Kamil Biliński wraca do Polski po pobycie na Łotwie i zamierza sporo osiągnąć z Podbeskidziem. W najszczerszym wywiadzie, jakiego doświadczony napastnik kiedykolwiek udzielił, tłumaczy, dlaczego od roku był na cenzurowanym w Riga FC, na zwolnienie którego trenera wyczekiwał i dlaczego prowadzenie tego klubu przypominało zabawę w Football Managera. A także o tym, czemu swego czasu odrzucił ofertę z Arabii Saudyjskiej, z jakiego powodu przestał strzelać pod koniec pobytu w Dinamie Bukareszt, dlaczego nie trafił do Lechii Gdańsk, jaka jest prawda o odejściu ze Śląska Wrocław i w jakiej kwestii nie idzie na ustępstwa przy wyborze nowego klubu. Zapraszamy.
Twoje odejście z Rygi w praktyce chyba było przesądzone od dłuższego czasu. Odnosiło się wrażenie, że w ostatnich miesiącach się tam męczysz.
Trzeba się cofnąć do grudnia 2018 roku. Przed Bożym Narodzeniem dostałem bardzo dobrą ofertę z Panetolikosu, w tamtym momencie szóstego zespołu greckiej ekstraklasy. Nazwa nie działała na wyobraźnię, ale sportowo klub był wysoko i był poukładany. Zrobiłem duży risercz i wszyscy mówili, że to najlepszy klub z tych mniejszych w Grecji: stabilny, płacący na czas, nie oszukujący piłkarzy.
Czyli super oferta, z której żal było nie skorzystać.
Zarabiałbym trochę mniej niż w Rydze, ale chciałem spróbować. Chodziło o znacznie lepszą ligę, możliwość pokazania się i próby wywindowania jeszcze wyżej. Problem polegał na tym, że na Łotwie zalegali mi z trzema pensjami. Do końcu umowy pozostawał rok, powiedziałem im jednak, żeby wyrównali mi te trzy miesiące łącznie z premiami, podajemy sobie ręce i mają z głowy rok wysokiego kontraktu. Dzień później dali odpowiedź, że mogę odejść, ale za darmo, że nie odzyskam swoich pieniędzy. Na to się nie zgodziłem. Przecież to ja im szedłem na rękę, nie chciałem ani euro więcej. Jak nie to nie, zostałem i byłem gotowy do dalszej walki dla Rygi.
Mija miesiąc, wracamy z obozu w Abu Zabi. Dostaję telefon z klubu, żeby stawić się u dyrektora sportowego. Nastawiałem się na rozmowę o kasie, a on mi na to, że może bym teraz odszedł i poszukał sobie czegoś innego, bo mam wysoki kontrakt. Zdębiałem. Miesiąc temu mieli idealną okazję i nie skorzystali. Na siłę nie zamierzałem odchodzić, to już był początek lutego, nie było na stole żadnej oferty. Zostałem. Czułem jednak, że już coś jest nie tak, że od teraz znajduję się na cenzurowanym. W tamtej rozmowie dyrektor stwierdził też, że nie będę grał, bo zamierzają preferować inny styl. Ale przecież sprowadzili mnie kilka miesięcy wcześniej, wiedzieli, jakim typem zawodnika jestem. Na taką kontrę odpowiedzi nie było, bo po prostu chodziło o pieniądze.
W klubie nie było już wtedy trenera Viktora Skripnika.
Tak, do sezonu przygotowywał nas Portugalczyk Luis Pimenta. Naciskano go z góry, żeby mówił, że nie pasuję do stylu, ale odpowiedziałem mu wprost, że nie może mnie znać po dwóch tygodniach i ocenić mojej przydatności. Pojechaliśmy na obóz na Cypr. Pierwszy trening i mający być podstawowym napastnikiem Darko Lemajić doznaje kontuzji. Wypada na miesiąc, z konieczności występuję we wszystkich sparingach. Gram super, strzelam gole, asystuję. Przed ostatnim sparingiem, w którym zdobyłem bramkę i zaliczyłem asystę, przychodzi Pimenta i mówi, że będę u niego grał, że zrobiłem mega robotę, zaimponowałem mu i nie wie, o co tym z góry chodzi. Trzy dni później już go w klubie nie ma, nie poprowadził nas w żadnym oficjalnym meczu.
Sądzisz, że podejście do ciebie miało znaczenie?
Nie. Od pewnego czasu szukano na niego haka. Ludziom z klubu nie podobał się styl jego pracy i treningów. On chciał zrobić coś innego, chciał grać w piłkę. Oni zaś chcieli rosyjską szkołę, typowego chama i kata dla piłkarzy. Inna sprawa, że Skripnik też taki nie był.
On miał jednak nazwisko i pozycję w piłce, przez lata grał w Werderze Brema, a później go prowadził.
Jego też nieraz chcieli zrobić w balona, ale się nie dawał i dlatego w końcu odszedł. Nie chodziło o pieniądze, po prostu nie zamierzał się już użerać z działaczami przychodzącymi mu na treningi i wchodzącymi na boisko, żeby wydawać swoje instrukcje. Zawsze ich wyganiał.
Przychodził rosyjski właściciel Siergiej Łomakin?
Nie, dyrektorzy i cała ta klika. Chwilami próbowali prowadzić zajęcia za niego, ale nie pozwalał na to. Mówił „nie ma was, albo nie ma mnie”. Ciągle więc dochodziło do zgrzytów. Po zdobyciu mistrzostwa i pucharu w sezonie 2018, podziękował za współpracę. Wzięli Pimentę i wywalili go tuż przed ligą. Przyszedł Białorusin Oleg Kubarev.
Mówiłeś kiedyś, że od początku do protokołu był wpisywany Mihails Konevs.
Tak, to z nim wyeliminowaliśmy Piasta Gliwice.
Konevs był słupem czy od początku was trenował?
Na początku był słupem, później już normalnie pracował. Najpierw prowadził nas Kubarev, pierwszy trening i ta sama gadka: – Nie będziesz grał. Na inaugurację ligi mimo to wystąpiłem. Wygrywamy 1:0 po mojej asyście, ale po godzinie zjazd do bazy. Potem się zaczęło. Raz grałem, raz siedziałem na ławce, czasami nie było mnie nawet w kadrze. Wyniki jak na możliwości klubu mieliśmy niespecjalne i czekałem tylko, aż go wywalą. Moim zdaniem do zespołu z takim potencjałem się nie nadawał, mimo że dwa lata wcześniej zdobył mistrzostwo Łotwy ze Spartaksem Jurmala. Po odejściu z Rygi zrobił też dobry wynik z Jelgavą.
Czyli nadawał się do wyciskania maksa z mniejszych drużyn, a nie do tworzenia ciekawszego stylu z lepszymi piłkarzami.
Dokładnie, jego pomysł na drużynę szybko się wyczerpał. Pogonili go i Konevs już faktycznie nas trenował. Szukali kogoś innego, ale został do końca sezonu. Działaczom pasował, bo można go było sobie urobić po swojemu, pozwalał im na więcej. Wróciły wizyty na treningach, ingerowanie w skład, promowanie jednych, kasowanie drugich.
Ciągłe rotacje wynikały zatem nie tylko z tego, że mieliście piętnastu obcokrajowców, a w lidze mogło grać pięciu?
Tak. Starano się rotować składem, żeby każdy w miarę był zadowolony, ale i tak do niektórych oczka puszczano, do innych nie. Czekałem do europejskich pucharów. A że zaczęło nam w nich iść, a ja zacząłem trochę więcej grać, no to stwierdziłem, że zostanę do końca tej pucharowej przygody, mimo że zaczęły spływać różne oferty. Wyszło na to, że dołożyłem swoją cegiełkę do tych sukcesów – zdobyłem zwycięską bramkę z Piastem, uratowałem remis w pierwszym meczu z HJK Helsinki. Im dalej w las, tym było gorzej, ale i tak od dłuższego czasu nastawiałem się, że w grudniu odejdę i nie będę chciał przedłużać umowy.
I pomyśleć, że po pierwszym półroczu o transferze do Rygi mówiłeś z dużym entuzjazmem.
Bo wszystko świetnie się układało. Dużo dawała osoba trenera Skripnika, rekompensowała pewne niedociągnięcia w funkcjonowaniu klubu. Gdy go zabrakło, zaczęło dochodzić do wspomnianych cyrków, ale summa summarum w 2019 roku również osiągnęliśmy zakładane wyniki na krajowej arenie plus zapisaliśmy piękne harty w historii łotewskiego futbolu w europejskich pucharach. A też nie ma co ukrywać, wiele tych klubowych dziwactw było rekompensowanych finansowo, do tego różne wyjazdy i obozy.
W jakim sensie?
Do sezonu przygotowywaliśmy się w Abu Zabi, pięć razy w roku lecieliśmy na Cypr. Właściciel Riga FC ma także cypryjski Pafos, więc gdy tylko terminy pozwalały, byliśmy tam przez 10-14 dni. Co do mojej sytuacji, pod koniec sezonu coraz więcej osób dziwiło się, że grałem tak mało, skoro jak już pojawiałem się na boisku, dawałem jakość. W tamtym sezonie wycisnąłem łącznie 12 goli i 5 asyst, mimo że na boisku nie spędziłem nawet tysiąca minut. Może nie są to wybitnie liczby, ale słabe też nie. Z piętnastu obcokrajowców każdy jednak mógłby narzekać, że gra za mało, a każdy nadawał się do pierwszego składu.
Jak w takich okolicznościach funkcjonowała szatnia? Każdy na każdego patrzył spode łba?
No właśnie jako szatnia byliśmy zjednoczeni, potrafiliśmy trzymać się razem. I również dlatego osiągaliśmy sukcesy i tak się pokazaliśmy w pucharach. Z FC Kopenhaga zabrakło nam jednego gola, żeby kosztem Duńczyków wejść do grupy Ligi Europy. Po porażce 1:3, u siebie wygraliśmy 1:0 i mieliśmy kilka sytuacji pod koniec meczu. Dałoby to klubowi 5 mln euro, a w tym czasie zalegano nam z wypłatami przez trzy miesiące.
Skąd się brały te opóźnienia? Nie chodziło przecież o to, że właściciel nie ma pieniędzy.
Widzimisię właściciela. Raz zapłacił, raz nie zapłacił. Jeżeli był zadowolony, przelewał pieniądze. Jeżeli coś mu się nie podobało albo mu się czegoś nie chciało, pojawiały się problemy.
Czyli takie robienie na złość, bo na koniec i tak każdy musiał dostać wszystko. Jesteście już rozliczeni?
Jeszcze nie, ale będziemy. Tak jak mówisz, później te zaległości wyrównywano, ale w klubie z takim potencjałem finansowym wszystko powinno funkcjonować na tip top. Gdyby Riga FC działała normalnie, byłaby klubem absolutnie dominującym w krajach nadbałtyckich.
Ale nie działa?
Wystarczy popatrzeć, jak zmienia się kadra zespołu. Co chwila wielu zawodników przychodzi i wielu odchodzi. Identycznie jest w Pafos, regularnie wymiana połowy składu. Typowy Football Manager. W normalnych okolicznościach chce się tworzyć drużynę na lata i wymieniać najsłabsze jednostki na silniejsze. Tutaj potrafiono sprowadzać ludzi jedynie na puchary. Przychodzili latem i jeszcze tego samego lata odchodzili. Najczęściej chodziło o wypożyczenia z Pafos. Na takiej samej zasadzie przyszli też Rakels i Karasausks, ale oni akurat zostali na dłużej.
Właściciel kontrolował tę dyrektorską ekipę czy wpadał raz na jakiś czas, a na co dzień bezkrólewie?
Chyba bardziej to drugie. Niby wszystko wiedział, ale tak naprawdę nie wiedział, a oni robili, co chcieli. Jak przychodziło co do czego i upominaliśmy się o pieniądze, odsyłali nas do właściciela, wiedząc, że nikt nam nawet nie da jego numeru i żadnej rozmowy nie będzie. Po wyeliminowaniu HJK Helsinki właściciel przyszedł do nas do szatni, cieszył się i skakał, obiecał olbrzymią premię w razie przejścia Kopenhagi. Chcieliśmy z nim porozmawiać w hotelu o tym, że nie ma pieniędzy, że tu takie obietnice, a od trzech miesięcy nie dostajemy podstawowej pensji. Powiedział, że okej, spotkamy się. Wróciliśmy do hotelu i… już go nie było.
Dla niego kluby to bardziej zabawki niż poważne inwestycje?
W pewnym sensie pewnie tak. Oprócz Rygi i Pafos ma jeszcze klub w trzeciej lidze rosyjskiej, w którym promuje chłopaków ze swojej akademii. Jego interesuje tylko wynik, przede wszystkim mistrzostwo i puchary.
Gdy to było, działacze mogli działać po swojemu?
Dochodziły nas sygnały, że nie do końca jest zadowolony z ich pracy, ale prawdopodobnie nie miał kogo wstawić za nich. Moim zdaniem nie był w pełni świadomy, jak klub funkcjonuje na co dzień.
Ci działacze byli ludźmi z zewnątrz czy znali wcześniej piłkarski świat?
Jeden z nich to agent piłkarski, drugi były bokser z wieloma działalnościami, trzeci były sędzia piłkarski.
Zabezpieczenie z każdej strony.
To ty powiedziałeś.
Żałujesz pójścia na Łotwę?
Nie, całościowo plusów było więcej niż minusów. Życie w Rydze mnie i mojej rodzinie bardzo odpowiadało. Mnóstwo osób nie docenia tego miasta, bo nigdy w nim nie było. Wszyscy jeżdżą do Wilna, bo kiedyś było polskie. Rygę wielu pomija, a moim zdaniem jest ładniejsza i lepiej można spędzić w niej czas. Zaraz obok Jurmala, morze. Co równie istotne, Ryga jest rosyjska, praktycznie wszyscy rozmawiają tam po rosyjsku i łatwiej się dogadać. Język łotewski znajduje się w cieniu. Spotykałem Łotyszy, którym brakowało łotewskich słów, nie potrafili się wysłowić. Na Litwie znacznie bardziej pielęgnują swój język i używają go w pierwszej kolejności, co z mojej perspektywy było utrudnieniem.
Wydaje się, że z trzech twoich zagranicznych wyjazdów Ryga była wyborem najbardziej pragmatycznym, gdy finanse odgrywały największą rolę. Idąc do Żalgirisu w zasadzie nie miałeś wyboru, Dinamo Bukareszt było przede wszystkim awansem sportowym, dopiero teraz mogłeś porządnie wybrzydzać.
Po części tak, ale wcześniej też miałem wiele ofert z różnych krajów. Jedne z różnych względów mi nie odpowiadały, w innych przypadkach nie do końca miałem wpływ, że do czegoś nie dochodziło. Co do Rygi, robili do mnie trzy czy cztery podejścia. Za każdym razem podwyższali stawkę, ale ciągle im odpowiadałem, że nie chcę tam iść, że słabsza liga, że nie chciałbym znów grać w tych samych stronach. W końcu jednak dopięli swego. Finansowo propozycja była już naprawdę dobra, widziałem też, jacy zawodnicy zaczęli tam przychodzić – chociażby Deniss Rakels. On mi potem nakreślił cały projekt, opowiedział, jak wygląda sytuacja z trenerem, jakie są plany. Kuszono również perspektywą pójścia do Pafos, gdybym pokazał się na Łotwie. Liczyłem na taki scenariusz: kilka miesięcy w Rydze i wyjadę na Cypr. Patrząc z dzisiejszej perspektywy: z Pafos możesz pójść do Rygi, w drugim kierunku tak to nie działa, jeszcze się taki przypadek nie zdarzył. Ale jak mówiliśmy, po trzech miesiącach w lidze łotewskiej mógłbym iść do greckiej, więc jakoś się wybiłem.
Masz niedosyt związany z faktem, że nigdy nie udało ci się sprawdzić w lidze ewidentnie lepszej niż polska, z marszu poważanej w naszym kraju? Nie mówię już o Serie A czy Premier League, ale wspominałeś kiedyś o sygnałach z Belgii, Francji czy chociażby teraz o Grecji.
Na pewno jest takie uczucie. Z kim się nie rozmawia, mówią: – Okej, w Polsce kluby masz w porządku, za granicą byłeś w fajnych krajach, ale to nie są oczywiste kierunki dla polskich zawodników. I zgodzę się z tym. Z drugiej strony, coś w tych miejscach osiągnąłem. Mistrzostwo, puchar i europejskie puchary w Wilnie, w Rydze dwa mistrzostwa, puchar i znów europejskie puchary. W pewnym sensie było to coś za coś: słabsze ligi, ale za to zdobywanie trofeów i możliwość pokazania się na arenie międzynarodowej, co działało na wyobraźnię. A pamiętajmy, że do Dinama Bukareszt nie szedłem z Polski, tylko z Litwy. Udowodniłem, że również z takich miejsc można się wybić. Liga rumuńska to już naprawdę dobry poziom, znane nazwy, możesz się poczuć prawdziwym piłkarzem. Futbol w Rumunii jest religią, wszyscy się nim interesują. Rumuni mają kanały wyłącznie o piłce, na których te bukaresztańskie kluby mieli się non stop. Gdziekolwiek nie szedłem na miasto, każdy mnie znał i wiedział, gdzie gram. Zawsze podchodzili, prosili o zdjęcia i autografy, czasami po prostu wskazywali palcem. Mimo całego fanatyzmu, nigdy nie miałem nieprzyjemnej sytuacji, żeby kibice Steauy czy Rapidu mnie zwyzywali, żadnej agresji. W Bukareszcie doświadczyłem otoczki charakterystycznej dla tych najlepszych lig. Nigdy jednak nie żałowałem, że gdzieś nie zagrałem.
Ale niedosyt na pewno mogłeś odczuwać.
Oczywiście, każdy ambitny człowiek – a za takiego się uważam – chciałby się sprawdzić na jak najwyższym poziomie i zobaczyć, jaka jest różnica między nim a tymi z pierwszych stron gazet. Nawet idąc do Grecji mógłbym zagrać z Olympiakosem, PAOK-iem, AEK Ateny, Panathinaikosem. Jasne, w Polsce mierzyłem się z Legią czy Lechem i mogłem pewne rzeczy porównać, ale nie zagrałem w dużo lepszej lidze niż nasza. Trochę szkoda, ale nie żałuję tego, jak potoczyły się moje losy. Każdy ma swoją drogę do przejścia.
I tak jesteś dziś w lepszym miejscu niż chyba mogłeś zakładać odchodząc z Wisły Płock do Żalgirisu Wilno.
Przeżyłem sporo wzlotów i upadków, czasami mogłem wyciągać plusy, a czasami minusy. Uważam, że tę małą cytrynę wycisnąłem w bardzo dużym stopniu. Dziś jestem w Podbeskidziu i to nie jest koniec mojej przygody z piłką. Uważam, że znalazłem się w klubie, w którym można osiągnąć coś naprawdę fajnego. Nie przyszedłem odcinać kuponów, żeby dograć sobie ostatnie lata w pierwszym lepszym miejscu. Ponownie miałem gdzie iść, nie narzekałem na brak zainteresowania. Ze względu na rodzinę pewnych tematów nie podejmowałem, bo musiałbym jechać gdzieś sam, czego nie chciałem. Z trenerem Krzysztofem Brede byłem w kontakcie już od połowy listopada.
Miałeś pewność, że cię chce.
Dokładnie, ale wiedziałem, że może nie czekać w nieskończoność. Po odejściu z Wisły Płock miałem tak z Rakowem Częstochowa. Marek Papszun mnie chciał, trochę czekał, ale w pewnym momencie musiał podjąć decyzję i wziął Szymona Lewickiego, a ja poszedłem do Rygi. Każdy z nas napisał swoją historię, a teraz może przybijemy sobie z Szymonem piątkę, gdy Podbeskidzie zagra z GKS-em Tychy.
Często podkreślasz wagę czynników dotyczących twojej rodziny. Rozumiem, że na pewne kompromisy tu nie pójdziesz i ze względu na to niejedna oferta ci przepadała? Samotny wyjazd do Arabii Saudyjskiej nie wchodził w grę?
Miałem na stole ofertę z Arabii po Dinamie. Chodziło o Al-Fateh, w którym jest obecnie Michał Janota. Tylko to był Al-Fateh pięć lat temu, a w tym przypadku robi to wielką różnicę. Rozmawiałem wtedy z Łukaszem Szukałą, który grał w lidze arabskiej i o tym klubie nie był w stanie nic powiedzieć. Inni pytani podobnie. Finansowo była to super oferta, ale musiałbym iść totalnie w ciemno w nieznane i ryzykować, że dobrze trafię. Z kolei po odejściu ze Śląska Wrocław zgłosił się Beitar Jerozolima, któremu bardzo zależało na transferze. Spodziewaliśmy się jednak drugiego dziecka, żona była w siódmym miesiącu ciąży. Znów musiałbym zostawić rodzinę na miejscu, a dla mnie nie ma nic ważniejszego. Wszystkie decyzje podejmowałem pod jej kątem, nie patrzyłem tylko na siebie. Teraz mogłem wybrać bardzo egzotyczne kierunki, z Azji lub Maroka, ale nie widziałem się w takich miejscach. Pojechać, po miesiącu być wkurzonym, głową zostać w Polsce, a na miejscu żyć samemu – to byłby najgorszy scenariusz. Wiem, jak wygląda kontakt z rodziną przez telefon. Z żoną jak żoną, jakoś dawaliśmy radę, za to synowie uciekali. Przywitali się, zamienili dwa słowa i lecieli do zabawy, bo nie potrzebowali dłuższego kontaktu z tatą. Bolesne uczucie.
Kiedy miałeś taką sytuację?
Przez pierwsze pół roku w Rydze. Tam byłem sam. Rodzina przyjeżdżała na dwa tygodnie i potem wyjeżdżała. Trudny czas, do marca 2019 żyliśmy na odległość.
Czyli jednak zdecydowałeś się na taki układ?
Tak wyszło w praniu, plany były inne. Synek chodził już do szkoły i ostatecznie uznaliśmy, że nie będziemy mu wszystkiego zabierać z dnia na dzień. Przygotowywaliśmy go stopniowo, potem już byliśmy razem. Wiem, że na dłuższą metę nie funkcjonowałbym dobrze będąc gdzieś daleko od żony i dzieci. Z nimi zresztą byłoby podobnie, jesteśmy ze sobą bardzo zżyci, wszystkie decyzje podejmujemy razem. Jedyna możliwość zrobienia wyjątku to już naprawdę gigantyczna rekompensata finansowa, złote góry. Wtedy człowiek jest w stanie zacisnąć zęby, wiedząc, że za rok wróci ustawiając rodzinę do końca życia i na tym koniec rozłąki. Mamy jedno życie i pewne chwile nie wrócą, nie cofniesz sobie taśmy, bo coś ci po drodze umknęło. Odpowiadam za cztery osoby, muszę patrzeć szerzej, jako mąż i ojciec.
Odchodziłeś z Dinama Bukareszt z poczuciem niedosytu? W pewnym momencie wydawało się, że powalczysz o koronę króla strzelców rumuńskiej ekstraklasy, a zakończyłeś sezon 2014/15 z passą kilkunastu meczów bez gola. Na dodatek w tamtym czasie poza Lewandowskim i Milikiem nie było trzeciego oczywistego napastnika do reprezentacji…
Otrzymywałem nawet małe sygnały, że może się coś wydarzyć w temacie kadry jeśli nie spuszczę z tonu. Nikt ze sztabu kadry mi tego nie powiedział, słyszałem to od innych osób, więc może chodziło o plotki. Faktycznie, długo dobrze to wyglądało. W marcu, po dwudziestu kolejkach, miałem na koncie 11 bramek. Trener przy zespole powiedział, że musimy się postarać, żebym został królem strzelców. Paradoksalnie od tamtej chwili przestałem trafiać. Otoczka wokół mnie stała się inna.
Koledzy uznali, że to nie do końca zdrowa sytuacja?
Być może. W tamtym czasie zdarzało mi się również być kapitanem. Obcokrajowiec z rocznym stażem w klubie i takie zaufanie z góry – nie wszystkim mogło się to spodobać. Coś się niestety popsuło, także w kwestii całej drużyny. Zaczęliśmy grać słabiej, do końca sezonu wygraliśmy już tylko trzy mecze.
I to sprawiło, że odchodząc latem nie miałeś aż tak mocnej pozycji na rynku, jaką mógłbyś mieć w marcu.
Tak jak ci powiedziałem, miałem wtedy konkretną ofertę z Arabii Saudyjskiej. Było z czego wybierać.
Pamiętam jednak, że jak już wybrałeś Śląsk Wrocław dawałeś do zrozumienia, że w pierwszej kolejności i tak chciałeś wracać do Polski ze względu na sprawy rodzinne.
Co ciekawe, chciała mnie też Lechia Gdańsk i na początku głównie z nią rozmawiałem. Zaczęło się to jednak przeciągać, bo w Lechii wymyślili sobie, że wypożyczą Artjomsa Rudnevsa z HSV. W międzyczasie pojawiłem się na trybunach w pucharowym meczu Śląska z NK Cejle. Nie było napastników, więc w ataku zagrał Jacek Kiełb i strzelił dwa gole. Jak prezes Żelem mnie zobaczył, stwierdził, że już mnie z Wrocławia nie wypuści. I tak to wyglądało. Gdyby Lechia nie ubzdurała sobie tego Rudnevsa, możliwe, że wcześniej zostałbym jej piłkarzem i temat powrotu do Śląska nawet by się nie zaczął. Zbieg okoliczności sprawił, że wróciłem do swojego ukochanego klubu, idealnie się poskładało. Nie ukrywam, że poza wszystkimi sentymentalnymi kwestiami WKS po prostu złożył dobrą ofertę, trenerom i prezesowi bardzo zależało na moim przyjściu. A Lechia zaraz potem wzięła Grzegorza Kuświka, bo oczywiście z Rudnevsem nic nie wyszło.
W każdym razie, chciałeś wówczas wracać do Polski?
Taka myśl dominowała, choć nie było to przesądzone. Nieco wcześniej Dimano skorzystało z opcji przedłużenia mojego kontraktu o rok. Zaakceptowałem to, mimo że klub miał już problemy finansowe i zdarzały mu się kilkumiesięczne obsuwy w wypłatach. Potem następowało wyrównanie, więc wierzyłem, że w razie czego wszystko prędzej czy później bym odzyskał. W Bukareszcie czułem się świetnie, byłem doceniany, liga mi się podobała. Generalnie wszystko się zgadzało, ale wyszło tak, że umowę przedłużono w maju, a w czerwcu odszedłem do Śląska.
Śląsk musiał za ciebie zapłacić?
Temat pełen zawirowań. Po prolongacie kontraktu Dinamo zostało wykluczone na dwa lata z europejskich pucharów ze względu na kwestie finansowe z dawnych lat. Gdyby nie to, nawet zajmując siódme miejsce zagralibyśmy w eliminacjach Ligi Europy, bo parę klubów przed nami też tak ukarano. Skończyło się na tym, że w pucharach wystąpiło ósme Botosani i zostało dość łatwo pogonione przez Legię.
Właściciele Dinama stwierdzili, że w takiej sytuacji nikt nie zarobi w drużynie więcej niż 5 tys. euro miesięcznie. Mogłem zostać na tych warunkach, albo odejść. Siedzenie dwa tysiące kilometrów od domu za pieniądze, które spokojnie mógłbym dostać w Polsce mi nie pasowało, zwłaszcza że i tak byłyby wypłacane z opóźnieniami. Taki układ nie miałby sensu, więc szukaliśmy jakiegoś rozwiązania. Dinamo chciało wyciągnąć z Pandurii późniejszego zawodnika Lecha, Mihaia Raduta, działacze zaproponowali: – Pójdziesz do Pandurii, dostaniesz dużo lepszą kasę niż miałbyś u nas nawet po przedłużeniu kontraktu, a my weźmiemy Raduta. Nie uśmiechało mi się jednak zamienianie Bukaresztu na wioskę, w której dosłownie nic nie ma. Dziura totalna. Do tego nie byłem pewny, czy Pandurii faktycznie byłoby w stanie płacić taką pensję. Nie chciałem być workiem ziemniaków przerzucanym z miejsca na miejsca. Mój status w tamtej chwili był większy niż Raduta. Skoro go chcieli, mogli go wziąć bez mieszania mnie do tego.
Pojawił się nowy pomysł – mogę odejść za 850 tys. euro. Też brzmiało to karkołomnie. Kto zapłaci taką kasę za 27-latka z ligi rumuńskiej? Ta kwota się zmniejszała i zmniejszała, aż wreszcie Śląsk wziął mnie bez kwoty odstępnego. Musiałem się jednak zrzec części zaległości, spotkaliśmy się tu pośrodku i podaliśmy sobie ręce.
Wiadomo, że przychodzisz do Podbeskidzia, żeby za pół roku awansować. Czujesz, że masz coś do udowodnienia w Ekstraklasie? W Śląsku za pierwszym razem się prześlizgnąłeś, za drugim tylko końcówka była naprawdę dobra, w Wiśle Płock też grałeś nieregularnie.
Niczego na siłę nie muszę udowadniać. Statystykami się broniłem.
W drugim sezonie w Śląsku miałeś 11 goli i 6 asyst.
Chyba nawet siedem asyst. W klasyfikacji kanadyjskiej raptem kilku zawodników stało wyżej, a i tak była opinia, że rozegrałem tragiczny sezon. To proszę mi znaleźć w Ekstraklasie kogoś, kto ma teraz 18 punktów w „kanadyjce”. Ktoś powie, że przede wszystkim w końcówce punktowałem, ale trzeba popatrzeć, jakie miałem etapy grania. Nie rozegrałem całego sezonu od deski do deski. Raz byłem w składzie, coś strzeliłem, potem ławka, po jakimś czasie znów szansa i tak w kółko. A i tak wyszło, że w tamtym sezonie, licząc gole i asysty, miałem wymierny udział przy ponad połowie wszystkich bramek Śląska. Ryota Morioka miał podobne liczby i mówiło się o nim jako gwieździe ligi, a ja zostałem rozczarowaniem, które trochę się uratowało w ostatnich meczach. Coś z czegoś wynikało. Nie przez przypadek jako zespołowi zażarło nam akurat wtedy. Wcześniej drużyna nie funkcjonowała jak należy, dopiero w momencie kryzysowym potrafiliśmy się złapać i iść w górę. Nie dość że mieliśmy wyniki, to jeszcze graliśmy fajną piłkę, każdy z ofensywnych zawodników dawał coś od siebie.
Byłeś trochę ofiarą postawy całego zespołu?
Tak. Nigdy nie będę piłkarzem, który okiwa trzech i wyłoży komuś do pustaka. Jestem mocno uzależniony od drużyny i jej aktualnej formy.
Co do okresu w Płocku. Przyszedłem, ponieważ bardzo chciał mnie w składzie trener Marcin Kaczmarek, w założeniu miałem być podstawowym napastnikiem. Ale jak wiemy, trener Kaczmarek odszedł jeszcze przed startem sezonu. Przyszedł Jerzy Brzęczek i zaczęło się szukanie optymalnego zestawienia. Na początku było nas czterech do jednego miejsca w ataku: ja, Jose Kante, Mateusz Piątkowski i Mikołaj Lebedyński. Mikołaj potem odszedł i zostaliśmy we trójkę. Każdy grał po trochu. Zimą trener zrezygnował z Mateusza, ja też chciałem odejść. Kante po pierwszej rundzie miał bodajże dwa gole, a wiosną odpalił wraz z całym zespołem i dobił do dwucyfrówki. Być może ze mną też by tak było, ale grał Jose i to się sprawdzało. Dziś jest w Legii i także się broni, trzeba mu to oddać.
Ty u Brzęczka nigdy nie miałeś zbyt mocnej pozycji.
No taka jest prawda. Zacząłem od paru występów w pierwszym składzie, strzeliłem gola Sandecji. Potem ławka przez pięć kolejek i nagle znów zacząłem grać. Ze Śląskiem zdobyłem dwie bramki i jedną wypracowałem, wygraliśmy 4:1, trafiłem do jedenastki kolejki. Mimo to od środy czułem, że znów jestem na wylocie ze składu. Zakładałem, że na Piaście zagram od początku, nie wypadało inaczej, ale jeżeli coś będzie szło nie tak, jako pierwszy dostanę zjazd w przerwie. No i przegrywamy 0:1 po pierwszej połowie, gramy słabo, na drugą wychodzi Kante, po jego trafieniu wyrównujemy. Cały mecz przegraliśmy, ale chyba wtedy trener na dobre przekonał się do Jose. Zimą zamierzałem zmienić otoczenie, nie czułem się traktowany fair. Brzęczek mnie przekonywał, żebym został, że jeszcze wiele razy się przydam wiosną. Bardzo długo tak nie było, jeśli wchodziłem to co najwyżej na pięć minut, aż nagle pod koniec sezonu dostałem kilka szans, co dało gole z Legią i Koroną. Na koniec podaliśmy sobie ręce i poszliśmy w swoją stronę. Jak się okazało, dla trenera Brzęczka za chwilę była to droga reprezentacyjna.
Generalnie więc nie czuję, że koniecznie muszę coś udowodnić w Ekstraklasie. Chcę awansować z Podbeskidziem, bo uważam, że ten klub jest na to gotowy pod każdym względem. Jest dobry trener, dobry zespół, ładny stadion, są kibice i finansowa stabilizacja. Przed podpisaniem kontraktu zebrałem dużo opinii na temat klubu i drużyny. Żadna nie była negatywna. Trener Brede też mi pewne rzeczy zapowiadał i tłumaczył. Wszystko się teraz potwierdza, deklaracje nie rozmijały się z rzeczywistością. Uważam, że piętro wyżej są dziś kluby, które funkcjonują gorzej niż Podbeskidzie.
W klubie spinają się na awans? Podbeskidzie już czwarty rok jest poza Ekstraklasą, mimo że w każdym sezonie wymienia się je w gronie faworytów.
Nie ma niezdrowej napinki i widać to po zimowym okienku. Gdyby była, taki klub jak Podbeskidzie byłoby stać, żeby sprowadzić teraz na wysokie kontrakty 6-7 zawodników i próbować awansować za wszelką cenę. Zamiast tego wszystko jest stonowane, przyszedłem tylko ja i Mateusz Marzec. A w zasadzie i tak nie byliśmy niezbędni, bo na naszych pozycjach są ludzie, którzy jesienią wykonali dobrą robotę. Każdy oficjalnie mówi o Ekstraklasie, bo chore byłoby, gdyśmy o niej nie mówili, ale nie dzieje się to na zasadzie „albo awans, albo koniec świata”. Chcemy pokazać swoją wartość na boisku, od niedzieli jedziemy pełną parą.
PODBESKIDZIE ZDECYDOWANYM FAWORYTEM Z WIGRAMI. KURS W ETOTO NA WYGRANĄ GOSPODARZY WYNOSI 1.45. WYGRANA GOŚCI TO AŻ 7.75, REMIS 4.45
Wracając do Śląska. Drugie rozstanie z tym klubem było dla ciebie najbardziej przykrym momentem w karierze? Pożegnano cię z łatką kogoś, kto nie chce się dogadać i ma oczekiwania z kosmosu. – Nie jesteśmy Barceloną – mówił w tym temacie prezes Michał Bobowiec w „Przeglądzie Sportowym”.
To było całkowite odwrócenie kota ogonem. Jak mówiłem, wracając do Śląska z Rumunii dostałem bardzo dobry kontrakt, wszystko się w nim zgadzało. Ale to i tak nie był kontrakt ze szczytu listy płac Śląska w tamtym czasie. Zaraz po mnie przychodzili ludzie, którzy dostawali dużo wyższe pensje i niektórzy mają je do dziś. Byłem przygotowany na to, że klub planuje dogadać się na trochę gorszych dla mnie warunkach i trzeba będzie zgodzić się na obniżkę wynagrodzenia. Gdybym otrzymał wyraźny sygnał, że klubowi zależy na moim pozostaniu, na pewno byśmy się porozumieli. Tyle że takiego sygnału nie otrzymałem nawet częściowo. Zamiast tego prezes Bobowiec zaczął: – Czy ty chcesz tu w ogóle zostać?
Jak ja, wychowanek klubu, od małego chodzący na jego mecze, kibicujący mu jeszcze w III lidze, oglądający młodego Darka Sztylkę, zakochany we Wrocławiu mógłbym nie chcieć w nim zostać? To śmieszne. Dla Śląska zawsze byłem gotowy na większe ustępstwa niż gdzie indziej. Zamiast tego wyszło, że muszą mi coś zaproponować, żeby nie było, że nie doszło do rozmów. No to rzucili mi na stół 40 procent tego co wcześniej. I okej, nawet to byłem gotowy zaakceptować, ale na dwuletnim kontrakcie. Zależy nam na twoim pozostaniu, niestety teraz nie możemy zaoferować więcej, bo klubu na to nie stać – takiego podejścia zabrakło. Moglibyśmy więcej uzależnić od tego jak i ile będę grał. Mnóstwo opcji, żeby się dogadać. A tu 40 procent i kontrakt 1+1, który przedłużyłby się w razie rozegrania dwóch tysięcy minut, gdy już było wiadomo, że przyjdzie Marcin Robak.
Czyli w praktyce warunek bardzo trudny do spełnienia.
Później okazało się, że Marcin grał w duecie z Arkiem Piechem. Ale to wyszło w trakcie sezonu przez kontuzje i kartki, poza tym Arek i Marcin mają zupełnie inną charakterystykę, mnie bliżej do Marcina. Miałbym w perspektywie ławkę od początku sezonu i szukanie nowego klubu w połowie rundy. Nie złożono nawet propozycji na papierze.
– Bierzesz to czy nie?
– Nie biorę, to nie są normalne negocjacje.
Dzień później.
– Bierzesz czy nie?
– Nie biorę, porozmawiajmy normalnie.
Pan Matysek był wtedy dyrektorem sportowym. Nie miałem nawet jak przedstawić swoich warunków. Trzeci dzień.
– Bierzesz to czy nie?
– Nie.
– No to trudno, musimy ci podziękować.
Tak to wyglądało, tymczasem do mediów poszedł przekaz, że chciałem rozbić bank i to ja zwariowałem. Za chwilę przyszedł Arek – dostał dwuletni kontrakt. Przyszedł Kuba Kosecki – dostał dwuletni kontrakt. Przyszedł Marcin – dostał dwuletni kontrakt. I tak dalej, a wszystkie pensje były wyższe niż moja. Swój u siebie zawsze ma gorzej, tak to niestety wygląda.
Ktoś powie, że tylko na końcu odpaliłem na sto procent, ale prawda jest taka, że gdybym nie odpalił, to spadlibyśmy z Ekstraklasy.
Niektórzy mówili, że w zasadzie ty i Morioka przesądziliście wtedy sprawę.
Już bez przesady, bardzo dobrze grał też Robert Pich, nawet Mario Engels w kilku meczach mocno błysnął. Do tego solidna defensywa. Udało się utrzymać, ale gdyby się nie udało, byłbym gotowy zostać i spróbować szybko wrócić do Ekstraklasy. Reszta i tak by uciekła.
Nie uwiarygodniłeś się obstawaniem przy dwuletnim kontrakcie, podpisując potem roczny w Płocku.
Tak, ale warunki przedłużenia były znacznie bardziej realne niż w Śląsku. W tamtym czasie wszyscy w Wiśle dostawali umowy 1+1, chyba że chodziło o jakichś juniorów. We Wrocławiu po moim odejściu każdy miał co najmniej dwuletni kontrakt bez żadnych dodatkowych opcji.
Krótko mówiąc, po prostu cię nie chciano.
I bano mi się to powiedzieć wprost, bo może kibicom taki przekaz by się nie spodobał. Historia szybko panów Bobowca i Matyska zweryfikowała. Za chwilę odeszli w złych relacjach i zostawili po sobie mnóstwo bałaganu do posprzątania. Wydano dużo więcej, żeby mieć niemal identyczny efekt. Mam żal, że tak to się skończyło. Gdyby było inaczej, niewykluczone, że do teraz byłbym w Śląsku. Jak już skończę grać, tak czy siak planujemy osiąść we Wrocławiu.
Mówiłeś, że swój ma u siebie gorzej. To nie jest slogan, że kluby lekceważą wychowanków?
Uważam, że nie, zwłaszcza w Polsce. Teraz trochę się to zmienia, przepis o młodzieżowcu wymusza inne podejście, ale do niedawna częste były historie, że wychowanek danego klubu doceniany był dopiero gdzie indziej. Chyba dominuje podejście, że skoro jesteś wychowankiem, to zawsze poczekasz na szansę, nie będziesz zbyt wiele oczekiwał, w imię wyższych wartości pójdziesz na każde ustępstwo. To przykre, ale tak jest. Jak chce się sprowadzić zawodnika z zewnątrz, trzeba mu przedstawić konkrety sportowe i finansowe, na żadnej emocjonalnej nucie się nie zagra.
Na podstawie litewskich i rumuńskich doświadczeń mówiłeś z kolei, że obcokrajowcy zawsze są lepiej traktowani za granicą. Na Łotwie też tak było?
Tak. Było nas piętnastu i wszyscy mieli znacznie wyższe kontakty niż krajowi zawodnicy, pomijając tych, którzy przyszli z Pafos. W stosunku do nas Łotysze dostawali śmieszne pieniądze, a musieli prezentować ten sam poziom co my. A gdy pojawiały się zaległości, obcokrajowcom wyrównywano je w pierwszej kolejności. W klubie wiedzieli, że my możemy iść do FIFA czy UEFA i to jest inna rozmowa niż z łotewską federacją, w której musieliby interweniować łotewscy piłkarze.
Czyli jak komentatorzy po raz setny powtórzą, że za granicą obcokrajowiec musi być dwa razy lepszy niż miejscowy, to tylko się uśmiechasz?
To trochę utarta formułka, a tak naprawdę wszędzie, w każdej lidze, zawodnicy przychodzący z zewnątrz są w trochę uprzywilejowanej pozycji, czasami więcej im się wybacza. Polska liga nie jest wyjątkiem. Kiedy przychodzi do nas obcokrajowiec, to na starcie ma znacznie większy kredyt zaufania niż Polak. Wiadomo, że to z czasem może gwałtownie maleć, w zależności od tego jak trenuje i jak gra, ale wyjściowo margines błędu ma po horyzont, a ty nie i dopiero potem możesz swój status poprawić.
Ewentualnie Polak mógł mieć w Bundeslidze trudniej niż Brazylijczyk, który po wielu latach nadal mógł nie znać języka i stąd pogląd, że to norma.
Ale to też standard. Jak ktoś gra dobrze lub dużo kosztował, tego typu sprawy schodzą na boczny tor. Gareth Bale do dziś nie mówi płynnie po hiszpańsku, a Sergio Aguero po angielsku. Oni mogą i tyle.
rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK
Fot. FotoPyK/400mm.pl/Newspix