Gdyby w Sevres poza wzorcami kilograma i metra były także wzorce rzeczy i zjawisk nieco bardziej abstrakcyjnych, nagranie dzisiejszego spotkania Atletico – Liverpool własnoręcznie dostarczyłby tam Cholo Simeone. Nie w tym rzecz, że Atletico pokonało zwycięzcę Ligi Mistrzów. Chodzi o sposób, w jaki to zrobiło.
Po dziś dzień wielu fanów Atletico jako perfekcyjną partię wskazuje tę przeciwko Barcelonie z 2014 roku, kiedy po 1:1 na Camp Nou Los Colchoneros wygrali 1:0 u siebie. W ciągu pierwszego kwadransa wzięli Blaugranę z zaskoczenia, trafili do siatki, dwa razy obijali konstrukcję bramki. Wyglądali jak jakiś dream team na tle chłopaków zebranych z orlika. Kolejnych pięć było z kolei pokazem bezlitosnej defensywy nie do złamania.
Sześć lat minęło, w Atletico zmieniło się niemal wszystko. Zawodnicy z tamtego zespołu odchodzili, Atleti z pogromcy faworytów samo stało się jednym z nich, by w ostatnich latach mieć ogromne problemy z dźwignięciem tego statusu. Nawet stadion już nie ten, co wtedy – wysłużone Vicente Calderon zmieniło nowoczesne Wanda Metropolitano. Trwał jednak Diego Simeone wciąż wymagający od swoich piłkarzy tego samego – by byli nie do złamania w obronie i wykorzystywali bez wahania nadarzające się okazje.
Dziś Atletico zagrało niemal dokładnie tak, jak tamtego kwietniowego wieczora w Madrycie. Znów była wojna błyskawiczna w pierwszych piętnastu minutach okraszona golem, którego trzeba było później bronić za wszelką cenę przed rywalem zdolnym do pożarcia każdego przeciwnika. Nie licząc granego juniorami spotkania z Aston Villą w przededniu Klubowych Mistrzostw Świata, The Reds zostali ostatnio ograni przez Napoli dokładnie 35 spotkań temu.
A jednak Atletico udało się rozegrać partię idealną. Ograć maszynę Juergena Kloppa, obrońcę tytułu zmierzającego po najszybszy w historii triumf w Premier League przybrany rekordem na rekordzie. Zespół wciąż niepokonany w lidze angielskiej. W dodatku jak ograć! Jan Oblak mógłby po meczu powiedzieć, że nawet w spotkaniu z Polską w eliminacjach Euro 2020 spocił się bardziej niż dziś. Liverpool wyszedł na galowo i nie zdołał oddać jednego celnego uderzenia na bramkę Słoweńca. Jakkolwiek przetestować gotowość golkipera Atletico.
Kilka razy The Reds byli tego blisko, ale nigdy wystarczająco. Strzał Mohameda Salaha udało się zablokować głową Felipe, a uderzenie Jordana Hendersona z woleja przeszło tuż obok lewego słupka bramki Atletico. Znacznie częściej jednak niż składne akcje Liverpoolu oglądaliśmy kolejne interwencje graczy Los Colchoneros, kwitowane taką burzą oklasków z trybun, jakby właśnie któryś z gospodarzy założył siatkę Virgilowi van Dijkowi.
Nawet on wyglądał dziś nieswojo. Popełnił jeden błąd absolutnie karygodny, uratowało go wyłącznie to, że Alvaro Morata jest zawodnikiem regularnie spalającym się w najważniejszych momentach. Gdy więc stanął po złym zagraniu głową Holendra sam na sam z Alissonem – trafił w nogi Brazylijczyka. Kiedy dostał w drugiej części meczu szansę na rehabilitację po zagraniu Lodiego – nieatakowany zarył w ziemię i zamiast strzelić, wylądował na glebie.
Dobrze więc dla Atletico, że w najważniejszej akcji meczu z piłką przy nodze znalazł się Saul Niguez. Po pierwsze dlatego, że on strzelał już bardzo wiele kluczowych bramek dla Los Colchoneros i nie było szans, by taka okazja go przerosła. Po drugie – po żadnym z ostatnich 37 meczów z golem Saula Atletico nie schodziło z boiska pokonane. Gdy więc bez wahania wykorzystał odbitą od nogi Fabinho piłkę, był to dla podopiecznych Simeone bardzo dobry omen.
Napędzeni tym golem prześcigali się w doskonałych interwencjach. Wielką robotę wykonał dziś Renan Lodi, który nie dość, że mierzył się w defensywie najpierw z Salahem, a potem z Origim, to znajdował w sobie siły by kilka razy ruszyć z atakiem flanką, nie mając przy tym wielkiego wsparcia Thomasa Lemara (kolejny słaby mecz w Atleti). Kiedy w miejsce Francuza wszedł Marcos Llorente, by jeszcze mocniej zacementować środek pola, drugiego do pomocy nie miał już praktycznie w ogóle. A jednak Lodi wypracował choćby wspomnianą okazję, którą spartolił wywracając się o własne nogi Morata. Znów znakomity w tak ważnym meczu był Saul Niguez, wielką partię – szczególnie w odbiorze i przytrzymaniu po nim piłki – rozegrał Thomas Partey.
Diego Simeone wie jednak, że to dopiero początek. Że przecież w poprzednim roku i trzybramkowa przewaga potrafiła na Anfield stopnieć, sam też boleśnie przekonał się o tym, jak futbol potrafi odebrać w rewanżu to, co dał w pierwszym spotkaniu. Ale dziś może pozwolić sobie na chwilę triumfu – bo jego plan został wyegzekwowany co do przecinka przeciwko najtrudniejszemu z rywali.
Atletico – Liverpool 1:0
Saul 4’
fot. NewsPIx.pl