Nieprawdopodobnie układa się ta historia. Legia Warszawa przystępowała do ligi z takim tłumem przyzwoitych napastników, że właściwie każdy rywal w lidze patrzył z niekłamanym podziwem i zazdrością. Przecież to Ekstraklasa – taki rodzaj rozgrywek, w których napastnika permanentnie, od paru lat szuka około piętnastu klubów, a gdy już jakiegoś znajdzie – zazwyczaj po pół roku wyciągają go mocniejsze zagraniczne zespoły.
Nawet Jagiellonia Białystok, dzisiejszy rywal Legii. Przecież poza Klimalą i Świderskim, którzy spadli im jak manna z nieba, to wieczne szukanie igły w stogu siana, by delikatnie i bez obrażania określić jakoś tych znajdowanych w dość egzotycznych miejscach piłkarzy. Cillian Sheridan. Roman Bezjak. Stefan Scepović. Ognjen Mudrinski, teraz dochodzi Jakov Puljić. Z “dziewiątek”, które w Białymstoku w mniejszym czy większym stopniu rozczarowały można złożyć solidną listę, a gdybyśmy mieli do tego dorzucić podobnych zawodników z innych klubów – Benyaminę, Serrarensa, Maniasa, Kolewa, Corrala czy Sirka, by wymienić tych najświeższych – mielibyśmy jednocześnie ranking największych transferowych “flopów” w rodzimej lidze.
Dlatego też ta wakacyjna Legia wydawała się ogromną anomalią. W ilu klubach Ekstraklasy pierwszym wyborem byłby Carlitos? W piętnastu (poza Legią, gdzie wówczas rządził Kulenović). W ilu klubach Ekstraklasy pierwszym wyborem byłby Jarosław Niezgoda? Na upartego – gdzieś tak w dwunastu, ale nie jesteśmy przekonani, że ta liczba nie powinna być jeszcze wyższa. Gdy patrzymy na wyczyny napastników Arki Gdynia, ŁKS-u Łódź czy poszukiwania Korony Kielce zakończone ściągnięciem Bojana Cecaricia – jesteśmy pewni, że znalazłyby się w Ekstraklasie kluby chętne i na Sandro Kulenovicia, i na Vamarę Sanogo.
A przecież jest – i od początku był – jeszcze Jose Kante, dla dolnej połowy tabeli istotne wzmocnienie, a i dla zespołów z góry zapewne przydatny element budowy linii ofensywnej.
Kompletnie nie dziwi nas, że legioniści dość swobodnie podchodzili do kolejnych ofert za swoich napastników. Carlitos? No tak, dobry zawodnik, faktycznie, ale skoro pojawia się oferta, a Vuković i tak nie widzi w nim gwiazdy swojego autorskiego zespołu – zapraszamy, tylko płatność gotówką. Kulenović? Narzeka na niego pół Polski, a tu tymczasem całkiem fajna oferta z Zagrzebia, bierzemy. Całe szczęście, że oferty przynajmniej rozłożyły się na dwa okienka, bo nie jesteśmy pewni, czy Legia bez usług Jarosława Niezgody na pewno byłaby w tym miejscu, w którym znajduje się obecnie. Transferowe eldorado jednak zamiast wyhamować, trwało w najlepsze, ale niestety – ruch odbywał się tylko w jednym kierunku.
Albo inaczej: z Legii wyfruwali napastnicy, a do Warszawy trafiały za to coraz to nowe plotki transferowe. I tak: za Carlitosa przyszła plotka o ściągnięciu Denisa Alibeca, co miało zresztą wprawić we wściekłość jego rumuńskich szefów, oburzonych na dogadywanie się z napastnikiem za plecami klubu. Za Kulenovicia trafiła pogłoska o zainteresowaniu Laminem Jallowem z Salernitany. Po sprzedaży Niezgody natychmiast ściągnięto do rubryki “zainteresowanie” na 90minut.pl od razu dwóch napastników, Mohameda Buyę Turaya oraz Angela Rodado.
Efekt był taki, że straszliwie spuchła wspomniana podstrona na kultowym portalu, natomiast znacznie wychodzona została kadra.
[etoto league=”pol”] [etoto league=”pol”]
Tu jednak mamy tak zwany “plot twist”. Szybko bowiem okazało się, że nie istnieje taka liczba sprzedanych napastników, która uniemożliwiłaby Legii zdobywanie bramek. W tym sezonie strzelali głównie Niezgoda i Kante, to oni trafili aż 25 goli (Kante 3 w Pucharze Polski), ale uwaga – Maciej Rosołek ma już na koncie dwie sztuki, czyli wyrównał dorobek Carlitosa i Kulenovicia. Nawet bez ani jednego transferu jesteśmy w stanie sobie wyobrazić sytuację, w której ciężar zdobywania bramek bierze na siebie Kante, natomiast Rosołek i Kostorz pełnią funkcję dżokerów. Ale Legia, zresztą chyba słusznie, nie do końca uwierzyła, że ten tercet da spokojne mistrzostwo Polski, dlatego ściągnęła jeszcze dla pewności Tomasa Pekharta.
Nadążamy? No to tak, drużyna Napastnicy Legii Warszawa W Sezonie 2019/20 Football Club przedstawia się następująco:
– Jarosław Niezgoda
– Carlitos
– Sandro Kulenović
– Vamara Sanogo
– Jose Kante
– Maciej Rosołek
– Kacper Kostorz
– Tomas Pekhart
Pełen zespół szóstek z dwiema zmianami. I wydawałoby się, że to i tak jest już stanowczo za dużo, że ktoś tutaj przeprowadził trochę za daleko idącą rewolucję, gdyby nie informacje Super Expressu. Gazeta podała w tym tygodniu, że Legia wcale nie zakończyła poszukiwań napastnika – wprawdzie nie ma już tematu wciąż grzanego przez hiszpańskiego media i Angel Rodado raczej nie trafi na Łazienkowską, ale za to… niewykluczony jest transfer Dimitriego Oberlina. Doliczając do naszej ósemki wszystkich “nowych” napastników Legii moglibyśmy uskładać właściwie całą jedenastkę z kilkoma wartościowymi zmiennikami.
O ile jednak można spokojnie żartować z liczby napadziorów, którzy przewinęli się w tym sezonie przez stadion Legii, o tyle śmiechu nie ma, gdy nakłada się ich na czołówkę najskuteczniejszych ligowych snajperów. Jak to wygląda w kwestii czasu, jaki zajmuje poszczególnym zawodnikom zdobycie bramki? Biorąc pod uwagę tylko środkowych napastników, którzy zdobyli więcej niż jednego gola…
1) Maciej Rosołek – bramka co 75 minut – Legia Warszawa
2) Jarosław Niezgoda – 76 minut – Legia Warszawa
3) Aleksander Buksa – 79 minut – Wisła Kraków
4) Paweł Tomczyk – 96 minut – Lech Poznań
5) Jose Kante – 118 minut – Legia Warszawa
Znamy drużyny, gdzie jest większy problem z napastnikiem. Choćby Jagiellonię Białystok.
Fot.FotoPyK