Ekipa Schalke 04 Gelsenkirchen zakończyła poprzedni sezon Bundesligi na wyjątkowo rozczarowującym, czternastym miejscu w ligowej tabeli, lecz wszystko wskazuje na to, że kryzys w klubie został już na dobre zażegnany. W bieżących rozgrywkach podopieczni Davida Wagnera powrócili do czołówki i zapowiada się, że w końcowej fazie sezonu powalczą nawet o awans do Ligi Mistrzów. Na razie zajmują bowiem obiecujące, piąte miejsce w niemieckiej ekstraklasie. Jednak na powrót do gry o wymarzone mistrzostwo kraju Schalke jest chyba wciąż za cienkie w uszach. Die Königsblauen swój siódmy i zarazem ostatni tytuł zgarnęli w 1958 roku, na kilka lat przed oficjalnym sformowaniem Bundesligi. Od tego czasu dotknęła ich swego rodzaju niemoc. Tylko w bieżącym stuleciu pięciokrotnie zdarzyło się drużynie z Zagłębie Ruhry zakończyć sezon na przeklętej, drugiej lokacie. Najwyższy stopień podium pozostaje nieosiągalny.
Najbliżej ligowego triumfu było w 2001 roku. Ktoś złośliwy mógłby powiedzieć, że Schalke – z Tomaszami Hajtą i Wałdochem w składzie – przez cztery minuty miało nawet tytuł w garści. A dokładniej: cztery minuty i trzydzieści sześć sekund. Zawodnicy gratulowali sobie dobrej roboty, udzielali wywiadów i w wyobraźni już kładli dłonie na mistrzowskiej paterze. Kibice wylegli tłumnie na murawę legendarnej areny Parkstadion, rozpoczynając wielką fetę z okazji powrotu na tron.
SCHALKE WYGRA DZIŚ Z BAYERNEM? KURS: 14.50 W ETOTO!
I trudno się właściwie fanom dziwić, że odkorkowali szampany przedwcześnie. Nie czekając aż arbiter oficjalnie zakończy spotkanie w Hamburgu, gdzie Bayern Monachium – ścigający się z Schalke po mistrzowski tytuł – niespodziewanie przegrywał z miejscowym HSV i rozpaczliwie poszukiwał gola wyrównującego w doliczonym czasie gry. Sympatycy Die Königsblauen na tę chwilę euforii czekali przecież przeszło czterdzieści lat. Byli nie tylko głodni, ale wręcz wygłodniali sukcesu. A wszystkie znaki na niebie i Ziemi wskazywały, że ten sukces wreszcie nadszedł. Bawarczykom do przyklepania pierwszej lokaty w lidze wystarczał wprawdzie nawet remis z HSV, lecz gola na 0:1 stracili w dziewięćdziesiątej minucie gry. Jakie były szanse, że uda im się z tak fatalnej sytuacji wykaraskać?
Historię ostatniej kolejki Bundesligi w sezonie 2000/01 przypominamy w ramach cyklu „Był sobie mecz”.
PRZED MECZEM
Schalke do sezonu 2000/01 przystąpiło bez mistrzowskich ambicji. Poprzednie rozgrywki ligowe ekipa z Gelsenkirchen zakończyła na trzynastej pozycji w tabeli i niewiele wskazywało na to, by Die Königsblauen mieli zanotować jakiś gwałtowny progres. Bo niby dlaczego? W latach dziewięćdziesiątych klub tylko raz uplasował się na ligowym podium, w dodatku na najniższym jego stopniu. Lata świetności Schalke przypadały na czasy zamierzchłe i nie zmienił tego nawet triumf w Pucharze UEFA 1997. Zresztą, co tu dużo mówić – skoro klub nie zdołał sięgnąć po ani jedno mistrzostwo kraju z legendarnym Klausem Fischerem na szpicy, to dlaczego miałby nagle stać się pierwszą siłą Bundesligi, strasząc rywali Émile Mpenzą i Ebbe Sandem?
Z drugiej strony – duńsko-belgijski duet napastników od początku sezonu prezentował się lepiej niż ktokolwiek mógł przypuszczać. Trener Schalke, charyzmatyczny Huub Stevens, w wielu spotkaniach stosował ustawienie z trójką środkowych obrońców, piątką pomocników i dwójką snajperów, a czasami decydował się na klasyczną formację 4-4-2. Drugą linię i obronę zestawiał na rozmaite sposoby, ale tandemu Sand – Mpenza starał się nie rozbijać.
– Emile grał u nas dość krótko, ale już po pierwszym treningu czułem, że gra z nim będzie mi odpowiadała – wspominał Sand. – Kiedy tak patrzę wstecz na całą moją karierę, to chemia, jaką złapałem z nim była wyjątkowa, niesamowita. Choć poza boiskiem różniliśmy się tak bardzo, jak tylko to możliwe.
Nie sposób nie napisać także o innym duecie – w defensywie Schalke wiodącą rolę odgrywali wspomnieni już Tomasz Hajto i Tomasz Wałdoch. Ten pierwszy zwykle występował w tamtym czasie jako stoper, choć zdarzało mu się też pojawiać na pozycji bocznego obrońcy. Podobnie w przypadku Wałdocha, który mnóstwo spotkań rozegrał w centrum defensywy, ale i na prawej obronie zdarzało mu się zagrać i to z całkiem niezłym skutkiem. Poza Polakami, słynnych nazwisk w kadrze rzecz jasna nie brakowało, choć trudno powiedzieć, by roiło się w składzie Schalke od gwiazd. Oliver Reck, Nico Van Kerckhoven, Radoslav Látal, Marco van Hoogdalem, Andreas Möller, Jörg Böhme, Olaf Thon, Niels Oude Kamphuis, Gerald Asamoah – wszyscy cieszyli się reputacją co najmniej solidnych ligowców, ale na starcie sezonu 2000/01 może dwa, trzy nazwiska z tej wyliczanki klasyfikowano wśród absolutnej czołówki ligowej na danej pozycji. Jedni najlepsze lata mieli już za sobą, inni dopiero przed sobą, jeszcze inni nigdy pewnego pułapu nie przeskoczyli.
Krótko mówiąc – Schalke przystąpiło do gry w Bundeslidze z chrapką na niezły wynik, ale raczej bez złudzeń odnośnie walki o tytuł. Kadra Bayernu Monachium prezentowała się znacznie bardziej okazale, a i Borussia Dortmund miała się kim pochwalić.
Tomasz Wałdoch w barwach Schalke.
Jednak im bardziej sezon się rozkręcał, tym większe wrażenie robiła drużyna zmontowana przez Stevensa. Schalke zaczęło Bundesligę od trzech kolejnych zwycięstw. Najpierw 2:1 nad FC Köln, potem 4:0 z Hansą Rostock, następnie 3:0 z Energie Cottbus. W tym drugim spotkaniu hat-trickiem popisał się Mpenza, w trzecim – Sand. To musiało robić wrażenie. Niedługo potem Die Königsblauen w derbowym starciu rozsmarowali na murawie Borussię Dortmund, triumfując nad lokalnymi rywalami aż 4:0, w dodatku na obiekcie przeciwnika. Wkrótce udało się do tego dołożyć spektakularny triumf nad mocną w tamtym sezonie Herthą Berlin i zwycięstw 3:2 z Bayernem.
Schalke było w gazie. Po siedemnastu ligowych kolejkach – czyli na półmetku sezonu – znalazło się na pozycji lidera Bundesligi. Rudi Assauer, dyrektor sportowy Schalke i architekt sukcesu klubu, mógł z rozkoszą odpalić najdroższe, kubańskie cygaro.
Później jednak przyszła seria wpadek. Między dwudziestą drugą a dwudziestą szóstą serią spotkań ekipa z Gelsenkirchen nie wygrała ani jednego ligowego meczu. Przebudzenie nastąpiło dopiero 31 marca, gdy Schalke efektownym 3:0 rozprawiło się z Bayerem Leverkusen. W następnej kolejce piątkę przyjęło Kaiserslautern. Tymczasem punkty zaczął gubić przewodzący w tabeli Bayern. Drużyna dowodzona przez Ottmara Hitzfelda jednocześnie walczyła o triumf w Bundeslidze oraz Lidze Mistrzów i to niekorzystnie odbijało się na jej formie w niektórych starciach ligowych. Dlatego wyjątkowo ekscytująco zapowiadała się bezpośrednia konfrontacja obu ekip. 14 kwietnia zawodnicy Schalke wyszli na murawę Stadionu Olimpijskiego w Monachium, żeby definitywnie udowodnić, iż są drużyną wystarczająco mocną piłkarsko i mentalnie, by na poważnie włączyć się do mistrzowskiego wyścigu.
Bawarczycy wyszli na prowadzenie już w trzeciej minucie meczu. Wydawało się wówczas, że Bayern – jak to ma w zwyczaju – wyjaśni krnąbrnego pretendenta do tronu i walka o mistrzostwo Niemiec zakończy się, chciałoby się rzec, jak zwykle.
Ale wtedy do akcji wkroczył Ebbe Sand. Ustrzelił hat-tricka i przywrócić Schalke na pierwsze miejsce w ligowej tabeli.
Na pięć meczów przed końcem sezonu Schalke miało zatem autostradę do mistrzowskiego tytułu. Trzeba było po prostu trzymać fason i punktować kolejnych rywali. Najtrudniejszy egzamin Die Königsblauen zdali na piątkę z plusem, kolejny raz deklasując berlińską Herthę. Wyłożyli się jednak na najprostszym zadaniu, jakim było pokonanie Bochum. Zespołu beznadziejnego i zmierzającego wprost do 2. Bundesligi. W przedostatniej kolejce Schalke przerżnęło na dodatek VfB Stuttgart, które w tamtym czasie było niczym więcej niż ligowym średniakiem.
W efekcie na samym finiszu ligowych zmagań Bayern, który od czas porażki z Schalke wygrał wszystkie mecze ligowe, powrócił na szczyt.
MECZ
Na kolejkę przed końcem rozgrywek Schalke miało zatem trzy punkty straty do liderującego w stawce Bayernu. Sytuacja – nie oszukujmy się – niemalże opłakana. Promyczek nadziei ekipy Die Königsblauen na końcowy triumf w lidze tkwił wyłącznie w lepszym bilansie bramkowym. Drużyna z Gelsenkirchen, napędzana znakomitą skutecznością Ebbe Sanda, przed startem ostatniej serii gier ligowych miała na swoim koncie 60 strzelonych i 32 stracone bramki. 28 trafień na plusie. W przypadku Bayernu bilans prezentował się nieco gorzej: 61 goli zdobytych oraz 36 straconych. 25 goli na plusie.
Jak widać – zawodziła przede wszystkim defensywa bawarskiej ekipy, pomimo obecności fenomenalnego Olivera Kahna między słupkami. Co o tyle dziwne, że w Champions League podopieczni Ottmara Hitzfelda potrafili zachować czyste konto w starciach absolutnie najwyższego kalibru – z Manchesterem United na Old Trafford w ćwierćfinale, a także z Realem Madryt na Estadio Santiago Bernabeu w półfinale.
W trzydziestej czwartej kolejce rozgrywek Schalke podjęło przed własną publicznością SpVgg Unterhaching – zespół już niemalże pewien degradacji na zaplecze Bundesligi. Ale spotkanie nawet z tak nisko notowanym rywalem trzeba jeszcze umieć wygrać, tym bardziej, że goście nie zamierzali odpuszczać, dopóki istniały matematyczne szanse na utrzymanie w najwyższej klasie rozgrywkowej. Ekipa z Gelsenkirchen nie zdążyła jeszcze dobrze wejść w mecz, a już po czterech minutach przegrywała 0:1. Niespełna pół godziny po starcie spotkania stadionowy zegar wskazywał zaś wynik 0:2. Prowadzenie przyjezdnych podwyższył Mirosław Spiżak. – Schalke zaczęło z nami tak, jakby zakładało, że mecz sam się wygra. Szybko prowadziliśmy 2:0, strzeliłem jednego z goli. Miałem potem doskonałą szansę na 3:0 Sądzę, że to by zamknęło sprawę – wspominał Spiżak na łamach Weszło w rozmowie z Przemkiem Michalakiem.
Rzeczywiście – niewiele brakowało, a byłoby po herbacie. Schalke przez moment spadło nawet na trzecią lokatę w tabeli.
Podopieczni Huuba Stevensa ocknęli się dopiero w końcówce pierwszej połowy. Na minutę przed przerwą do siatki trafił reprezentant Belgii, Nico Van Kerckhoven. Kilkadziesiąt sekund później wyrównującą bramkę zdobył Gerald Asamoah. Obie bramki padły dość szczęśliwie, po wielkim zamieszaniu podbramkowym. Ten przypływ dobrego fartu napompował mentalnie gospodarzy. – Wszyscy uwierzyliśmy wtedy, że jeszcze nic straconego – opowiadał urodzony w Ghanie reprezentant Niemiec.
Huub Stevens, szkoleniowiec Schalke w latach 1996 – 2002; 2011 – 12 i w 2019 roku.
Tymczasem piłkarze Bayernu bardziej koncentrowali się na nasłuchiwaniu doniesień z Gelsenkirchen niż na rozgrywaniu własnego spotkania z Hamburgiem. Kiedy dotarła do nich informacja, że Schalke przegrywa 0:2, Bawarczycy złapali już kompletny luz. I nie zdołali przywrócić właściwego poziomu koncentracji nawet wówczas, gdy doszły do nich wieści, że rywale przed przerwą wyrównali i są już tylko o krok od wyjścia na prowadzenie. – Cały czas dochodziły nas informacje o wyniku Schalke, piłkarze też źle podeszli do spotkania i za bardzo skupiali się na tamtym meczu niż swoim. Kiedy dowiedzieliśmy się, że tam jest 0:2, nasza gra całkowicie siadła. Przypominaliśmy muchy w smole – gorzko przyznał Uli Hoeness.
A przecież HSV w 2001 roku to nie była jakaś ekipa cieniasów. W środku pola groźny Stig Tøfting, w defensywie twardy Tomáš Ujfaluši, na skrzydle dynamiczny Mehdi Mahdavikia. Było kim pograć. Na dokładkę rozgrywający sezon życia Sergej Barbarez – bośniacki napastnik, walczący o tytuł króla strzelców Bundesligi. Takiej ekipy nie należało lekceważyć, tymczasem gwiazdy Bayernu – na czele z ospałym Giovane Elberem i niechlujnym Mehmetem Schollem – ewidentnie przechodziły obok meczu.
Z drugiej strony – czym się mieli zamartwiać monachijczycy, skoro znaleźli tak wiernego sojusznika w Unterhaching? Skazywani na pożarcie przyjezdni w siedemdziesiątej minucie meczu znowu wyszli na prowadzenie. Zdawało się wówczas, że mistrzowskie aspiracje Schalke zostały definitywnie pogrzebane. Tymczasem to był dopiero początek wielkich emocji.
Gospodarze znowu wykorzystali krótki moment kompletnej dekoncentracji przeciwników i ponownie wpakowali im dwie bramki w odstępie minuty. Oba trafienia – zresztą nieprzeciętnej urody – zanotował na swoim koncie Jörg Böhme. Z ekipy Unterhaching wówczas ewidentnie zeszło już powietrze. W samej końcówce spotkania piąte trafienie dla Schalke zdobył niezawodny Ebbe Sand i zawodnikom Die Königsblauen nie pozostało już nic innego, jak tylko nasłuchiwać wieści z Hamburga. Oni swoje zrobili. Reszta nadziei na sukces tkwiła już wyłącznie w ambicji i skuteczności piłkarzy HSV. Przypominało to trochę czekanie na cud, ale przecież w futbolu cuda czasami się zdarzają.
Ottmar Hitzfeld chyba czuł pismo nosem, bo rzadko kiedy widywało się szkoleniowca Bayernu tak nerwowego jak podczas starcia z HSV. Szkoleniowiec bawarskiej drużyny miał złe przeczucia odnośnie końcówki spotkania.
Nie podobało mu się, że sędzia anulował bramkę Carstena Janckera, która uspokoiłaby sytuację w Hamburgu. Nie podobało mu się, że Schalke przegrywało najpierw 0:2, potem 2:3, a jednak jakimś cudem zdołało zwyciężyć. Nie podobało mu się, że jego podopieczni mają coraz większe problemy z utrzymaniem się przy piłce, a kibice gospodarzy z minuty na minutę podkręcają doping, marząc o tym by to ich ulubieńcy wytrącili Bayernowi tytuł z rąk. Nie podobało mu się, że zaczyna się doliczony czas gry, a Marek Heinz – ofensywny pomocnik HSV – ma na skrzydle tyle miejsca do dośrodkowania. Nie podobało mu się, że Sergej Barbarez, którego zachowania tak długo analizowali na taktycznej odprawie, nie tylko nie został odcięty od podania, ale wygrał pojedynek główkowy na siódmym metrze.
Nie spodobało się wreszcie Hitzfeldowi, że piłka po strzale głową Barbareza wpadła do siatki Bayernu, poza zasięgiem bezradnego Kahna.
Szokująco wspaniałe wieści szybko dotarły do Zagłębia Ruhry. – Trudno nawet opisać to, co się wówczas działo- wspomina Spiżak. – Schowałem się w szatni, byłem zły, że spadliśmy. Na murawie już świętowanie, piłkarze i kibice Schalke czuli się mistrzami Niemiec.
Huub Stevens i Rudi Assauer próbowali utrzymać spokój wśród swoich podopiecznych, ale sami też szybko stracili nad sobą panowanie. Adrenalina związana z nieoczekiwanym zwrotem akcji w Hamburgu była zbyt wielka, żeby zachować zimną krew. Wreszcie sędzia zakończył spotkanie na Parkstadion, a po chwili do Gelsenkirchen dotarła też wiadomość, że Markus Merk zagwizdał po raz ostatni w starciu HSV z Bayernem. Wówczas już nikt nie był w stanie zahamować zupełnie zwariowanej euforii. – Byłem niesamowicie podniecony – przyznał Andreas Müller, pomocnik Schalke. – Byłem skłonny pojechać do Hamburga z miejsca i stawiać tam drinki wszystkim chętnym w lokalnych barach.
– Myślałem, że to absolutny koniec – opowiadał Uli Hoeness.
BAYERN ZREMISUJE DZIŚ Z SCHALKE? KURS: 8.00 W ETOTO!
Piłkarze Bayernu byli jednak większymi optymistami od Hoenessa. Kiedy na murawie Parkstadionu panowała już dzika, mistrzowska feta, monachijczycy… wciąż grali. Z całych sił walczyli o odrobienie straty. Informacja, jakoby spotkanie w Hamburgu się skończyło była po prostu nieprawdziwa. W 2001 roku nie każdy kibic obecny na stadionie miał w kieszeni telefon komórkowy, o dostępie do Internetu nie wspominając. Gdy lawina radości ruszyła, żaden głos rozsądku nie był już w stanie jej powstrzymać komunikatem w stylu: „Ej, oni jeszcze grają”. Tymczasem w szóstej minucie doliczonego czasu gry Bayern dostał od zawodników HSV prezent. Mathias Schober – bramkarz hamburskiej ekipy, wypożyczony do niej… z Schalke – złapał podanie od własnego obrońcy. Markus Merk podyktował rzut wolny pośredni dla bawarskiej ekipy. W tym momencie transmisja starcia została wyświetlona na stadionowym telebimie w Gelsenkirchen. Kiedy kibice spostrzegli, co się właśnie w Hamburgu święci, ich radość natychmiastowo przygasła.
W pole karne rywali popędził sam Oli Kahn. Znany z furiackiego usposobienia golkiper chciał nawet sam uderzać z rzutu wolnego, ale został szybko spacyfikowany przez nieco bardziej opanowanych partnerów. Do piłki podszedł Stefan Effenberg, który miał przy sobie szczęśliwą monetę, podarowaną mu przez trenera Hitzfelda. Nie mógł jednak uderzyć na bramkę, więc wystawił futbolówkę Patrikowi Anderssonowi.
Ten huknął na siłę, na wiwat, licząc na łut szczęścia. Nie przeliczył się – futbolówka znalazła lukę w gąszczu nóg i wpadła wprost do siatki. – Zawsze byłem odpowiedzialny za wykonywanie rzutów wolnych, gdy zachodziła konieczność kopnięcia na siłę. Nie zawsze wpadało, ale tego dnia miałem szczęście. To jeden z najszczęśliwszych momentów w moim życiu.
Niespełna pięć minut trwała mistrzowska feta Schalke.
– Futbol jest niesprawiedliwy. Od dziś nie wierzę w Boga – powiedział kilka godzin później Rudi Assauer. Charyzmatyczny działacz nazywany był w tamtym czasie największym macho niemieckiego futbolu, ale w szatni płakał wraz z piłkarzami.
PO MECZU
Kibice i zawodnicy Schalke wprost nie mogli uwierzyć w to, co ich spotkało. Gorycz rozczarowania była niemalże niemożliwa do przełknięcia. – Na stadionie podano informację, że zakończył się też mecz w Hamburgu i jesteśmy mistrzami – wspominał Tomasz Wałdoch w rozmowie z TVP Sport. Polski obrońca nabawił się kontuzji w trakcie decydującego spotkania i większą część meczu śledził na ekranie. – Tłumy na murawie, część zawodników zlanych szampanami już zaczynało udzielać wywiadów. Ja w tym czasie nadal byłem w szatni i wraz z masażystami wpadliśmy sobie w objęcia. W tym czasie przybiegł do nas bramkarz Oliver Reck i powiedział, abym nie wychodził do dziennikarzy, bo Bayern wcale nie skończył jeszcze swojego meczu. Chwilę później padł gol i wszystko prysło jak bańka mydlana.
– Jeszcze dziś ciężko wspominać te momenty. Wszystkim nam było po prostu strasznie przykro, wielu zawodników płakało. Dla niejednego z nas to miał być największy sukces w karierze – dodał Wałdoch.
Za rozpowszechnienie fałszywej informacji o zakończeniu meczu w Hamburgu odpowiedzialny był między innymi komentator
Smutek kibiców Schalke po meczu. (fot. Die Welt)
– Ten mecz to piekło – stwierdził Ebbe Sand w rozmowie z klubową telewizją. Marco van Hoogdalem opowiadał: – Ławki, szafki, drzwi, ekrany. W naszej szatni nic nie zostało w jednym kawałku. Dobrze, że klub nie wystawił nam za to rachunku.
Niemieckie media określiły Schalke mianem: „Meister der Herzen”.
Na osłodę zawodnikom i kibicom Schalke pozostał triumf w Pucharze Niemiec. Ekipa Huuba Stevensa zwyciężyła 2:0 z Unionem Berlin i zaklepała pierwsze krajowe trofeum od 1972 roku. Ale nie ma co ukrywać, że dublet smakowałby zupełnie inaczej. Z kolei Bayern kilka dni później poszedł za ciosem. 23 maja 2001 roku na San Siro w Mediolanie bawarska ekipa zremisowała 1:1 z Valencią CF w finale Ligi Mistrzów, ale zdołała zapewnić sobie najcenniejsze europejskie trofeum po serii rzutów karnych. W hiszpańskiej drużynie fenomenalnie spisywał się bramkarz, Santiago Cañizares, ale Oliver Kahn też swoje zrobił i koniec końców piłkarze Bayernu okazali się skuteczniejszymi egzekutorami jedenastek. Choć pomylił się między innymi bohater ligowego finiszu, Patrik Andersson.
Dla monachijczyków sezon 2000/01 okazał się zatem swoistym odkupieniem za sytuację sprzed dwóch lat, gdy w dramatycznych okolicznościach wypuścili oni z rąk triumf w Champions League na rzecz Manchesteru United. – Wyciągnęliśmy właściwe wnioski z tamtej porażki – tłumaczył Hitzfeld. – Zahartowało nas to doświadczenie i w kolejnych latach potrafiliśmy je obrócić na naszą korzyść.
Schalke jeszcze kilka razy szwendało się w okolicach mistrzowskiego tytułu, ale aż tak blisko sukcesu Die Königsblauen już nigdy się nie znaleźli. Nie może dziwić, że kiedy tylko sędzia Merk pojawi na stadionie Schalke, zawsze kończy zelżony i oblany piwem.
Zresztą, czy w ogóle można być bliżej mistrzostwa niż oni w sezonie 2000/01 i ostatecznie go nie zdobyć?
MICHAŁ KOŁKOWSKI
BAYERN POKONA DZIŚ SCHALKE? KURS: 1.19 W ETOTO!
Fot. NewsPix.pl