć mecze z tamtych lat i widać w jakim się grało czasem śniegu czy błocie, a pogoda szybko się zmieniała. Pamiętam, kwiecień, sobota, budzimy się rano – a tu na boisku pół metra śniegu. Rozegramy mecz? Zdążą odśnieżyć? Kwiecień! Klimat od tamtej pory na pewno się zmienił. Natomiast wracając, to nasze boisko główne w Odrze było często zalewane, niemal zawsze zdawało się trochę podmokłe.

Ostatecznie jeden mecz pucharowy zagraliśmy w Jastrzębiu, bo płyta jednak musiała dojść do siebie, ale też mocno pracowano nad nią. Pauzować nie musieliśmy, w klubie też nie dało się odczuć żadnych.

Reklama

Największym miastem w Polsce, które mocno doświadczyła powódź, był Wrocław. Upiorne, że jeszcze dwa dni przed falą kulminacyjną, jeden z czołowych dzienników “informował”: We Wrocławiu nie grozi nam powódź, ale pojedyncze piwnice mogą być podtopione.

Szczęśliwie ludzie nie posłuchali, a władze starały się wyciągać wnioski z opolskich doświadczeń, apelując o przygotowanie się na powódź.

Wielu posłuchało, co wspomina Marcin Lechowski, kibic Śląska Wrocław: – Mieszkałem wtedy w centrum Wrocławia. Przed falą kulminacyjną uciekliśmy do dziadków na Krzyki – i to się opłaciło, bo jak fala uderzyła, to nasz blok miał do pierwszego piętra wodę. Co prawda mieszkaliśmy na piątym piętrze, ale żeby w miarę po ludzku się poruszać, wybrać się do sklepu czy gdziekolwiek, trzeba byłoby korzystać z pontonu. Wenecja. Brama przykryta, ludzie na daszkach garaży. Natomiast wiele osób zostało w tamtych blokach, nie pamiętam też, aby na przykład wywożono telewizory czy inne sprzęty. Wielu potem remontowało mieszkanie od zera. Ja miałem to szczęście, że pojechałem na specjalnie organizowane kolonie dla powodzian. Wiele scen znam więc z telewizji – dowożenie zakupów pontonem, ludzi na dachach. Przed rozpoczęciem szkoły wszystko zaczęło toczyć się w miarę normalnie. Utkwiło mi natomiast w pamięci, że każdy blok miał podbitą kreskę – dokąd sięgała woda. No i co tu kryć, w wielu miejscach po podtopieniu panował smród taki, że nie da się go opisać.

Maciej Latko, także kibic WKS: – To nie były czasy social mediów czy nawet komórek, żeby móc się łatwo o wszystkim dowiedzieć co i jak. Najlepszym źródłem informacji była lokalna wrocławska telewizja. Z kolegami ze studiów skrzyknęliśmy się i wyruszyliśmy do centrum, żeby z czymś pomóc. Tam wolontariuszami zarządzało wojsko, cały czas w oparciu o krótkofalówki zbierające informacje jak wygląda sytuacja i gdzie potrzebna jest pomoc. Pamiętam, że takich wolontariuszy było całe mnóstwo. Od groma ludzi, piach cały czas dowożony – sprawnie to wyglądało. Pamiętam też taką sytuację, gdy mój kolega, który był bardzo zakochany w pewnej dziewczynie, chciał jej zanieść kwiaty z jakiejś tam okazji. Problem w tym, że ona mieszkała na terenach zalewowych. Szliśmy do niej po pas w wodzie. Co więcej, idąc tak można było zahaczyć nogą o… Fiata 126p. Czasem, gdy akurat ulica była pod kątem lub z innej przyczyny miała jakieś różnice poziomów, takiego auta w ogóle się nie widziało idąc. Moja żona zresztą też mieszkała wtedy na Kozanowie, czyli najbardziej zalanej dzielnicy. Byli całkowicie odcięci. Wychodzili na dachy, koczowali tak tydzień, półtora – wojsko zabrało tylko starszych i schorowanych. Wielu nie chciało być zabranych, bo woleli pilnować swoich domostw. Żona opowiadała, że na dach wyprowadzało się psy, ale też była tam czasem… okazja do spotkań, okazjonalna imprezownia. Z telewizji z kolei pamiętam, jak z innych terenów, pod miastem, uciekają zwierzęta – krowy, konie, świnie, wszystko biegło ulicą. Taki surrealistyczny obrazek.

Niestety, ale tragedia takiej wagi wydobywa z ludzi zarówno najlepsze, jak i najgorsze. Z jednej strony faktycznie była mobilizacja, wiele osób szło pomagać przy czym się dało, czy przy workach z piaskiem, czy przy dostarczaniu żywności. Ale zarówno we Wrocławiu jak i Opolu wiele opuszczonych mieszkań splądrowano. Zawsze są tacy, którzy na nieszczęściu próbują zbić interes.

Drużynę Śląska Wrocław powódź zastała w podróży. Jarek Szandrocho, legenda do dziś pracująca w klubie, opowiada: –

– Przed kulminacyjną falą graliśmy sparing w Polkowicach. Jak wracaliśmy do Wrocławia były sygnały, że idzie fala i zalewa ulice. Nie chcieliśmy w to uwierzyć, to było jakieś science fiction. Jak przyjechaliśmy na Oporowską, wsiadłem do auta i chciałem wrócić do domu. Ale nie dało rady. Miasto zalane. Zostałem w klubie, cztery dni przespałem na leżance czekając na rozwój sytuacji i będąc na łącząch z żoną, która opiekowała się dzieckiem po drugiej stronie miasta. A nawet te telefony były wtedy trudniejsze, bo nie było przecież komórek. Po czterech dniach klub podjął decyzję, że jedziemy na zgrupowanie do Dzierżoniowa – jechaliśmy bez niczego, sam sprzęt piłkarski, większość musiała dokupić sobie rzeczy osobiste, pastę i te sprawy, bo nic się nie miało. Po samej powodzi nasze niektóre obiekty były podniszczone, choćby jedno z boisk treningowych czy hala koszykówki, która była praktycznie cała zalana.

Co pan robił przez te cztery dni w klubie?

Na początku nic! Ale aż człowiek musiał sobie znaleźć z tej bezczynności zajęcie. Pomagałem sprzątać, czyściłem nawet wanny. Sama Oporowska była bezpieczna, woda doszła do połowy Grabiszyńskiej. Utrudnień więc z tej strony nie było.

Marek Kowalczyk: – Siedzieliśmy u mnie w mieszkaniu akurat z kilkoma chłopakami ze Śląska i zastanawialiśmy się: co z nami zrobią? W Dzierżoniowie mieliśmy długi obóz ze względu na powódź, chyba aż cztery tygodnie. Było z kim tam grać, zawsze ktoś przyjechał, czy kluby lokalne, czy ktoś z Białorusi. Dzierżoniów też troszkę podmyło, sprawdzaliśmy stan rzeki, dotknęło niektórych ludzi, ale na obiekty, na których trenowaliśmy, woda nie dotarła. Ja sam miałem o tyle ciekawą sytuację, że mieszkałem wtedy we Wrocławiu w takim miejscu, że park dzielił mnie od słynnego Kozanowa, zalanego do trzeciego piętra, który oglądała w telewizji cała Polska. Wychodziliśmy do parku i patrzyliśmy do którego miejsca od nas dociera woda, bo byliśmy troszeczkę wyżej. Ludzie przeparkowywali auta z parkingów, niektórzy obawiali się, czy tego nie przeczekać – tylko ten park dzielił nas od wody, gdzie widzieliśmy jak po Kozanowie kursują pontony. Ostatecznie woda zbliżyła się na 150 metrów od nas. Marcin Szymański mieszkał na Zachodniej, zalanej tak jak Kozanów, chcieliśmy dostarczyć jemu i rodzicom wodę oraz żywność – trzeba było płynąć. Pamiętam też taką historię, że karpie gdzieś z pobliskich stawów hodowlanych powypływały dzięki powodzi i pływały na Legnickiej. Z dzisiejszej perspektywy nierealne. Ale wtedy trzeba było dopłynąć do bramy. Niemniej jak wróciliśmy z obozu, graliśmy normalnie.

Remigiusz Jezierski: – Byłem na studiach we Wrocławiu, a poza tym grałem w Polonii Świdnica. Spotkałem się wtedy ze Śląskiem w Dzierżoniowie na obozie. Jak fala uderzyła, to byłem cały czas na łączach telefonicznych ze znajomymi i rodziną, Bystrzyca też wylewała, ale nie było tak dramatycznie jak na Kozanowie. W gminie, w której teraz mieszkam, jest szczególna tablica upamiętniająca wydarzenie z tamtych czasów. Wojsko chciało wysadzić jakiś wał, żeby Odra trochę w innym miejscu się rozlała i rozładowała wysoki stan wody. Mieszkańcy nie pozwolili, jest to taki memoriam w imieniu obrony wałów.

Maciej Kowalczyk: – Byłem wypożyczony ze Śląska do Marko Walichnowy, trzecioligowca. Wróciłem akurat z obozu, było sobotnie popołudnie, autokar nie chciał mnie podrzucić na Kozanów, kazali wysiadać. Nie wiedziałem o co chodzi, szedłem na piechotę kilka kilometrów, zachodzę na osiedle, patrzę – ludzie na pontonach. Auta pozatapiane. Rano tamtego dnia przyszła pierwsza fala. Ja i tak miałem szczęści, bo mój blok był jednym z granicznych, z jednej strony miałem wodę do garaży, z drugiej można było w miarę normalnie wyjść – ja codziennie jeździłem do klubu, czasem zostając tylko w hotelu przy klubie jak nie było sensu wracać. Trochę gorzej mieli ci, co mieszkali głębiej, bliżej Odry. Niektórzy byli odcięci od świata, nie każdy ma w domu łódkę i ponton na takie okazje. Telewizja przyjeżdżała, przychodziły tu normalnie wycieczki z całego miasta. Po osiedlu jeździły amfibie, nie przejmując się za bardzo pozatapianymi samochodami – potem wiele z nich przez to było bardziej podniszczonych niż od wody. Pełno było też szczurów. One siedziały po piwnicach czy nawet kanałach, a teraz uciekały w górę – niektórym wyłaziły normalnie z toalety. Kryły się po mieszkaniach. Komary – kolejna tragedia, nie dało się wytrzymać. A jak woda po dwóch tygodniach zeszła, to tak śmierdziało… Szkoda gadać. Krajobraz niesamowity, auta porozwalane, wszędzie mnóstwo śmierci, brudu. Sprzątania było potem mnóstwo.

***

Leszek Milewski

Obejrzyj film dokumentalny o powodzi tysiąclecia:

 

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...