– Mam nadzieję, że już niedługo to miejsce opuścimy – mówi Jacek Kruszewski i wskazuje ręką na koniec długiego stołu. Na nim leżą plany nowego stadionu. Z jednej strony nietrudno zrozumieć jego gotowość do przeprowadzki, gdyż o nowoczesnym obiekcie, na którym przyjemnie będzie oglądać mecze Wisły Płock, prezes Nafciarzy mówi od dawien dawna. Z drugiej – jego słowa są odpowiedzią na… komplement. Choć gabinet sternika ósmej drużyny Ekstraklasy nie grzeszy ani nowością, ani funkcjonalnością, ma to miejsce swój niepowtarzalny urok.
Szczególnie gdy ląduje się w nim po raz pierwszy. To tak naprawdę małe muzeum Wisły Płock, gratka dla ludzi mających fioła na punkcie nie tylko tej drużyny, ale i całej polskiej piłki. Imponująca kolekcja pucharów, szalików, zdjęć i innych pamiątek stale się rozrasta, ale od niedawna w gabinecie gości też nowy element wystroju – koszulki Arkadiusza Recy, a także zawodników, z którymi obrońca SPAL i reprezentacji Polski, wymienia się trykotami. Głównie mowa o Polakach grających – obecnie lub do niedawna – w Serie A (Piątek, Milik, Zieliński, Drągowski i wielu innych), ale jest też choćby pamiątka po pojedynkach z Juanem Cuadrado w meczu z Juventusem. Oczywiście nie jest tajemnicą, że z Recą, najdrożej sprzedanym w historii Wisły piłkarzem, wiąże Jacka Kruszewskiego też pozaboiskowa więź – jest jego teściem.
Nie wszystkie skarby widoczne są na pierwszy rzut oka. Na przykład dolna szafka z lewej strony stanowiska prezesa kryje stos płyt z archiwalnymi nagraniami dotyczącymi Wisły Płock. Nie tylko meczów. Nie tylko z ostatnich lat. Nie tylko z najwyższej klasy rozgrywkowej. Wszystko wyszukane, nagrane, opisane i zilustrowane przez Kruszewskiego.
Bez dwóch zdań to miejsce świetnie definiuje prezesa Nafciarzy, do którego kompletnie nie pasuje tytuł najemnika. Od reszty kolegów po fachu, przynajmniej na poziomie PKO Bank Polski Ekstraklasy, różni się tym, że do gabinetu wkroczył z trybun, na których spędził kilkadziesiąt lat.
Gabinet definiuje go świetnie, choć równie dużo mówi nam historia, którą Kruszewski opowiada po kilku minutach rozmowy na temat liczby obejrzanych przez niego meczów płockiej drużyny. – Niekiedy dochodziło do dramatycznych wręcz sytuacji. Wspomnę o jednej. 15 sierpnia 1992 roku miałem ślub. Tego samego dnia Wisła grała z Karpatami Krosno. Ślub o 13, mecz o 11, wszystko tutaj w Płocku. Jacek… poszedł na mecz. To były czasy, w których nie mieliśmy jeszcze telefonów komórkowych, a ja po prostu zniknąłem. Nie było ze mną kontaktu do tego stopnia, że moi rodzice stwierdzili, że uciekłem! Po pierwszej połowie, gdy Karpaty prowadziły 1-0, gdzieś o godzinie 12, stwierdziłem, że chyba jednak warto iść i przyszykować się do czekającej mnie uroczystości. Opuściłem stadion, niestety niekorzystny wynik utrzymał się do samego końca.
Do tej historii sprzed blisko 30 lat jeszcze wrócimy, bo wiąże się z nią przesłanie, które prezes Wisły ma dla wszystkich zafiksowanych na punkcie futbolu. Wcześniej warto odpowiedzieć sobie na pytanie, skąd w ogóle wziął się tak bliski związek obecnego szefa z klubem.
– Miłość do Wisły prawdopodobnie wyssałem z mlekiem matki – mówi nam Kruszewski. – Po raz pierwszy na mecz zabrał mnie mój świętej pamięci ojciec. Przyprowadzał mnie na spotkania Wisły jeszcze na początku lat 70., kiedy nie było obecnego stadionu i graliśmy na obiekcie miejskim. Nie było dopingu, nie było krzesełek, nie było ludzi na trybunach, a drużyna występowała w trzeciej lidze, ale ja zawsze kochałem klub niezależnie od poziomu rozgrywkowego.
Zanim Kruszewski w setkach liczyć mógł wyjazdy za Wisłą Płock po całej Polsce i sporej części Europy, zanim po uszy zakochał się w atmosferze na trybunach, próbował swoich sił również jako piłkarz ulubionej drużyny. Chciał dorównać tym, których podziwiał z perspektywy widza i chłopca od podawania piłek. Kariera brutalnie przerwana przez brak talentu? To pytanie zawiera w sobie nutkę złośliwości, ale nasz rozmówca nie obraża się na takie postawienie sprawy, tylko śpieszy z wyjaśnieniami.
– Starałem się grać… Nawet nie tyle grać, co kopać piłkę w Wiśle, ale z różnych względów musiałem z tego zrezygnować. Po części przez zdrowie, po części przez naukę, bo rodzice nie zachęcali mnie, bym szedł w tym kierunku. Zawsze powtarzali, że piłka nie da mi się jeść, szczególnie ta płocka, trzecioligowa – tłumaczy prezes. I po chwili dodaje: – Nie chcę się tu przechwalać, ale były mecze na juniorskim poziomie, w których potrafiłem strzelić po kilka bramek. Jakieś umiejętności miałem i jeszcze do niedawna starałem się kopać. Dziś, ze względu na kontuzje, bo kolana mam zdruzgotane, jest to już niemożliwe.
Zostało kibicowanie. Jak pokazuje choćby historia ze ślubem – bardzo intensywne, ocierające się o fanatyzm. I przede wszystkim długotrwałe, bo choć zapewne wielu kolegów po szalu ze swojej pasji z czasem wyrastało, taka proza życia, prezes płockiego zespołu był z drużyną mimo upływających lat, zmieniającego się statusu społecznego i przede wszystkim mimo przeciwności. – Kiedyś próbowałem policzyć wszystkie wyjazdy, na których byłem. Dałem sobie spokój przy kilku setkach.
– Mam epizod w wojsku. Przepustki starałem się układać tak, żeby móc bywać na meczach. Mimo wszystko wtedy przez służbę wojskową sporo ich opuściłem, ale i tak nazbierało się tego mnóstwo. Przez wiele lat byłem szefem Stowarzyszenia Kibiców, więc część z wyjazdów współorganizowałem, szczególnie jeśli chodzi o te zagraniczne – wspomina prezes. – Byłem bardzo aktywnym kibicem. Nie jeździłem za drużyną tylko po to, aby obejrzeć mecz. Doping i oprawa były dla mnie bardzo ważne. W czasach, w których race były bardziej popularne, zdarzało się, że i ja je odpalałem. Uważałem, że to ubarwia widowisko piłkarskie i warto takie rzeczy robić.
Dziś wyjazdom Jacka Kruszewskiego na mecze Wisły rzecz jasna również towarzyszą emocje, ale jest w nich sporo rutyny. Wszystko wydaje się przewidywalne. Służbowy samochód. Na tylnim siedzeniu wiszą garnitur i krawat. Pełna koncentracja na pracy, bo reprezentowanie klubu to przecież jeden z obowiązków prezesa. Dlatego sternik Wisły często tęskni za dawnymi czasami i podkreśla, że chciałby jeszcze kiedyś dołączyć do reszty kibiców i przeżyć taki wyjazd, jaki zna z dawnych lat.
– Wyjazd na mecz to integracja, wielogodzinne rozmowy na różne tematy, toasty wznoszone za Wisełkę… To klimat, który świetnie wspominam i chciałbym na ten kibicowski szlak jeszcze wrócić. Parę razy miałem już taki zamiar, ale za każdym razem obowiązki czy chęć bycia blisko zespołu nie pozwalały. Mam taki plan, by w końcu zrobić to teraz, w rundzie wiosennej.
O swoim związku z Wisłą Płock Kruszewski zdecydował się nawet napisać książkę. Materiały zacząć gromadzić kilka lat temu. Pierwsza część dotyczyć ma wyłącznie czasów kibicowskich i zawierać nie tylko te dobre wspomnienia, bo jako szef Stowarzyszenia Kibiców Kruszewski z bliska obserwował również upadającą Wisłę Płock, która chwilę wcześniej grała przecież w europejskich pucharach. Tytuł? „Moja jedyna miłość”. Wymowny, choć – jak podkreśla prezes – cały czas roboczy.
Drugą część, która również ma zostać spisana, bohater tego tekstu zaczął tworzyć dziewięć lat temu. W 2011 roku został bowiem członkiem zarządu Wisły i zaczął pełnić funkcję wiceprezesa. W czerwcu 2012 roku przeskoczył kolejny szczebel w hierarchii – został prezesem, zastępując na tym stanowisku Krzysztofa Dmoszyńskiego.
– Uważam, że to, iż byłem, jestem i będę kibicem, jest moją zaletą. Na początku pracy w Wiśle Płock byłem traktowany trochę po macoszemu, z przymrużeniem oka. Niektórym chyba wydawało się, że będę tylko odcinał kupony, cieszył się swoją funkcją. Przełykałem gorzkie pigułki, którymi mnie karmiono. Musiałem obronić się swoją pracą i myślę, że po tych dziewięciu latach możemy powiedzieć, że to się udało. Miewałem dni, w trakcie których nie było po co wracać do domu, bo gdy kończyłem pracę, już świtało. Daleki jestem od tego, by powiedzieć, że to tylko moja zasługa, iż udało się stworzyć w Płocku stabilny ekstraklasowy klub, ale czuję, że w wielu przypadkach – w trakcie rozmów ze sponsorami, w negocjacjach z piłkarzami, podczas budowania zdrowych relacji z kibicami – moje serce do Wisły pomagało – zapewnia Kruszewski.
I od razu rzuca przykład trochę innej postawy – pracownika klubu, który kibicem, przynajmniej takim jak Kruszewski, nie był, i któremu zagorzali fani na trybunach przeszkadzali. – Nie chcę już wymieniać nazwiska tego działacza, bo to dziś nie ma sensu, ale nigdy nie zapomnę jednej z rozmów, które odbyłem jeszcze jako szef Stowarzyszenia Kibiców. Ten pan stwierdził, że kibice Wiśle są… niepotrzebni. Że będziemy jak Amica Wronki czy Dyskobolia Grodzisk, czyli kluby, które bez zaplecza kibicowskiego robią puchary. Trochę nas wtedy zmroziło. Takie kluby nie mają racji bytu i historia to potwierdziła. Tego działacza zresztą w piłce też już nie ma.
Co ciekawe, Kruszewski mimo oddania Wiśle nie ukrywa również związków z innym mazowieckim klubem. I to takim, z którym jego klub nie pozostaje w najlepszych relacjach. Swoje związki z Legią tłumaczy w ten sposób: – W moim sercu jest Wisła Płock, ale każdy ma też kluby, które poza tym swoim lubi trochę bardziej. W latach 80., gdy zaczynaliśmy prawdziwe kibicowanie, w Płocku poziom był bardzo niski. Jeśli chciałeś zobaczyć dobrą piłkę, musiałeś gdzieś jechać. Jedni udawali się do Łodzi na Widzew, na początku lat 90. pojawiła się zresztą zgoda Wisły z tym klubem, natomiast mi zawsze bliżej było do Legii. Bywałem na jej meczach, w tym na kilku pucharowych. Pamiętam choćby taki fajny dwumecz z Interem Mediolan, który Legia przegrała dopiero po dogrywce. Nigdy nie robiłem z tego tajemnicy. Ja generalnie lubię polską piłkę, na mecze na przykład Lecha też zawsze udaję się z przyjemnością.
Na koniec, tak jak obiecaliśmy, wracamy do sytuacji ze ślubem, na który prawie prezes się spóźnił. Po morał.
– Historia ze ślubem nie do końca jest pozytywna. Pokazała, jak ważna jest dla mnie Wisła, ale z czasem klub stał się najważniejszy. Przez to popełniłem w życiu kilka błędów. Zaniedbałem pewne sprawy w życiu prywatnym, których zaniedbać nie powinienem, bo liczyła się tylko Wisła i jej mecze.
Mateusz Rokuszewski, Adam Zoszak
Fot. archiwum prywatne/FotoPyK