LaLiga to w tym sezonie tak nieprawdopodobny wyścig ślimaków, że co weekend sobie powtarzamy: wygranej Barcelony ani Realu nie można brać za pewnik. A jednak gdy wygrywasz El Clasico miażdżąc rywala w drugiej połowie i wychodzisz na zespół pozostający bez wygranej od siedmiu meczów – no nie ma innej opcji niż zwycięstwo.
Z tym, że niekoniecznie.
Spodziewaliśmy się Realu napompowanego pewnością siebie – dostaliśmy wydmuszkę. Spodziewaliśmy się Królewskich znów pewnych siebie w obronie, a przy tym prących ku powrotowi na fotel ligowego lidera po wczorajszej wygranej Barcelony. Zamiast tego męczyliśmy się niemiłosiernie oglądając zespół bez większego pomysłu na grę. Zespół, który pozwolił się przełamać Betisowi i błyskawicznie zmarnotrawił wypracowaną tydzień temu nad Barceloną przewagę w tabeli.
Real oddał prawie dwa razy mniej uderzeń od Betisu. Real był niechlujny, niedokładny, brakowało mu konkretu w ofensywie. Zaproponował ledwie kilka ostrzejszych zrywów. Zdecydowanie poniżej minimum przyzwoitości, jakiego można oczekiwać od jedenastki grającej z tym herbem na piersi. Jeden ze zrywów skończył się strzałem Viniciusa z ostrego kąta, z którym uporał się Robles, jeden – uderzeniem Ferlanda Mendy’ego w poprzeczkę. Ten najbardziej skuteczny zaś – rzutem karnym oddanym przez zwyczajowego wykonawcę, Sergio Ramosa, Karimowi Benzemie. I była to dobra decyzja, bo Francuz spisał się na medal.
Zdecydowanie lepsze sytuacje stworzył sobie jednak Betis i mając z tyłu głowy przebieg meczu nie ma nic gorszącego w jego wyniku. Zwycięstwo gospodarzy jest sprawiedliwe, zasłużone i powinno być wyższe. Oprócz przepięknego gola Sidneia, który posłał pocisk ziemia-powietrze w kierunku bramki Courtois, a także bramki Tello będącej efektem fatalnego zagrania Benzemy w środku pola, były bowiem przynajmniej dwie sytuacje, gdy piłka musiała się w siatce znaleźć. Najpierw z dwóch, może trzech metrów głową spudłował Marc Bartra. Później po minięciu Courtois kompletnie zgłupiał Joaquin. Miał pustą bramkę przed sobą, a jednak decydował się jeszcze dogrywać – na drodze podania stał jednak nie partner, a wracający ile sił w nogach Luka Modrić.
Nawet zaś, gdy Betis w końcówce grał nieco bardziej chaotycznie w defensywie, bo sił musiało już po prostu brakować, Real nie potrafił tego przekuć w korzyść dla siebie. Nie udało się oddać groźnego uderzenia, pudło Viniciusa, strzał obok słupka Benzemy i kilka zupełnie niegroźnych główek to było wszystko, na co goniący wynik Real było dziś stać.
Jeśli więc kibic Królewskich liczyłby na to, że druga połowa meczu z Barceloną rozpędzi Real na kolejne tygodnie, już siedem dni później przekonał się, że gazu nie starczyło nawet na tydzień.
Betis – Real Madryt 2:1
Sidnei 40’, Tello 82’ – Benzema 45’+3’ (k.)