Powoli zaczynaliśmy w niego wątpić. Po przegranym trzecim secie nie stały za nim statystyki, wiek, ani zdrowy rozsądek. Ale Novak Djoković pokazał – chyba po raz setny – że kawał z niego kozaka. Owszem, znalazł się w niezłym bagnie. Opanował jednak nerwy, porozmawiał sam ze sobą i poprzeklinał w myślach “bezczelnego” sędziego, który śmiał trzymać się regulaminu. A potem ruszył po ósmy w karierze triumf na kortach Australian Open, pokonując ostatecznie Dominica Thiema 6:4, 4:6, 2:6, 6:3, 6:4.
Jeśli pominęlibyśmy wyczyny Rafy Nadala na mączce, trudno o równie wielką dominację, niż ta 32-letniego Serba w Australian Open. Djoković na kortach w Melbourne czuje się jak ryba w wodzie. Nie inaczej było w tym roku: przez cały turniej stracił tylko jednego seta. Co stało za to po stronie Thiema? Niedawna historia pojedynków bezpośrednich i sześć lat mniej na liczniku. Ale to nie on był faworytem tego pojedynku. W pierwszym secie, jak się wydawało, mieliśmy tego uzasadnienie, bo Novak stosunkowo łatwo go wygrał.
Kluczem do zmiany obrazu gry nie okazała się jednak nawet sama lepsza gra Thiema, ale moment, w którym przy stanie 4:4 w drugiej partii Djoković wyjątkowo długo zbierał się do serwisu. Sędzia – zwyczajnie mając na uwadze przepisy – upomniał go, żeby się pospieszył. Ostrzeżenie absolutnie roztroiło Serba. Szybko przegrał gema, po czym przechodząc obok stanowiska arbitra, poklepał go po bucie. Następnie wykrzyczał: dobra robota, jesteś sławny. Cóż, upiekło mu się. Nerwy jednak puściły, przez co jego gra zaczynała wyglądać gorzej i gorzej. To napędziło Thiema, który wyrównywał stan rywalizacji na 1:1.
W kolejnej partii grał swoje, a stary mistrz wciąż wyglądał jak połowa siebie. Austriak wyszedł już na prowadzenie 4:0 w gemach i choć do zera wygrać ostatecznie nie zdołał, to po krótkiej walce, kolejny set trafił w jego ręce. A przygaszony Djoković zniknął na chwilę z kortu. Wrócił po pięciu minutach. Potem podjadł, popił. I na twarzy zrobił się nawet jakiś weselszy, mniej zmęczony. Może nie promieniejący spokojem, ale dało się dostrzec jasny sygnał: ja tu jeszcze jestem.
Statystyki mówiły jednak co innego: Djoković nigdy wcześniej nie wyszedł ze stanu 1:2 w finałach wielkoszlemowych imprez. W takich sytuacjach znajdował się aż siedmiokrotnie i za każdym razem przegrywał. Thiem miał go więc na wyciągnięcie ręki, ale będąc na sam na sam z bramką, przestrzelił. A, jak to mówią, niewykorzystane sytuacje lubią się mścić. Serb powoli wchodził na właściwe obroty, grał coraz agresywniej, nie bał się chodzić do siatki. Thiem przy swoim serwisie stał co prawda twardo, ale tylko do czasu. Przy stanie 3:4 został przełamany i po chwili stało się jasne: czeka nas piąty set.
A w nim młodszy z tenisistów psuł proste uderzenia forehandem, często podejmował złe decyzje i każdy punkt musiał sobie po prostu wydzierać. Djoković tymczasem niemal każde własne podanie wygrywał ze sporym zapasem sił. Sił, których o dziwo mu nie brakowało. Tak jakby, kiedy nikt nie patrzył, w pewnym momencie posilił się sokiem z gumijagód. Do tego coraz częściej trafiał rywala serwisem. Koniec końców, nowa generacja znowu musiała obejść się smakiem.
A jak wygrywa jeden z tej trójki znanych i lubianych dominatorów, to trzeba zahaczyć słowem o liczbę trofeów. Więc tak: Novak Djoković po raz siedemnasty w karierze sięgnął po triumf w turnieju wielkoszlemowym. Do Rogera Federera brakuje mu tylko trzech pucharów, więc teoretycznie mógłby go dogonić jeszcze w tym roku. O to będzie niezwykle trudno, ale pewne jest jedno: czasy się zmieniają, ale pan zawsze jest w komisjach a karty wciąż rozdają ci sami gracze.
Fot. Newspix.pl