W wypadku helikoptera zginął Kobe Bryant. Miał zaledwie czterdzieści jeden lat. To smutny dzień nie tylko dla świata koszykówki, nie tylko dla świata sportu, nie tylko dla świata Hollywood i amerykańskiego świata celebrytów, ale to przede wszystkim smutny dzień dla całego świata jako takiego. Zginął fenomenalny koszykarz, pięciokrotny mistrz NBA, legenda Los Angeles Lakers i facet, dla którego ten sport był czymś więcej niż pasją – był obsesją, która uczyniła go geniuszem i dla której poświęcał się od początku życia. Od dziś nie ma go już z nami.
Bryant leciał prywatnym helikopterem nad Calabasas w Kalifornii. 10 rano, trudne warunki atmosferyczne, mgła, nieprzyjemna aura i nagle coś poszło nie tak. Niewiele, tak naprawdę, jeszcze wiadomo. Oczywiste jest za to, że doszło do wybuchu, pożaru i helikopter spadł na ziemię. Nie przeżył nikt z całej załogi helikoptera. Ani on, ani jego 13-letnia córka, ani nikt inny. Tak, to wielka tragedia, tak stało się naprawdę, wielki Kobe Bryant nie żyje.
To naprawdę trudne do uwierzenia. Przecież to ten sam facet, który dopiero co bezczelnie uśmiechał się do nas z parkietów najlepszej koszykarskiej ligi świata. Ten sam facet, który prowadził w telewizji autorski program, w których nauczał swoich koszykarskich następców, w jaki sposób ci mają grać w koszykówkę. Ten sam facet, który kiedyś w jednym meczu przeciwko Toronto Raptors rzucił 81 punktów. Ten sam facet, który pierwszy zaczął podważać nienaruszalność legendy Michaela Jordana. Ten sam facet, który w swoim pożegnalnym meczu z Utah Jazz poprowadził beznadziejnych Jeziorowców do heroicznego zwycięstwa z 60 trafieniami na koncie. Ten sam facet, który nie bał się nikogo i który z aroganckiej pewności siebie uczynił znak rozpoznawalny…
Naprawdę, jego już z nami nie ma…
Trudno się z tym pogodzić. Popularny Black Mamba wychował całe koszykarskie pokolenie, które rosło po najlepszych jordanowskich latach. Bryant niezaprzeczalnie nawiązywał do jego schedy. Był tak samo pewny siebie, tak samo agresywny, tak samo nastawiony na rywalizację i tak samo obsesyjnie marzący o triumfach.
***
Nie chcę być kolejnym Michaelem Jordanem, chcę być pierwszym i najlepszym Kobe Bryantem.
***
Całe swoje koszykarskie życie był związany z Los Angeles Lakers. Namaszczony tam, przez tę szaloną fabrykę gwiazd, na gwiazdę i faktycznie będący tam gwiazdą pierwszej wody. Pierwsze trzy mistrzostwa zdobył grając z numerem #8 na koszulce, która długo była jego zmorą. W tamtym momencie kariery, jeszcze jako nieco nieopierzony chłopak z ogromnym talentem, był głównie egoistą z wybujałym ego. Takim gościem, który dobrze czuje się z piłką, dynamicznie dunkuje, energetycznie atakuje kosz, nikogo się nie boi, wchodzi w pyskówki z rywalami, demoluje ich, nie boi się żadnego rzutu, ale przy tym… nie za często dostrzega partnerów. Nieprzypadkowo zarzucano mu, że gdyby nie filozofia kultowych trójkątów wymyślona przez Phila Jacksona i obecność dominującego Shaqa O’Neala, nie byłoby trzech mistrzostw z rzędu w wykonaniu Lakers.
Ale mimo to Bryant czuł, że to jego drużyna. Ścierał się z Shaqiem, kontestował jego obecność w drużynie, stawiał ultimatum władzom i deklarował, że sam jest gotowy przejąć inicjatywę na Staples Center. I taką szansę też dostał. Sam grał fenomenalnie, rzucał multum punktów, trafiał z nieprawdopodobnie trudnych pozycji i w nieprawdopodobnie trudny sposób, ale brakowało mu podparcia tego wszystkiego zdobyciem chociażby jednego mistrzowskiego pierścienia. Był jednak ambitny, obsesyjnie ambitny i wiedział, że w końcu znów przyjdzie jego czas.
Przy okazji zmienił numer na #24. Kultowe #24. Oj, tak kultowe 24#. Ten numer kojarzy się z nim nieodłącznie. Głównie za sprawą sezonów 2008/09 i 2009/10, kiedy jako pełnoprawny lider, najlepszy strzelec i niepodzielny król NBA zdobywał mistrzostwa. Wtedy był największy.
***
Wszystkie negatywne emocje, te wszystkie presje, ataki, niemiłe słowa – śmieję się z tego. Dla mnie to okazja, żeby urosnąć. Żeby jeszcze bardziej wejść w moją obsesję bycia wielkim.
***
Karierę skończył wiele lat później, w 2016 roku, po serii kontuzji, słabych drużynowo sezonów, ale na swoich warunkach – po świetnym pożegnalnym meczu z Utah, kiedy właściwie sam zdecydował o zwycięstwie swojej drużyny. Wtedy trudno było nie uronić łzy. To był Kobe w swoim najlepszym wydaniu. Ten Kobe, który pisał o samym sobie, że koszykówka nie jest dla niego zawodem, nie jest pasją, nie jest hobby, a jest zwyczajną obsesją.
Bryant był gościem, który trenował więcej niż inni. Mówił więcej niż inni. Wiedział więcej niż inni. Rzucał więcej niż inni. I najzwyczajniej w świecie był innym koszykarzem niż inni. Dla niego nie było półśrodków. Nie interesowała go ani przeciętności, ani średniości, ani przyzwoitości, ani same awanse do play-off, ani walki o finały konferencji. Jego zawsze interesowało mistrzostwo i zdobycie tytułu MVP.
Nie udawał fałszywej skromności. Próżno szukać u niego wypowiedzi o dobru drużyny, poświęcaniu się dla reszty, oddawaniu swoich rzutów kolegom. Nie, takie rzeczy nie u Bryanta. On wszystko chciał robić sam. Jak najlepiej, jak najskuteczniej, jak najambitniej. I robił to w taki sposób, że ludzie, którzy go oglądali potrafili zapomnieć o istnieniu Jordana. A to olbrzymi wyczyn. Co więcej, w Kalifornii jest największą legenda amerykańskiej koszykówki w całej jej historii. I nikt się do niego nie umywa.
Nie będziemy przesądzać, czy udało mu się przebić legendę Jordana. To temat na inną i dłuższą dyskusję. Pewnie mu się nie udało, ale co z tego? On zbudował swój złoty, piękny, błyszczący pomnik. Dokładnie taki, jaki mu się marzył. Zbudował swoją legendę. Rzucił mnóstwo punktów, zaliczył mnóstwo wsadów, rzutów na zwycięstwo i spektakularnych akcji. Zaraził cały świat swoim charakterem zwycięzcy.
Rzućcie okiem, w jaki sposób charakteryzował go Jay Williams, który zdradził kiedyś kapitalną historię na temat etosu pracy i kultu zwycięstwa, jaki panował w mózgu Bryanta.
A sam Kobe o sobie zawsze mówił, że cokolwiek robi, robi na swój sposób. I nic nikomu do tego.
Wiecie, moglibyśmy teraz wymieniać wszystkie jego osiągnięcia, pisać o po kolei o wszystkich jego mistrzostwach, opisywać jego katorżnicze treningi, bo to był gość, który dzień w dzień wstawał o piątej rano, żeby pracować nad swoim ciałem, rozpływać się nad jego koszykarskim kunsztem, porównywać go do innych koszykarzy, tworzyć listę cytatów na jego temat, ale nie wiemy, czy w ogóle jest taki sens. Odszedł wielki sportowiec. Wspaniały, inspirujący, ciekawy człowiek w młodym wieku. Odszedł. Po prostu. Wczoraj był, dziś go nie ma. Eh, to naprawdę bardzo, bardzo smutny dzień dla świata sportu.
***
Czuję się wielki i spełniony – Kobe Bryant.
Fot. Newspix