Reklama

“Bywam za dobrym człowiekiem. W świecie piłki trzeba być skurczybykiem”

Jan Mazurek

Autor:Jan Mazurek

08 marca 2020, 10:51 • 19 min czytania 7 komentarzy

Dlaczego w piłce warto być skurczybykiem? Dlaczego jemu przeszkadza kulturalne i grzeczne wychowanie? Jak żyło mu się w domu, w którym ojciec był żołnierzem? Czy trudno odmawiało się wyjść na imprezy, kiedy koledzy ciągnęli do Sopotu? Jak wspomina mistrzowski sezon w Piaście? Co wyróżnia ten klub? W którym klubie sponsorem był zakład wędliniarski i co się z tym wiązało? Dlaczego nie ma żadnego planu B? Czego brakuje w jego CV? 

“Bywam za dobrym człowiekiem. W świecie piłki trzeba być skurczybykiem”

Tomasz Mokwa jest mistrzem i wicemistrzem Polski z Piastem Gliwice, ale w medalowych drużynach zawsze odgrywał drugoplanowe role. Nie inaczej jest w tym sezonie, ale prawy obrońca obrońcy tytułu wierzy, że to się zmieni. Zapraszamy na długą rozmowę.

***

Czujesz się niedoceniany? Jesteś wicemistrzem Polski, mistrzem Polski, a jednak za bardzo się o tobie nie mówi. 

Można mieć różne osiągnięcia, podium też ma swój wymiar, ale jednak mistrzostwo zawsze jest takim idealnym stemplem. Prestiż. Każdy to widzi, że jesteś tym mistrzem, że byłeś w drużynie, która była najlepsza w kraju. Szkoda, że nie zagrałem w tamtym sezonie jakoś wiele meczów, bo tylko pięć, ale i tak przyłożyłem swoją cegiełkę do tego triumfu. Cieszy mnie to tym bardziej, że ponownie do Gliwic trafiłem po nieudanym okresie w Katowicach. Dopiero w sierpniu podpisałem kontrakt i w pierwszym półroczu tylko kilka razy w ogóle znalazłem się w kadrze meczowej. Musiałem dużo pracować, nadrabiać, jeździć na rezerwy, które występują w okręgowej lidze, a to nic przyjemnego. Tak jednak widocznie musiało być. Rozważałem opcję, żeby w zimie poszukać sobie nowego pracodawcy, ale zacisnąłem zęby, pojechałem na okres przygotowawczy, wywalczyłem sobie miejsce w osiemnastce, jeździłem na wszystkie mecze i w sumie udało się zagrać w bardzo istotnych meczach, bo grałem w trzech spotkaniach po podziale tabeli.

Reklama

W czasie rundy wiosennej odbyłem z trenerem Fornalikiem szczerą rozmowę, w której powiedział mi, że już wcześniej dostałbym szansę, ale drużyna dobrze funkcjonowała i nie chciał niczego zmieniać. Potem to się trochę zmieniło, zagrałem w Krakowie, potem jeszcze z Lechią, Zagłębiem i Cracovią, ale generalnie miło jest usłyszeć, że sztab cię docenia i widzi twoją pracę.

Przed tamtą rundą finałową wszyscy zastanawiali się, kto wygra: Lechia czy Legia? Legia czy Lechia? Na was mało kto stawiał.

Bo naszym celem była ósemka. Nie ma co się oszukiwać, że myśleliśmy realnie o mistrzostwie. Nikt nie spodziewał się, że to tak pójdzie. Rozpędzaliśmy się z meczu na mecz, ale ta różnica punktowa była na tyle duża, że nie byliśmy pyszni. Nie myśleliśmy, że będziemy w stanie ich dogonić, a nawet przeskoczyć, a tak się właśnie stało.

Też nie ma co sobie odejmować. Z czego się to wzięło? Czułeś w ogóle, że ten zespół był materiałem na mistrzostwo?

Nie mogę tego ocenić, bo nigdy wcześniej nie byłem w mistrzowskiej drużynie i nie miałem porównania.

Ale byłeś w drużynie wicemistrzowskiej. 

Reklama

Zupełnie inna historia.

Ale to się czuje, że jest w tym zespole coś specjalnego, coś co pozwala przekroczyć granicę przeciętności.

Dużą rolę odegrał fakt, że zebrała się grupa osób głodnych sukcesu. Przyczynił się do tego każdy jeden pracownik klubu. Nie ściemniam. Sztab szkoleniowy odpowiednią grupę, w której każdy był potrzebny, każdy dodawał wartości drużynie. Nie wątpię, że trenerzy niejednokrotnie musieli podejmować trudne decyzje dotyczące nie tylko wyjściowego składu, ale i samej meczowej osiemnastki, bo żonglowanie składem wcale nie jest proste. Bywało, że naprawdę dobrzy zawodnicy musieli zostać w domach, nawet mimo tego, że przez cały tydzień pokazywali, że mogą tej drużynie pomóc.

Fajnie było też to, że nikt tego nie narzucał i nikt nie mówił głośno, że idziemy po mistrzostwo. To wszystko przebiegało w pewnej nieśmiałości, wewnętrznym poczucia, że jesteśmy coraz silniejsi, ale w ani jednym momencie nie poczuliśmy się zbyt pewnie. Przełomowym momentem było zwycięstwo w Warszawie, a potem pokonanie Jagiellonii u siebie, co już całkowicie utwierdziło nas w przekonaniu, że to się może zdarzyć. I trafiło to nawet do tych, którzy nie wierzyli.

Mistrzostwo było istotne, jeśli chodzi o twoje CV, ale generalnie zawodnicy po takich sukcesach pozwalają sobie na jakiś pamiątkowy zakup. Często to jest zegarek, jakiś gadżet, cokolwiek takiego. Miałeś jakąś taką zachciankę, którą sobie spełniłeś?

Nie, nic takiego nie było, zdarza mi się coś sobie kupić po sukcesach, ale akurat w tym przypadku nie miałem takiej fantazji.

Przed drugim podejściem do Piasta, byłeś w trudnej sytuacji, nie grałeś w pierwszoligowym GKS Katowice.

To był tragiczny okres w mojej karierze. Nazwę to mocno. Cofnę się nawet przed ten okres w Katowicach, tam też czekałem, współpracowałem z jednym menadżerem, z którym związałem się jeszcze przed wygaśnięciem kontraktu w Gliwicach, miałem inne opcje, ale wszystko się posypało. Nagle pojawiła się propozycja GKS-u, po rozmowie z Dawidem Dubasem byłem zachwycony. Przedstawił mi pomysł na mnie. To że będę grał, że będę miał szansę się rozwijać, ale już teraz wiem, że to najgorsze, co można usłyszeć i nigdy nie można w coś takiego bezgranicznie wierzyć. Może zbyt pewnie się poczułem, miałem też swoje problemy. Nie było tak, że nie pracowałem, bo nigdy nie miałem z tym problemów i dzięki temu jestem tu, gdzie jestem, ale chyba trochę straciłem koncentrację, przerzucając się to, co nie układało mi się w życiu.

Wszystko to wpłynęło na start w Katowicach. Nie byłem w dobrej formie. Ktoś kto wziął mnie do siebie obiecał mi bardzo dużo, i choć oczywiście świetnie się nie prezentowałem, to nie zasłużyłem na takie potraktowanie. Na kilka dni przed zamknięciem okna transferowego usłyszałem, że klub ściąga innego zawodnika na moją pozycję. I co miałem zrobić?

Poddałeś się?

Rywalizowałem, ale uważam, że to nie była żadna rywalizacja.

Z kim?

Tam był Adrian Frańczak, a ściągnięty został jeszcze Dalibor Pleva. Zagrałem wtedy trzy słabe mecze, przyznaję to, nie oszukiwałem się, ale chyba nie po to się kogoś ściąga, żeby odstrzelić go, zanim w ogóle dojdzie do przyzwoitej formy, prawda?

Tam myślano inaczej, pogodziłem się z tym, ale to był raczej okres czekania na zimowe okienko transferowe.

W lecie, w którym przyszedłeś do Katowic czekałeś już na zimowe okno transferowe…

Za dużo poprzestawiałem w swoim życiu prywatnym, żeby w tym samym oknie transferowym jeszcze coś zmieniać. Nie było takiej opcji. Zresztą nikt nie weźmie prawego obrońcy, kiedy większość klubów ma już zamknięte kadry. Pewnie można wziąć jakiegoś ofensywnego zawodnika, ale defensorów się wybiera trochę w innych kategoriach. Oczywiście, nie było tak, że odbębniałem swoją robotę. Nie, że przychodziłem do klubu, żeby podbić kartę, że jestem na treningu i wszyscy się odczepcie. Pracowałem uczciwie, dzień w dzień, liczyłem na swoją szansę, ale nie udało mi się już do zimy zagrać w żadnym meczu.

W czasie sezonu zmienił się trener i dyrektor sportowy. Ten drugi, pan Bartnik, wziął mnie na rozmowę, powiedział, że do klubu przychodzi Jacek Paszulewicz i czy chcę zostać. Miałem nadzieję, że dostanę carte blanche, czystą kartę, że będą mógł zacząć od nowa. Zostałem, pracowałem cały okres przygotowawczy, ale jak przyszło, co do czego, to nie grałem. Zagrałem w zastępstwie za wykartkowanego zawodnika i w ostatnim meczu. Takim, który był już właściwie o nic, z Łęczną.

Byłeś na rozmowie z Paszulewiczem?

Poszedłem. Spytałem, dlaczego nie gram, ale nie dostałem konkretnej odpowiedzi na to pytanie. Zamiast tego trener poinformował mnie, że nie jeżdżę na mecze, a nie łapałem się nawet do osiemnastki, bo ktoś inny musi jeździć na zmianę. Nie wiem, czy chodziło o lewego obrońcę, czy o środkowego pomocnika, nie pamiętam. Paradoksalnie, potem ściągnięto jeszcze kolejnego lewego obrońcę Kamila Słabego, który grał na prawej obronie, więc już kompletnie nie dostawałem szans.

GKS Katowice to klub bardzo specyficzny.

Nie mogę narzekać, dali mi szansę, pomagali mi, miałem z nimi podpisany kontrakt. To, że w nim nie grałem nie powinno przykrywać mi pozytywów. Jest to klub z wielką historią. Zawsze miałem tam płacone na czas. Kibice są na wysokim poziomie. Uważam tylko, że przy tym wszystkim popełniali jeden błąd: zawsze uważali, że Ekstraklasa im się należy i już, tyle, koniec kropka. Nic się nie należy. Najpierw trzeba to wywalczyć na boisku. Wiecie, kibice tam byli bardzo wymagający, może nawet za bardzo, ale gdzie tak nie ma? Jak nie ma wyników, to nikt cię na rękach nie będzie nosił. Będzie krytyka. Z tym, że w Katowicach ta krytyka była bardzo mocna, bo frustracja narastała od lat. Oni tam patrzą na sąsiadów, na Gliwice, na Zabrze, i denerwują się, że nie mogą grać w Ekstraklasie.

To takie typowo polskie, żeby życzyć drugiemu gorzej. 

Wolimy, żeby komuś wiodło się gorzej niż nam, niż żebyśmy sami szli do góry wraz z kimś. Takie myślenie.

Też tak czasami myślisz?

Inni chłopcy czasami mówią mi, że jestem niesprawiedliwie traktowany, bo wielokrotnie wypadałem ze składu po dobrym meczu, ale nigdy nie narzekam, nigdy nie życzę komuś źle, nigdy nie pokazuje swojego rozgoryczenia, nigdy nie wpływam źle na drużynę. Stało się, w porządku, ale nic nie mogę zrobić. Tak zdecydował trener.

Za mało walczysz o siebie poza boiskiem?

Też musisz wiedzieć, co możesz zrobić poza boiskiem, bo możesz tylko pójść i zapytać się, co możesz zrobić. I właściwie nic więcej.

Są czasami tacy zawodnicy, którzy dają do zrozumienia, że decyzja trenera nie jest taka, jaką sami by chcieli. 

Nie zawsze wychodzi im to na dobre. Albo trafisz na osobę, która pomyśli, że masz jaja i masz swoje zdanie, albo na osobę, która całkowicie cię skreśli. Nie jestem poza boiskiem gościem, który przewodzi w grupie, lideruje, twardo stawia na swoim. Nie, jestem wychowany przez rodziców, żeby w pierwszej kolejności być miłym, kulturalnym, i to przez wiele lat było moim problemem. Taka osobowość nie pomaga w graniu w piłkę.

W piłce trzeba być chamem?

Trochę tak, ale można też to trochę rozdzielić – w piłce być chamem, a poza boiskiem być miłym, ułożonym, pomocnym człowiekiem. Najlepiej to wszystko połączyć.

Ale wiecie co, jak tak myślę, to walczę o siebie od zawsze. Nie jest tak, że nie. Wywodzę się z rodziny, w której nikt nigdy nie uprawiał żadnego sportu. Rodzice czasami mówili mi, żebym odpuścił piłkę, bo to nic pewnego. Polecali mi, żebym zajął się szkołą, bo edukacja daje stabilniejsze podstawy pod przyszłość. Od wielu osób, przez wiele lat, słyszałem, że nie warto iść w sport, ale takie było marzenie i nie zamierzałem odpuszczać. To też jest walka o siebie.

Z jakiej pochodzisz rodziny?

Tata jest zawodowym żołnierzem, już na emeryturze, a mama przez te wszystkie lata zajmowała się domem.

Czyli w domu był żołnierski styl wychowania?

Tata potrafił to rozgraniczyć. Jako dzieciak byłem u niego niejednokrotnie w pracy. Był kapitanem. Miał pod sobą poddział. Był ich przełożonym, musiał ich trzymać twardo, zapanować nad grupą mocnych charakterów. Jak widziałem czasami, z kim ma styczność i co musi znosić, to podziwiałem, że przychodził po pracy i zostawał swoją pracę w pracy. W domu tego nie było. Był taki okres, że grałem w Ustce, a mieszkaliśmy w Słupsku. Osiemnaście kilometrów. Czasami tata przyjeżdżał do domu, zabierał torbę i jechał ze mną na trening. Na miejscu czekał dwie godziny, odbierał mnie po, zwoził do domu i dopiero wtedy mógł odpocząć.

Czyli wsparcie było.

Ogromne. Chciałbym być takim tatą, jakim był dla mnie mój ojciec.

Jakąś tam cenę za piłkę się płaci. Mieszkam w Gliwicach. Daleko od mojego rodzinnego miasta. Nie byłem na żadnym z rodzinnych ślubów. Omija mnie duża część uroczystości rodzinnych, tak bywa. Nie wiem, czy bracia mają do mnie żal, że nie spotykamy się tak często, jakbyśmy tego chcieli, ale tak już jest i tyle. Z tym się trzeba pogodzić. Mieszkamy daleko od siebie. I tak uważam, że nie jest to wysoka cena za karierę.

Zarazem mówisz, że wiele osób mówiło ci, żebyś odpuścił sobie futbol.

Nigdy nie miałem planu B. Nawet nie chciałem go mieć. Myślę na tej zasadzie, że jak się ma plan B, to do końca nie wierzy się w plan A. Takie ubezpieczenie się.

Jak się uczyłeś?

Bardzo dobrze.

O, proszę. 

Do pewnego momentu. (śmiech)

Do trzeciej podstawówki pewnie. 

Nie, nie, nie, do końca nauczenia podstawowego, bo potem w liceum znalazłem się w klasie Arki Gdynia i nie uczyłem źle, ale nauka zeszła na dalszy plan za piłką.

Klasa samych chłopaków?

Żadnych dziewczyn, same chłopy. Prywatne liceum. Mieszkałem w internacie, piłka była na pierwszym miejscu, ale moim celem dalej pozostawało zdanie matury. Chciałem to zrobić dla siebie.

Z czego zdawałeś maturę?

Same podstawy. Zdałem dobrze, ale nie pamiętam już nawet konkretnych wyników.

No dobra, jak reagowałeś na to podcinanie skrzydeł, bo dalej wokół tego krążymy. 

Nie obchodziło mnie to. Cały czas w głowie siedziało mi tylko to, że po co byłby mi plan A, skoro miałbym plan B. Wydawało mi się to kompletnie bezsensu. Już wtedy myślałem, że mi się uda, że zagram w Ekstraklasie, ale też z drugiej strony momentami miałem chwile zwątpienia. Jak widać jednak, to się udało, pomogły pewne zbiegi okoliczności, łuty szczęścia, korzystne sytuacje. Jak masz cel, to wszystko sprzyja i wszechświat zaczyna pracować na to, że ci się uda. Każdy mówi w piłce, że trzeba mieć szczęście, ale szczęściu trzeba też pomóc. Samo w sobie się nie obroni. Wydaje mi się, że szczęście jest też dywidendą potu, który jesteś w stanie włożyć w cel, który chcesz osiągnąć.

Poświęciłem bardzo dużo. Ten okres cały liceum, gdzie chłopacy, którzy mieszkali w Gdyni, mając Sopot niedaleko, korzystali z przyjemności. Wielu dobrych chłopaków się tam skończyło, zanim się w ogóle zaczęli dla piłki. Ja zawsze miałem takie podejście, żeby odpuścić imprezę, nie pojechać na nią, odmówić jej, bo jednak jest jakiś dalszy cel niż tylko dobra zabawa jednego wieczoru.

Długo zapraszali cię na imprezy?

W pewnym momencie odmówiłem już tyle razy, że doskonale wiedzieli, że nawet nie ma sensu mi tego proponować. Byłem zajączkiem (śmiech). Mieliśmy swoje grono. Potrafiliśmy się odnaleźć. Był ze mną też Mati Szwoch, też w grupie spokojnych, tych, których nie bezsensownie było nawet namawiać na jakieś wyjścia, bo wiadomo było, że odmówią.

Taka postawa imponowała?

Czy ktoś się inspirował? Nie wiem, ale wiem, że dla mnie to było korzystne. Według mnie każdy powinien iść własną ścieżką. Nie ma jednej, utartej, bezbłędnej drogi.

Byli tacy, którzy nie trzymali się kieratu i też osiągnęli sukces?

Na poważnym poziomie takich nie widzę, ale też nie mówię, że to jest złe, bo można pójść na imprezę i następnego dnia być najlepszym na boisku. Ja bym tak nie mógł. Pokierowałem się inaczej i jestem z tego powodu szczęśliwy. Nie czuję, żebym cokolwiek stracił na tym, że nie chodziłem na imprezy.

Nie miałem potem łatwo. Z Katowic do Gliwic przyszedłeś dopiero po uprzednich trzytygodniowych testach. Wielu uniosłoby się dumą. Przecież wcześniej grałeś w Piaście trzy sezony na poziomie Ekstraklasy. 

Zadzwonił do mnie dyrektor sportowy Piasta. I nie było pytania, czy od razu podpiszę kontrakt, nie, nie, nie, absolutnie, najpierw musiałem przez trzy tygodnie trenować. Nie było też wielkiej potrzeby, żeby mnie tu ściągać, bo byli Martin Konczkowski i Marcin Pietrowski. Zawsze będę klubowi wdzięczny za szansę, ale jest w tym też dużo mojej zasługi. Na wszystko sobie zapracowałem.

Zawsze uważałem, że jestem dobrym człowiekiem. Może czasami za dobrym. Że powinienem być większym skurczybykiem w świecie piłki. Za dużo interesuję się dobrem drużyny, a na boisku też czasami trzeba się dobrze sprzedać. Nie możesz zawsze tylko podawać, skupiać się na obronie i interesie zespołu, nie ryzykując, nie pokazując się z najlepszej strony, nie dając czegoś ekstra. Jeśli nie zrobisz czegoś z przodu, to się nie wypromujesz. O takich, co dobrze bronią, się nie mówi. Nikogo to nie interesuje. W meczu musisz być widoczny. Teraz bardzo chciałbym to zmienić, ale nie mam za bardzo okazji. Brakuje zaufania. Szansy na dłuższą metę.

Grasz trzydzieści sześć spotkań – nie masz problemów z pewnością siebie. Tak to działa. 

Bywa też tak, że jedni zawodnicy mogą sobie pozwolić na więcej. Popełniają błędy, a mimo to nie są one tak widoczne dla trenera, jak ma to miejsce w przypadku innych. Często wynika to z pozycji w drużynie, na którą sobie zapracowali, a czasami z czystej ludzkiej sympatii. Nie można za to winić trenera. Każdy ma sympatię do jakiegoś człowieka, a do innego mniejszą. Tak to działa w życiu.

Pasuje ci wieczne odgrywanie drugiej roli?

Zawsze trenowałem więcej niż inni. Tygodniowo wykonuję o dwie jednostki więcej niż robimy w klubie. Nie jest to łatwe. Możesz zrobić wszystkie treningi świata, ale jeśli nie grasz, to się nie rozwijasz, nie idziesz do przodu, nie budujesz pewności siebie. Nie jest to łatwa sytuacja. Zawsze byłem zaparty i doprowadziło mnie do miejsca, w którym jestem, wierzę, że dalej to jest ta sama droga. Jeśli podałbym się teraz, to doskonale mam świadomość, że tego bym mocno pożałował.

Odbyłeś modelową drogę – cały sezon w II lidze w Kaliszu, cały sezon we Flocie w I lidze, cały sezon w Ekstraklasie w Piaście. Początkowo wszystko szło naprawdę wzorowo. 

Chętnie przebyłbym tę drogę szybciej. Nie ukrywam tego. Jako młodziutki chłopak trenowałem z seniorską drużyną w Arce u trenera Dariusza Pasieki. Grałem w sparingach, wszystko szło w dobrą stronę, to była jakoś druga liceum. W momencie, kiedy Pasieka powiedział mi, że jest ok, że na stałe przyłącza mnie do pierwszej drużyny, to akurat wyszło tak, że został zwolniony. Zrządzenie losu. Arka akurat walczyła o utrzymanie, przyszedł trener Straka i od razu zapowiedział, że w walce o utrzymanie postawi na doświadczonych zawodników. Wróciłem do Młodej Ekstraklasy, tam się ogrywałem, szło dobrze, ale w ostatnim meczu z Legią pękła piątka kość śródstopia. Wróciłem, dograłem w rezerwach, nikt mnie z Gdyni nie wyrzucał, ale sam się zaparłem i chciałem odejść. Nie wierzyłem, że dostanę szansę w pierwszoligowej Arce, choć zapewniano mnie, że to kwestia czasu. Wybrałem swoją drogę i czas pokazał, że to była dobra decyzja.

W Calisii Kalisz trafiłem na trudny moment. Klub miał swoje problemy, ale ja w ogóle na to nie patrzyłem. Byłem zafascynowany dorosłą szatnią. Fajnie grałem. Mieszkaliśmy w pięć osób w jednym mieszkaniu. Sponsorem był zakład wędliniarski, więc też było śmiesznie, bo abstrakcja trochę, ale dostawaliśmy paczki z mięsem raz na tydzień i z tego sobie gotowaliśmy z chłopakami. To był fajny czas, ale tak to w życiu bywa, że po latach już się nie utrzymuje kontaktu z tymi ludźmi, właściwie tyle co sporadyczne życzenia na Facebooku raz do roku.

Szkoła życia. 

Nie chciano mnie stamtąd wypuścić, choć miałem przykładowo propozycję od Widzewa Łódź. To był ten ich sezon spadkowy. Budowano kadrę, już miałem podpisywać umowę, ale tam też były problemy finansowe, więc mój ówczesny menadżer odradzał mi ten kierunek w takim kontekście, że nie będę dostawał pieniędzy, a utrzymanie się w Łodzi byłoby niełatwe. Nie chciał dla mnie źle. Chciał, żeby Widzew przekazał część pieniędzy na jakieś konto, z którego będę miał zapewnione miesiąc w miesiąc fundusze. Chciał mi zapewnić byt. Nie miałem żadnych oszczędności, więc to było racjonalne, ale Widzew na to nie przystał. Przed rozpoczęciem sezonu pojechałem do Świnoujścia.

Też specyficzne miejsce. 

Jeszcze za moich czasów było przyzwoicie. Zresztą rok później grał tam Arek Reca. Klimat specyficzny, miejsce specyficzny, ale rodzinna atmosfera, finanse na czas, ale za małe pieniądze dawałem radę się utrzymywać. Mały klub z dobrymi ludźmi. Pamiętam pana Leszka Zakrzewskiego, który wiele ze swojej kieszeni wykładał, żeby to wszystko tam funkcjonowało. Gdyby nie on, to pewnie Świnoujście już dużo wcześniej zniknęło z piłkarskiej polskiej mapy.

Wtedy byłem młody, ale miałem szacunek do starszych, nie skakałem, nie pyskowałem, znałem swoje miejsce w szeregu. Teraz to się zmieniło. Młodzi są bezczelniejsi. Nie mam z tym problemu, jeśli jesteś mocny poza boiskiem, ale bronisz się też czysto piłkarsko na treningu czy na meczu. Często jest jednak przeciwnie i ta newralgiczna granica pomiędzy pewnością siebie a brakiem szacunku się zaciera. Być może to też kwestia nowego pokolenia wychowywanego w nieco innym świecie niż ten, w którym wychowywałem się ja. Oczywiście, nie zawsze i nie wszędzie, bo na przykład w Piaście jest taki Sebastian Milewski, który ma ułożoną nie tylko nogę, ale ma też poukładane w głowie, ciężko pracuje i jest na bardzo dobrej drodze do dużej kariery.

Jaka jest twoja alternatywa dla imprezowego stylu życia. Wolny wieczór i co?

Wyrobiłem sobie nawyk po liceum. Nie potrzebuję wyjść. Teraz mam dziewczynę i z nią wychodzę. Ze znajomym wychodzę, żaden problem, żeby spotkać się w środku dnia, posiedzieć, zjeść coś, pogadać. Jak jest w klubie wkupne, to też oczywiście idę, bo to doskonała okazja, żeby poznać nowych, mieć nowe tematy do rozmowy, a nie tylko cały czas gadać o tym samym.

Piast. Ekstraklasowe wejście do szatni. Jak wspominasz?

Rewelacyjnie. Atmosfera była świetna. Hiszpańska. Pamiętam, że dostałem telefon, pojechałem pociągiem do Wrocławia, z Wrocławia taksówką do Trzebnicy i zaczęło się. Dobrze wypadłem, podpisałem kontrakt. Trenerem był Angel Perez Garcia. Już, niestety, świętej pamięci. Kapitalny człowiek. Nie mogę powiedzieć, że miał świetny warsztat, bo stricte piłkarsko rewelacyjnym fachowcem nie był, ale mało kto potrafi zdjąć stres ze swoich piłkarzy tak, jak on to potrafił. Piast nie osiągał wybitnych historicos resultado, ale atmosfera była przednia.

Rozbrajał nas w szatni. Po każdym naszym zwycięstwie, ważniejszym momencie, czymkolwiek takim pozytywnym, tworzył takie koślawe grafiki w Paincie. Miało to swój urok. Pokazywało to, że czuje urok szatni.

Na jego miejsce przyszedł Radoslav Latal. Rzadko kto wspomina go dobrze, a wyniki były przednie i często wiele osób zastanawia się, jak to w ogóle możliwe, że tak się stało. 

Postawiono na dyscyplinę. Paradoks w piłce jest często taki, że jeśli wszystko jest super, super treningi, super atmosfera, super relacje z trenerem, to często nie ma wyników. Spotkałem się w swoim życiu z takimi przypadkami i tak samo słyszałem to od chłopaków. Trener nie jest od tego, żeby wszyscy go lubili. Ma do czynienia z prawie trzydziestoma zawodnikami i nie sposób zadowolić każdego. On ma z tego sklecić zespół, który zagra ponad stan. I Latalowi to się udało.

Dobrzy ludzie z ambicją. Taki był przepis na tamto wicemistrzostwo. Rośliśmy z tygodnia na tydzień.

Co jest takiego w Piaście, że Gerard Badia mówi, że ten klub przypomina mu rodzinę?

Sam nie wiem, jak to możliwe, że choć tak wielu zawodników przychodzi i odchodzi – co jest całkowicie naturalne – to jednak mimo wszystko ten klimat zespołu jest zachowany. Po dwóch dniach czujesz się, jakbyś był rok tu rok. Nie jest tak, że przychodzi ktoś nowy i jego konkurenci rzucają mu kłody pod nogi. Panuje tu taka wyższa życzliwość. Jeśli ktoś poszukuje mieszkania, to zaraz ktoś mu coś poleci. Jeśli ktoś potrzebuje pomocy w sprawie dzieci, to zaraz ktoś wskaże mu miejsce i poleci z własnego doświadczenia. Tak to się odbywa, nie wiem, dlaczego, ale tak tu jest. Naturalnie. Nie spotkałem się z tym nigdzie i każdy, kto tu przychodzi ma identyczne odczucia.

Jak widzisz ten sezon w wykonaniu Piasta?

Chciałbym jeszcze zagrać kilka razy. Tych występów na koncie mam za mało, tyle co nic, kilka meczów raptem, a to dla mnie za mało. Na razie jestem przekonany, że wejdziemy do ósemki, a potem może zdarzyć się wszystko.

Gdybyśmy powiedzieli ci porządne kilka lat temu, że będziesz na tym etapie mistrzem Polski i wicemistrzem Polski, to uwierzyłbyś w to?

A dlaczego miałby nie uwierzyć?

Chyba nie myślałeś, że to wszystko może zdarzyć się w Piaście!

Wiadomo, ale zawsze wierzę w najlepsze scenariusze swojej kariery. Zawsze. Nie powiedziałbym też nigdy, że aż tyle czasu spędzę w Gliwicach.

Czujesz, że się zasiedziałeś?

Nie miałem nigdy lepszych ofert. Nie czuję, że się zasiedziałem.

Nie myślisz, że w twoim CV brakuje trochę wpisów indywidualnych?

Coś w tym może być. Na razie nic nie dochodzi do moich medali, bo nie jestem nawet czynnym piłkarzem (śmiech). Mogę sobie wpisać w CV – bycie członkiem szatni i pozytywnym duchem drużyny. A poważnie, to chciałbym rozegrać całą rundę, pokazać się przy dużym kredycie zaufania, regularnie grać. Kiedy wychodzę na boisku, często myślę o tym, żeby nic nie zawalić, utrzymać się w składzie, a nie pokazać coś specjalnego. I to chciałbym zmienić.

Widzisz pięciu lepszych prawych obrońców w Ekstraklasie. 

Nie. Przy regularnej grze: absolutnie nie.

Czyli w Piaście też pewnie nie.

Dokładnie. Jeśli byłby ktoś lepszy, wyraźnie lepszy, to powiedziałbym to, ale nie czuję się od nikogo gorszy.

ROZMAWIALI: JAN MAZUREK I DANIEL CIECHAŃSKI

Fot. Michał Chwieduk/400mm.pl

Urodzony w 2000 roku. Jeśli dożyje 101 lat, będzie żył w trzech wiekach. Od 2019 roku na Weszło. Sensem życia jest rozmawianie z ludźmi i zadawanie pytań. Jego ulubionymi formami dziennikarskimi są wywiad i reportaż, którym lubi nadawać eksperymentalną formę. Czyta około stu książek rocznie. Za niedoścignione wzory uznaje mistrzów i klasyków gatunku - Ryszarda Kapuscińskiego, Krzysztofa Kąkolewskiego, Toma Wolfe czy Huntera S. Thompsona. Piłka nożna bezgranicznie go fascynuje, ale jeszcze ciekawsza jest jej otoczka, przede wszystkim możliwość opowiadania o problemach świata za jej pośrednictwem.

Rozwiń

Najnowsze

Piłka nożna

„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”

Jakub Radomski
0
„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”
Ekstraklasa

Trela: Licencyjna fikcja. Ale czy z luzowaniem dostępu do zawodu trenera należy walczyć?

Michał Trela
3
Trela: Licencyjna fikcja. Ale czy z luzowaniem dostępu do zawodu trenera należy walczyć?

Weszło

Piłka nożna

„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”

Jakub Radomski
0
„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”
Boks

Szeremeta zmęczona, ale zwycięska. „Chcę odbudować boks w Polsce” [REPORTAŻ]

Jakub Radomski
6
Szeremeta zmęczona, ale zwycięska. „Chcę odbudować boks w Polsce” [REPORTAŻ]

Komentarze

7 komentarzy

Loading...