Przedziwna jest wiosna w wykonaniu Korony Kielce. W sumie żadnego meczu nie zagrali jakoś bardzo źle – w każdym dało się znaleźć pozytywy, przynajmniej garść dobrych akcji, czasem długie minuty przeważania. A jednak właśnie trzeci kolejny mecz wyłapali w dziób i wciąż w 2020 nie wygrali.
Ciekawy plan na pierwszą połowę przyjął Vitezslav Lavicka: choć to on był tu gospodarzem, choć to Śląsk należy do czołówki, a Korona telepie się na końcu peletonu z nogawką wkręconą w łańcuch, tak oddał kielczanom miejsce. Zaprosił ich: atakujcie. Chcecie to prowadźcie grę. Kielczanie atakować musieli, mają nóż na gardle, a w dwóch ostatnich spotkaniach stworzyli bez mała po kilkanaście okazji – Lavicka nie chciał iść cios za cios.
Co z tego planu wyniknęło?
Po pierwsze, dość stateczne, niemal spacerowe tempo. Ze zrywami, ale i z powrotami do intensywności godnej bierek. Długo mecz był zamknięty, według rytmu na dwa, trzy podania, potem strata.
Po drugie, Śląsk zmieniał taktykę podejścia do Korony. Bywało, że ustawiał się na własnej połowie i czekał, bywało, że jednak próbował wysokiego pressingu. Liczyliśmy: tylko w pierwszej połowie cztery razy pressing przyniósł skutek w postaci straty Korony, raz dość efektownie, bo tak należy nazwać sytuację, gdy przyciśnięty Kozioł podaje w aut zamiast do Gnjaticia. Ale tym odbiorom, choć powinny zamienić się w niezłe kontry, czegoś brakowało – jak choćby wtedy, gdy Mączyński podał do nikogo.
Po trzecie, Koronie gra się nie układała. Wiemy, że nie mają opinii ofensywnej maszyny do równania z ziemią defensyw wszelakich, wiemy, że ścigają się z Jarkiem Niezgodą w liczbie strzelanych bramek, ale tu nie kreowali – salwy śmiechu mogły wzbudzić przynajmniej dwa zagrania Pacindy, raz jego rzut wolny, którego nie zrozumiał nikt, potem tuż przed przerwą as atutowy: dośrodkowanie w aut. Groźnie było praktycznie tylko wtedy, gdy Forsell dobrze dograł do Szymusika, a ten uderzył głową – wiesz jednak, że gra ci się nie układa, jeśli twoim najgroźniejszym zawodnikiem jest Szymusik.
Śląsk tymczasem cierpliwie czekał na moment, w którym mógłby zadać cios. Kapitalne było podanie Łabojki z linii środkowej do Płachety – ten z wolejem, ale w Kozioła. Często akcje wrocławian nabierały rozpędu, by sabotował je w odpowiednim momencie Marković. Raz Stiglec pięknie trafił Chrapka w głowę, ale w końcu przyszła dopieszczona akcja: Musonda zrobił przewagę po prawej stronie, dograł do Płachety, a ten wykończył rasowym uderzeniem. 1:0.
Po przerwie Smyła puścił w bój Djuranovicia. Zapachniało skrajną desperacją. A jednak tenże Djuranović dał sygnał do ataku. Najpierw wrzutka, przed którą nawet nie spojrzał w pole karne, a tu groźnie strzela Pacinda. Potem Djuranović głową po wrzutce Forsella – słupek. Korona przez kolejne dobre pół godziny dominowała i stwarzała kolejne zupełnie niezłe sytuacje, tymczasem Śląsk nie wyszedł z szatni. W końcu przyszło wyrównanie – Putnocky wyszedł żeby przeciąć długie podanie Radina do Szymusika, co było może i decyzją jakoś się tam broniącą, ale wybił za krótko – wprost pod nogi Pacindy, który technicznym lobem zrobił 1:1.
Mecz w końcówce się wyrównał, Koronie brakło pary – wydawało się, że to się może skończyć w miarę sprawiedliwym 1:1, bo jedni i drudzy mieli po niezłej połówce. Ale wtedy Stiglec dorzucił do Exposito, a Hiszpan przypomniał, że może czasem razi złymi decyzjami, ale umiejętności jednak ma: uderzenie kapitalne, nie było czego zbierać. Tego już dla Korony było za wiele: ostatnimi fajerwerkami była próba Płachety z dystansu, a także Kozioł trafiający Exposito piłką w plecy.
O Koronie można kolejny raz powiedzieć, że nie położyła się na boisku, powalczyła, dała z tej piłkarskiej wątroby, a i futbolu trochę w jej wykonaniu także było. Tylko co w taki sposób można osiągnąć? Honorowy, ale spadek. Śląsk? Jak nie porywał, tak nie porywa, ale właśnie wspiął się na podium.
Fot. Chwieduk/400mm.pl