Kalendarz bokserski rządzi się swoimi prawami. Choć druga dekada XXI wieku oficjalnie dobiegnie końca dopiero za rok, to w najważniejszych zachodnich mediach zajmujących się sportem i kulturą obszerne podsumowania dziesięciolecia pojawiają się właśnie teraz. Jakie więc były “lata dziesiąte” w światowym boksie? Pod wieloma względami naprawdę nietypowe. Piętrzące się problemy wcale nie przeszkodziły dyscyplinie w rozkwicie. Najwięcej działo się wokół Floyda Mayweathera, który był aktywny zaledwie przez nieco ponad połowę tego okresu, ale doskonale zaplanował wszystkie najważniejsze posunięcia.
Analizując na spokojnie wydarzenia z ostatnich lat można odnieść wrażenie, że boks nie ma prawa być w dobrej kondycji. Wciąż brakuje w nim przede wszystkim przejrzystości, a ten problem z biegiem czasu tylko się nawarstwia. Zanim zdążyliśmy się przyzwyczaić, że każda z czterech wiodących organizacji (WBC, WBA, IBF i WBO) może mieć w poszczególnej kategorii wagowej (a jest ich aż siedemnaście) oddzielnego mistrza, niektóre zaczęły przyznawać po kilka równoległych tytułów mistrzowskich. I tak przez moment w kategorii junior ciężkiej było nawet czterech (!) posiadaczy pasów samej tylko federacji WBA.
Na koniec dekady swoje dołożyła jednak także organizacja WBC, która zaczęła przyznawać pas “mistrza franczyzowego”. O co chodzi? “To skomplikowane” – powiedział… prezydent federacji Mauricio Sulaiman. Jeśli najważniejszy człowiek w firmie nie jest w stanie jednoznacznie wyjaśnić najnowszego pomysłu, to ciężko zrobić to za niego. Mimo wszystko spróbujmy odtworzyć kulisy pokręconej logiki, którą kierowały się piękne umysły z WBC. Działacze chcieli chyba docenić naprawdę wybitnych pięściarzy – tych, którzy podróżują po kategoriach wagowych i kolekcjonują kolejne trofea. Stworzyli jednak Frankensteina – powołali do życia tytuł, którego nie można przegrać w ringu.
W skrócie wygląda to tak, że federacja WBC arbitralnie decyduje, który mistrz tej organizacji zasługuje na ten swoisty “nadtytuł”. Jak na razie otrzymali go Saul “Canelo” Alvarez (53-1-2, 36 KO) i Wasyl Łomaczenko (14-1, 10 KO) – pięściarze powszechnie klasyfikowani na podium zestawień najlepszych zawodników bez podziału na kategorie wagowe. Na pierwszy rzut oka widać jednak pewien problem, którego do tej pory nie udało się wyjaśnić. Ukrainiec marzy, by zostać niekwestionowanym mistrzem kategorii lekkiej. Przez moment miał trzy z czterech pasów (WBC, WBO i WBA), ale przyznając mu tytuł “mistrza franczyzowego” organizacja WBC de facto pozbawiła go mistrzowskiego pasa, który teraz dzierży Devin Haney (24-0, 15 KO).
Powiedzieć “to skomplikowane” to zatem nie powiedzieć nic. Ten pomysł wydaje się – najdelikatniej mówiąc – pozbawiony głębszego sensu. Oczywiście z punktu widzenia kibiców i dziennikarzy, bo same federacje żyją z opłat licencyjnych za różnego paski i paseczki, więc dla nich to woda na młyn. Co stanie się jeśli czempion “franczyzowy” przegra? Nic specjalnego – o losach tytułu decyduje komisja powołana przez WBC, więc niewiele tu sportu w sporcie.
Kto jednak w trakcie ostatnich dziesięciu lat rządził w ringu? Kilka nazwisk nasuwa się wręcz mimowolnie. Floyd Mayweather (50-0, 27 KO) ma w dorobku zwycięstwa z Mannym Pacquiao (62-7-2, 39 KO), Canelo i Miguelem Cotto (41-6, 33 KO) – trudno wskazać kogoś, kto w tym okresie miałby na koncie cenniejsze skalpy. Oczywiście zachwycali też inni – Łomaczenko na zawodowstwie obrał przyspieszony kurs i rwał się do kolejnych wyzwań. Canelo po porażce z rąk Amerykanina stał się dużo lepszym pięściarzem, choć przeniósł do swojej działalności także kilka biznesowych pomysłów, które momentami zahaczyły o wysokiej klasy cynizm. Mimo wszystko nie przegrał potem już żadnej walki, a swoją dominację potwierdził zdobywając pasy w czterech kategoriach wagowych.
Jak Pacman z popiołów
Nie można zapomnieć także o innych znakomitych pięściarzach z USA. Andre Ward (32-0, 16 KO) i Terence Crawford (36-0, 27 KO) nie zaliczyli przez ostatnie dziesięć lat żadnej porażki i konsekwentnie dowodzili swojej dominacji w kolejnych limitach. W czołówce takich zestawień muszą znaleźć się także dzisiejsi weterani: Giennadij Gołowkin (40-1-1, 35 KO) i Pacquiao. Ten pierwszy długo był najbardziej unikanym zawodnikiem w świecie boksu i urzekał brutalnie ofensywnym stylem. Filipińczyk z kolei w 2012 roku został ofiarą jednego z najbrutalniejszy nokautów dekady, ale zdążył zaliczyć kolejną młodość i w 2019 roku znów znalazł się na ustach całego świata.
“He’s not getting up, Jim!” – te słowa Roya Jonesa juniora robią wrażenie do dziś. Trwająca od lat rywalizacja Pacquiao z Juanem Manuelem Marquezem (56-7-1, 40 KO) zakończyła się w wymarzony dla Meksykanina sposób. Można nie do końca pamiętać, co wydarzyło się w pierwszych trzech walkach, ale obraz nieprzytomnego Filipińczyka leżącego twarzą do ringu wciąż wydaje się czymś surrealistycznym. Podobnie jak dalszy przebieg jego kariery – najlepszą puentą niech będzie pobicie niepokonanego do tej pory Keitha Thurmana (29-1, 22 KO) i odzyskanie mistrzowskiego tytułu w mocno obsadzonej kategorii półśredniej. Pacquiao to jedyny pięściarz w historii, który był mistrzem w trakcie czterech dekad – zaczął jeszcze pod koniec lat dziewięćdziesiątych.
Choć regularnie słyszymy, że boks nie jest sportem dla starych ludzi, to ostatnie dziesięciolecie przynajmniej w kilku przypadkach pozwalało tej tezie zaprzeczyć. Najbardziej jaskrawym przykładem nie był wcale Filipińczyk, a Bernard Hopkins (55-8-2, 32 KO), który w 2011 roku przeszedł do historii jako najstarszy mistrz świata w dziejach. Miał 46 lat, gdy pokonał Jeana Pascala (35-6-1, 20 KO) przed jego kanadyjską publicznością. Trzy lata później wyśrubował ten rekord bijąc Beibuta Szumenowa (18-2, 12 KO) w walce o mistrzowskie tytuły federacji IBF i WBA w wadze półciężkiej.
Trzeba jednak przypomnieć, że nawet tak wielki mistrz jak Hopkins nie wiedział do końca kiedy ze sceny zejść. Karierę zakończył po jedynej w historii porażce przed czasem. Nie potrafili go znokautować tacy geniusze jak Roy Jones junior (66-9, 47 KO) i Siergiej Kowaliow (34-4-1, 29 KO), a dokonał tego dużo mniej od nich utalentowany Joe Smith junior. Pierwszy z wymienionych także nie zakończył kariery w odpowiednim momencie i w ostatnich latach rozmieniał się na drobne, zaliczając ciężkie nokauty z rąk Denisa Lebiediewa (32-3, 23 KO) i Enzo Maccarinellego (41-8, 33 KO).
Słodko-gorzko zakończyła się również dynastia braci Kliczków. Witalij (45-2, 41 KO) miał już ponad 40 lat, kiedy na początku dekady pokonywał Tomasza Adamka (53-6, 31 KO) i Derecka Chisorę (32-9, 23 KO). Starszy z braci potrafił wybrać odpowiedni moment i odchodził po serii trzynastu zwycięstw z rzędu. Władimir (64-5, 53 KO) z kolei po blisko dziesięciu latach spędzonych na tronie w 2015 roku musiał uznać wyższość Tysona Fury’ego (29-0-1, 20 KO), który wypunktował go w partii wypranych z emocji bokserskich szachów. Dwa lata później po porywającej ringowej wojnie Ukraińca na sportową emeryturę chyba ostatecznie wysłał Anthony Joshua (23-1, 21 KO). Ten pojedynek często wygrywa w kategorii “walka dekady”. Nie tylko dostarczył wielkich emocji fanom boksu, ale potrafił też zainteresować osoby mało z nim związane.
Doceniając klasę wybitnych braci trudno nie dostrzec jednego – po ich odejściu waga ciężka naprawdę odżyła. Przede wszystkim przez to, że nie ma już wyraźnego dominatora, a przepaść między ścisłą czołówką a zapleczem nie jest już tak wielka. Z tym ożywieniem wiążą się także coraz większe pieniądze – Joshua za występ w Arabii Saudyjskiej miał dostać ponad 70 milionów dolarów. Zapowiadane na luty rewanżowe starcie Fury’ego z Wilderem również ma szansę wygenerować ogromne pieniądze dla wszystkich zainteresowanych.
Nie żyje HBO, niech żyje DAZN?
W boksie “lata dziesiąte” stały też pod znakiem rewolucji technologicznej. W 2010 roku większość kibiców i ekspertów jako najbardziej prestiżowego nadawcę mogłaby wskazać stację HBO. Kanał jednak stopniowo odchodził od boksu, by pod koniec 2018 roku po 45 latach zrezygnować z pokazywania go. Życie nie znosi pustki – na rynku pojawiła się platforma streamingowa DAZN. “Sportowy Netflix” szybko dogadał się z największą gwiazdą HBO ostatnich lat – Canelo Alvarezem.
Tym samym dokonał się symboliczny przełom – gwiazda Pay-Per-View z dnia na dzień stała się twarzą kompletnie nowego modelu, który opiera się na comiesięcznych opłatach. Nie oznacza to jednak, że dobrze znany system dodatkowego płacenia za wyjątkowo duże wydarzenia odchodzi do lamusa. Mimo to łatwo dostrzec pewne dające do myślenia prawidłowości.
Największą atrakcją Pay-Per-View był w ostatniej dekadzie bez wątpienia Floyd Mayweather. Jego walka z Pacquiao przyniosła ponad 4,6 miliona sprzedanych przyłączy, a skok na kasę z Conorem McGregorem ponad 4,3 miliona. Tymczasem łączna liczba wszystkich sprzedanych pakietów w 2018 i 2019 roku nie przekroczyła nawet 3,5 miliona! Ostatnie walki Wildera, Crawforda i Spence’a – niepokonanych amerykańskich mistrzów nowej generacji – łącznie nie zapewniły nawet miliona sprzedanych pakietów.
Pogłoski o śmierci Pay-Per-View wydają się jednak mocno przesadzone. Jest wprost przeciwnie – w tym trybie pokazywane są coraz częściej starcia, które jeszcze kilka lat temu nie miałyby na to szans. Wystarczy, że jakieś zestawienie tylko odrobinę wystaje ponad przeciętną, a jest traktowane jako okazja do wyciągnięcia od kibiców dodatkowych pieniędzy.
Co czeka nas w kolejnych latach? Pewne prawidłowości w jakimś stopniu już zdążyły się zarysować. Ostatnie miesiące pokazują, że kiedy pojawia się autentyczna wola, to układy biznesowo-telewizyjne przestają być problemem. Jeśli najlepsi rzeczywiście będą chcieli walczyć z najlepszymi, to dogadanie się może być naprawdę bardzo łatwe. Pokazują to okoliczności rewanżu Fury’ego z Wilderem, który ma dojść do skutku pod 18 lutego 2020 roku.
Niewykluczone zresztą, że jeszcze w tym roku zobaczymy trylogię. Przy drugiej walce obaj dogadali się na podział gaży w stosunku 50/50. Amerykanin jest związany z projektem Premier Boxing Champions, a walki jego rywala pokazuje ESPN. Pakiety Pay-Per-View będzie można jednak kupić u obu nadawców. Do trzeciej walki dojdzie jeśli będzie chciał jej pokonany. Wtedy podział puli będzie wynosił 60/40 na korzyść zwycięzcy drugiego pojedynku. Proste? Proste!
Takie porozumienia ponad podziałami możemy oglądać częściej. W końcu hitem 2018 i 2019 roku były turnieje World Boxing Super Series. Zamysł był prosty – zbierano ośmiu pięściarzy z czołówki poszczególnych kategorii wagowych i konfrontowano ich w turniejowych warunkach. W wadze junior ciężkiej udało się zebrać na starcie wszystkich czterech mistrzów, dzięki czemu kibice mogli cieszyć z wyłonienia autentycznego numeru jeden.
Bo na koniec dnia prawda jest taka, że broni się przede wszystkim dobry sport. Z tego zdają sobie sprawę wszyscy, ale dopiero od niedawna obserwujemy w tej kwestii większy ruch w interesie. W 2019 roku Eddie Hearn potrafił zaprosić na platformę DAZN Jose Ramireza (25-0, 17 KO), który pobił jego podopiecznego – Maurice’a Hookera (27-1-3, 18 KO). Wynik nie miał znaczenia – kibice cieszyli się z porywającej walki dwóch niepokonanych mistrzów świata kategorii superlekkiej. Jak to w sporcie – po prostu ktoś musiał przegrać.
“Nic nie zabije boksu, ale też nic go nie uratuje” – te słowa Larry’ego Merchanta sprzed lata wciąż najlepiej oddają klimat panujący w środowisku. Federacje nadal rzucają kłody pod nogi, a walka z dopingiem dalej przypomina walkę z wiatrakami. Mimo to boks wciąż budzi zainteresowanie i jest w stanie odpierać ataki innych sportów walki. Na dłuższą metę potrzebuje jednak ujednolicenia zasad gry i czegoś w stylu UFC – wiodącej organizacji, która podporządkuje sobie resztę. Kto wie, może doczekamy czegoś takiego już w latach dwudziestych?
KACPER BARTOSIAK
Fot. Newspix.pl