11 lutego 1998 roku na widowni kultowego stadionu Wembley pojawiło się niespełna 66 tysięcy widzów – do kompletu daleko, ale frekwencja, jak na spotkanie sparingowe, naprawdę przyzwoita. Reprezentacja Anglii rozgrywała tego dnia pierwszy z całej serii meczów towarzyskich, przygotowujących ją do zbliżających się wielkimi krokami mistrzostw świata we Francji. Przeciwnikiem „Synów Albionu” było tym razem Chile. Południowoamerykański oponent miał zagwarantować podopiecznym Glenna Hoddle’a niezbędne przetarcie przed mundialową konfrontacją z Kolumbijczykami. Największą gwiazdę spotkania media wytypować zdążyły, co ciekawe, na długo przed pierwszym gwizdkiem sędziego. W angielskim zespole zadebiutować miał bowiem Michael Owen – osiemnastolatek, perełka, złote dziecko brytyjskiego futbolu. Sama zapowiedź pojawienia się snajpera Liverpoolu w wyjściowej jedenastce drużyny narodowej zelektryzowała opinię publiczną na Wyspach. Wszyscy oczekiwali nietuzinkowych wyczynów od grającego z jedenastką napastnika.
I rzeczywiście, doczekali się. Sęk w tym, że to snajper gości, także biegający z jedenastką na plecach, pozamiatał na boisku, wzbudzając konsternację i niezadowolenie wśród wielotysięcznej widowni na Wembley. – Matador. Matador, Matador! Matador! MATADOR! – wykrzykiwał szaleńczo komentator chilijskiej telewizji, gdy Marcelo Salas w 45 minucie gry wyprowadził przyjezdnych na prowadzenie, w fenomenalnym stylu pokonując Nigela Martyna, strzegącego dostępu do angielskiej bramki.
Bramkowa akcja Chilijczyków składała się w sumie z dwóch podań. Clarence Acuña pociągnął z piłką w okolice środkowej strefy boiska i odegrał ją do José Luisa Sierry, a ten posłał potężne, bardzo długie podanie, opadające za linią obrony Anglików. Tam na futbolówkę czyhał już Salas, który – uwaga! – będąc w pełnym biegu zgasił dalekie zagranie swoim lewym udem, a potem tą samą, lewą nogą wpakował piłkę do siatki, nie zatrzymując się przy tym ani na chwilę.
Z technicznego punktu widzenia – absolutny majstersztyk.
To jednak nie koniec – w drugiej połowie meczu Salas błysnął ponownie. Wewnątrz pola karnego zabawił się z Solem Campbellem – tak długo igrał sobie ze zwalistym stoperem, tańcząc beztrosko z piłkę przy nodze, aż wreszcie obrońca psychicznie pękł. Głęboko sfrustrowany Campbell zdecydował się na pochopny atak na piłkę. Co oczywiście zakończyło się tym, że w futbolówkę swoim desperackim wślizgiem nie trafił, natomiast kopnął Salasa w nogę. Prowadzący spotkanie Ryszard Wójcik bez wahania wskazał na wapno. Jedenastkę na gola zamienił sam poszkodowany, nic sobie nie robiąc z ogłuszającego buczenia targanych wściekłością trybun. Finalnie Anglia poległa 0:2, a szarpiący i wszędobylski Owen musiał w swoim debiucie przełknąć gorzką pigułkę porażki. Nie zaprezentował się źle, lecz efektowny dublet Salasa rzecz jasna przyćmił jego popisy, które nie przełożyły się na gole. Właśnie na takie okazje Anglicy wymyślili zwrot „ukraść show”.
Występ chilijskiego napastnika najlepiej zresztą podsumowują wypowiedzi Roya Hodgsona. Angielski trener podczas tamtego starcia wystąpił w roli telewizyjnego eksperta na antenie Sky Sports. Jego opinia na temat Salasa dość dynamicznie się zmieniała.
Hodgson w przerwie meczu: – Fantastyczny napastnik. Fantastyczny. Nie rozumiem, dlaczego nasi obrońcy zostawiają mu tyle miejsca.
Dwukrotne pokonanie Martyna napastnik celebrował jak przystało na człowieka, któremu nadano ksywkę El Matador. Klękając na lewe kolano i wznosząc prawą rękę ku górze. Tak postępuje matador, gdy podczas korridy uda mu się dobić byka. Co tu dużo mówić – Anglicy oberwali chilijską szpadą prosto w morillo.
Marcelo Salas walczy o futbolówkę. (fot. Daily Mail)
Reprezentacja Chile swoim występem na Wembley udowodniła ponad wszelką wątpliwość, że na mistrzostwa świata do Francji jedzie nie tylko w celach turystycznych. A przecież przeciwko Anglikom nie wystąpił Ivan Zamorano – etatowy partner Salasa z linii ataku, niezmiennie uważany – pomimo 31 lat na karku – za najlepszego chilijskiego piłkarza. Przynajmniej przez Europejczyków, którzy mieli okazję podziwiać występy starszego z reprezentantów La Roja na Starym Kontynencie od paru ładnych sezonów. Zamorano strzeleckim talentem błysnął najpierw w szwajcarskiej ekstraklasie, później w Sevilli. Wreszcie zaczął imponować skutecznością w barwach Realu Madryt, co niesamowicie wylansowało jego nazwisko i zagwarantowało mu przepustkę go wąskiego grona największych gwiazd europejskiego futbolu.
W 1996 roku Zamorano zamienił Madryt na Mediolan, przenosząc swoje talenty do tamtejszego Interu. W Serie A nie trafiał już do siatki tak często jak w La Lidze, ale wciąż cieszył się niezwykłym szacunkiem kibiców i ekspertów. W przeciwieństwie do Salasa, który w przededniu mistrzostw świata pozostawał wielką niewiadomą i dopiero pracował na swoją reputację. Traktowano go jako wartościowego partnera Zamorano, fakt. Cenne uzupełnienie linii ataku. Ale nie postać numer jeden chilijskiej ofensywy.
Tymczasem Salas w 1998 roku nie tylko dorównywał słynnemu rodakowi, ale wręcz zdążył go przerosnąć. Czego dobitnie dowieść miał latem, właśnie podczas francuskiego mundialu.
Wyścig o ściągnięcie obiecującego 24-latka do Europy wygrało Lazio Rzym, kompletujące ekipę zdolną, by realnie powalczyć o pierwsze od kilkudziesięciu lat scudetto. Marcelo kosztował klub z Wiecznego Miasta około 20 milionów dolarów, choć według niektórych źródeł kwota transferu – po doliczeniu wszystkich gratisów i prowizji – urosła nawet do 50 baniek w amerykańskiej walucie. To były naprawdę olbrzymie pieniądze. Dość powiedzieć, że wygórowana wartość odstępnego sprawiła, iż z walki o podpis Salasa pod umową wycofał się ostatecznie Manchester United. Powyżej odnosił się do tego zresztą Hodgson. Sir Alex Ferguson był niezwykle zainteresowany zatrudnieniem Chilijczyka – jego ludzie prześwietlili napastnika na wylot i mieli pełną świadomość, iż Salas jest zawodnikiem, który gwiazdorski status uzyskany w Ameryce Południowej z całą pewnością utrzyma również w jednej z topowych, europejskich lig. Zdeterminowany Ferguson także fruwał za ocean, żeby oglądać snajpera w akcji. Jednak jego dotychczasowy klub, argentyńskie River Plate, najpierw wstrzymywało się ze sprzedażą gwiazdora, a potem zawiesiło poprzeczkę finansowych oczekiwań poza zasięgiem „Czerwonych Diabłów”.
– Żałuję, że nie udało się dopiąć tego transferu – komentował po latach Szkot. – Brakowało mi wtedy odpowiednich narzędzi nacisku na władze klubu, żeby doprowadzić tę transakcję do końca.
Działacze Biancocelestich nie mieli oporów przed wydawaniem wielkiej forsy na transfery. Prezydent klubu, Sergio Cragnotti, był opętany żądzą zdobycia mistrzowskiego tytułu. Wierzył, że Salas okaże się brakującym ogniwem ofensywy Lazio i powiedzie zespół na ligowy szczyt. Cragnotti dysponował zresztą gigantycznymi funduszami, który trafiły do klubu na mocy nowego rozdania praw telewizyjnych. Przelicytował więc wszystkich, zaklepując sobie Chilijczyka kilka miesięcy przed mundialem.
Okazało się, że to strzał w dziesiątkę. Po turnieju wartość zawodnika byłaby jeszcze wyższa.
Salas mistrzostwa świata we Francji zaczął bowiem od dubletu, na dodatek strzelonego Włochom, co nadało jego wyczynowi dodatkowego wymiaru. Ambitna ekipa La Roja niespodziewanie zremisowała z Italią 2:2 na otwarcie turnieju, a tandem Za-Sa obnażył wszelkie niedostatki włoskiej defensywy, choć ta na papierze sprawiała wrażenie bliskiej ideału. Maldini, Cannavaro, Costacurta, Nesta. Czego chcieć więcej? Tymczasem wicemistrzowie świata z 1994 roku zupełnie nie potrafili okiełznać agresywnych i dynamicznych Chilijczyków.
Dla południowoamerykańskiej ekipy był to pierwszy występ na mundialu od szesnastu lat. Na poprzednie mistrzostwa ekipa La Roja pojechać nie mogła z przyczyn pozasportowych – została zawieszona za oszustwo, jakiego we wrześniu 1989 roku dopuścił się jej bramkarz, Roberto Rojas. Podczas starcia z reprezentacją Brazylii chilijski golkiper udał, że został zraniony rzuconą z trybun racą. Jego drużyna przegrywała na Maracanie 0:1, a desperacko potrzebowała wyjazdowego triumfu, żeby wywalczyć awans na mistrzostwa świata 1990 kosztem Canarinhos. Rojas urządził zatem swój teatrzyk, a jego koledzy odmówili kontynuowania gry i – pomimo apeli sędziego – opuścili boisko. Następnego dnia media obiegły jednak zdjęcia dość dobitnie udowadniające, że nieszczęsna raca upadła na murawę dobry metr obok nóg Rojasa i jego zdrowie z całą pewnością na tym nie ucierpiało. Gruchnął gigantyczny skandal, który skończył się wykluczeniem Chile z eliminacji do mistrzostw w USA. Dla Zamorano i Salasa francuski mundial był zatem tak naprawdę pierwszą okazją, by objawić piłkarskiemu światu owoce swojej boiskowej współpracy.
Już eliminacje do mistrzostw zwiastowały coś wyjątkowego. Zamorano został królem strzelców, zdobywając dwanaście goli. Salas zanotował jedenaście trafień.
We Francji do siatki trafiał jednak tylko młodszy z duetu chilijskich napastników. Salas najpierw zaaplikował dwie sztuki Włochom, potem poprawił to bardzo ważnym trafieniem przeciwko Austrii. Ostatecznie ekipa Chile w fazie grupowej mistrzostw zremisowała wszystkie trzy spotkania, co okazało się dorobkiem wystarczającym, by awansować do fazy pucharowej turnieju z drugiego miejsca, za Włochami. W 1/8 finału La Roja starła się z Brazylią. Canarinhos byli poza zasięgiem rywali. Zwyciężyli aż 4:1, a dubletem tym razem popisał się Ronaldo. Salas zdobył jednak honorowego gola dla Chile, kończąc turniej z czterema trafieniami na koncie. Zademonstrował we Francji niezwykłą paletę umiejętności. Cechowała go niezwykła dynamika i waleczność, połączona też ze świetną techniką i naturalną smykałką do gry kombinacyjnej.
No i doliczyć do tego trzeba doskonałą grę w powietrzu – choć Salas mierzył niewiele ponad 170 centymetrów wzrostu, głową strzelał jak mało kto. Boleśnie przekonał się o jego skoczności przede wszystkim Fabio Cannavaro, kompletnie zmiażdżony przez chilijskiego napastnika w walce o górną piłkę. A włoski defensor był już wtedy zaliczany do grona najlepszych stoperów w potężnie obsadzonej Serie A. – Salas zrobił to, czego na tym mundialu oczekiwano raczej od Batistuty i Shearera – pisał dziennik „El Pais” po fazie grupowej.
– Ma trzy gole na koncie. Strzelał w sytuacjach, w których teoretycznie nie mógł wiele zdziałać. Jego główka w walce z Cannavaro przypominała pamiętny wyskok Pele nad Burgnichem w finale mistrzostw świata z 1970 roku.
Zamorano w Interze Mediolan tworzył doskonały duet ze wspomnianym Ronaldo, w reprezentacji wspaniale układała się jego współpraca z Salasem. Obaj – Ronaldo i Salas – mistrzostwa świata we Francji zakończyli z czterema golami na koncie. Obaj wyróżniali się także z tłumu atrybutami czysto fizycznymi – przyspieszeniem, siłą. Dokładając do tego również niezwykłą precyzję w wykańczaniu akcji. Porównania same cisnęły się zatem na usta.
Kiedy po mundialu Salas wylądował w Rzymie, kibice Lazio okrzyknęli go mianem Il Fenomeno 2.
Czy na wyrost? Trochę pewnie tak. Może nawet zdecydowanie. Choć kłopoty Chilijczyka – znów podobnie jak w przypadku Ronaldo – zaczęły się dopiero wtedy, gdy zawiodło go własne ciało. Inna sprawa, że Marcelo i tak zaszedł cholernie daleko, biorąc pod uwagę miejsce, z jakiego przyszło mu startować.
***
Nie będę opowiadał o damach, ani o miłości. Ani o gracji natchnionych rycerzy czy delikatności czułych kochanków.
Wolę mówić o męstwie. O bohaterskich wyczynach Hiszpanów, którzy mieczem założyli jarzmo na karku nieokiełznanej Araukanii.
Chcę opowiedzieć o narodzie nie uznającym króla. I podejmującym przedsięwzięcia słusznie zasługujące na pamięć.
Jego rzadkie i chwalebne uczynki tylko umacniają Hiszpanię. Bo zdobywców nie ceni się wyżej niż dokonań, którymi zasłynęli przegrani.
***
José Marcelo Salas Melinao przyszedł na świat 24 grudnia 1974 roku w mieście Temuco – stolicy regionu Araukania, położonego w południowej części Chile. Miasto założone zostało stosunkowo niedawno, bo dopiero w drugiej połowie XIX wieku, ale szybko wyrosło na główny ośrodek kulturalny tamtej części państwa. Wydało nawet na świat dwóch noblistów – Gabrielę Mistral i Pablo Neruda. Nazwa „Temuco” pochodzi z języka mapudungun, którym posługują się rdzenni mieszkańcy tamtych okolic. I tutaj warto się na chwilę zatrzymać.
Araukania jest wszakże po dziś dzień zamieszkiwana przez Indian z plemienia Mapuczów. Plemienia ze wszech miar wyjątkowego, co może w pewnym sensie tłumaczyć wrodzoną wojowniczość samego Salasa, pochodzącego z tamtych stron.
Mapucze (przez hiszpańskich zdobywców zwani „Araukanami”) w czasach prekolumbijskich nie dali się podporządkować Inkom, a później utrzymywali też niezależność od konkwistadorów z Półwyspu Iberyjskiego. Dopiero w 1871 roku chilijska armia – świetnie zorganizowana i liczna – zdołała podporządkować sobie to wyjątkowo waleczne plemię, choć do dzisiaj Mapucze – żyjący już w rezerwatach – starają się pielęgnować swoją odrębność, kultywując wielowiekowe tradycje i religijne obrzędy.
Apogeum walki plemienia o wolność przypada na drugą połowę XVI wieku. W 1550 roku słynny konkwistador Pedro de Valdivia – pierwszy gubernator Chile, założyciel dzisiejszej stolicy kraju – wyruszył na tereny zajmowane przez Mapuczów, chcąc je sobie raz na zawsze podporządkować, zakładając tam kolejne miasta i fortyfikując je tak, by były odporne na próby desperackiego szturmu ze strony kiepsko uzbrojonych Indian. Tubylcy wypowiedzieli mu jednak otwartą wojnę. Na czele zjednoczonych wojsk Mapuczów, na co dzień podzielonych i skonfliktowanych wewnętrznie, stanął Lautaro – syn wodza jednego z najważniejszych odłamów plemienia, porwany przez Hiszpanów i uczyniony osobistym sługą de Valdivii. Według legendy Lautaro z zamysłem pozwolił się pojmać i gorliwie służył oprawcom swojego ludu, chcąc pozyskać ich zaufanie, by jak najdokładniej poznać ich wojenne metody i strategie, zbliżając się do przywódcy Europejczyków. W końcu uciekł, by stanąć na czele indiańskich buntowników. Nauczył Mapuczów walki z wykorzystaniem jazdy konnej, w zasadzie uczynił ze swoich pobratymców regularne wojsko.
W 1553 roku doszło do bitwy pod Tucapel, która zakończyła się niesłychaną klęską Hiszpanów. Pedro de Valdivia został schwytany i tym razem to on stał się niewolnikiem na łasce i niełasce zwycięskiego Lautaro. Zbuntowany sługa chętnie zapewnił swojemu dawnemu panu bogactwo, którego ten tak pragnął, łupiąc tereny dzisiejszego Chile. Wyprawił wielką ucztę, by uczcić wiekopomne zwycięstwo swego ludu. Podczas biesiady wlano gubernatorowi do gardła czarę roztopionego złota. Potem wydarto mu z piersi serce, które Lautaro zjadł. Resztki konkwistadora nadziano zaś na pal, ku przestrodze.
Inna wersja opowieści głosi, że Valdivia po prostu przyjął w łeb maczugą, ale ta powyższa jest jednak bardziej obrazowa.
Atak plemienia Mapuczów na hiszpańską osadę.
Sukcesy Lautaro nie trwały rzecz jasna zbyt długo – cztery lata później ten błyskotliwy dowódca zginął w zasadzce, wraz ze znaczną częścią swoich najlepszych żołnierzy, a jego głową przyozdobiła rynek w Santiago. Jednak jego wspaniały zryw naprawdę nie był bez znaczenia – nawet dzisiaj do polskich mediów przebijają się niekiedy doniesienia o niepodległościowych aspiracjach resztek potężnego niegdyś plemienia, które przepoczwarzyło się w dumny naród.
Kiedy kilka lat temu zorganizowane wielkie spotkanie przedstawicieli świata biznesu, kultury i rozrywki wywodzących się z Araukanii, Marcelo Salas z dumą zabrał głos. – Tak jak wy tutaj, ja też czuję się częścią rodziny Mapuczów. Otrzymałem siłę i błogosławieństwo, które pozwoliły mi wykorzystać mój niezwykły talent. Ale nie mogę zapominać o tym, co dzieje się z naszym narodem.
***
Salas był prawdziwym idolem. Odcisnął ślad w sercach kibiców.
Guillermo Coria, argentyński tenisista
***
Na piłkarską karierę Marcelo był niejako skazany. Jego ojciec był trenerem piłkarskim w jednej z lokalnych drużyn i od małego pchał swojego syna w kierunku futbolu. Rodzina Salasów była całkiem nieźle sytuowana, więc nie można powiedzieć, by młody Marcelo musiał do sukcesu wspinać się z samych dołów społecznych. Był w tym względzie przeciwieństwem Ivana Zamorano – droga na piłkarski szczyt w przypadku starszego z Chilijczyków była znacznie bardziej kręta i usłana znacznie większą liczbą cierni. – Wszyscy chłopcy w Ameryce Południowej żywią się chlebem i futbolem – mówił Salas w rozmowie z ojczystą prasą. – Moja mam siłą musiała wyciągać mnie do domu z boiska, inaczej nigdy bym nie wracał. Jako dziecko grałem dla dwóch różnych zespołów jednocześnie – w środy występowałem w jednej, w soboty w drugiej. Trenowałem w obydwu.
Rosemberg Salas wychowywał swojego syna na typowego przedstawiciela Ameryki Łacińskiej. Zatruł go futbolem i ideą machismo.
Talent chłopaka szybko stał się oczywisty – Salas dysponował kapitalnie ułożoną lewą nogą, a jego parametry fizyczne – abstrahując od niskiego wzrostu – również robiły wrażenie. Problem był jeden – chłopak dość długo trenował futbol na dość niskim poziomie. Regularne występy w klubach z Temuco i okolic oczywiście gwarantowały mu rozwój, ale to nie były zespoły słynące ze szkolenia młodzieży.
W 1992 roku osiemnastoletni Salas uznał, że najwyższa pora wziąć sprawy w swoje ręce. Postawił wszystko na jedną kartę i zdecydował się na przeprowadzkę do stolicy. Przygarnął go klub dzisiaj zwany Universidad de Chile. Salas już kilka lat wcześniej wpadł w oko szkoleniowcowi stołecznej drużyny i został zawodnikiem Los Azules, wcześniej nie przechodząc testów w znacznie słynniejszym CSD Colo-Colo. Ten ostatni klub na początku lat dziewięćdziesiątych znajdował się u szczytu swojej potęgi, sięgając po jedyne w historii chilijskiego futbolu zwycięstwo w Copa Libertadores. Na taką ekipę Salas był jeszcze za cienki w uszach. Universidad de Chile stanowiło natomiast idealny przedsionek do sławy. Początkowo Marcelo występował w zespołach młodzieżowych, ale szybko otrzaskał się z futbolem na najwyższym krajowym poziomie i został przeniesiony do pierwszej drużyny.
Transfer okazał się trafiony w samo sedno tarczy. Salas rozpędził swoją karierę w sposób, jakiego nie spodziewali się nawet najwięksi optymiści, na czele z samym zawodnikiem. W swoim drugim sezonie w barwach La U eksplozywny napastnik wpakował 27 goli w 25 ligowych występach, co pozwoliło jego drużynie sięgnąć po mistrzostwo kraju. Rok później tytuł udało się obronić, a Salas wciąż tłukł brameczki jak opętany.
Stał się gwiazdą i absolutnym ulubieńcem trybun. Po latach właśnie tamten okres swojej kariery wspominał jako najszczęśliwszy. – Nie potrzebowaliśmy stu tysięcy kibiców na trybunach, żeby atmosfera była niezwykła – opowiadał.
Oczywiście jego wyczyny nie przeszły bez echa. W 1996 roku wyczynami wciąż całkiem młodego napastnika zainteresowały się dwie argentyńskie potęgi – River Plate i Boca Juniors. W tym drugim klubie występował nie kto inny, tylko słynny Diego Maradona. Wydawało się, że to będzie wystarczający argument, by przekonać Salasa do przeprowadzki na La Bombonerę. Ale Chilijczyk postawił na Estadio Monumental, czym rozwścieczył Boskiego Diego. – To tylko kolejny gość z Chile, który nie sprawdzi się w argentyńskiej lidze. To, że strzelał tam bramki niczego nie dowodzi. Tutaj dopiero zobaczy, na czym polega futbol – pieklił się Maradona.
Marcelo Salas i Diego Maradona.
Jednak Salas w żadnym wypadku nie bał się konfrontacji z krytykami – wychowany jako typowy macho chętnie podjął kolejne wyzwanie. Tym bardziej, że miał sporo powodów, by odczuwać głęboką pewność siebie. Nie butę czy arogancję, ale po prostu świadomość własnych umiejętności i swojej klasy. W 1996 roku był już gwiazdą ligi chilijskiej. Był reprezentantem kraju. No i był „Matadorem”.
Ksywa przylgnęła do niego prawdopodobnie po jednym z derbowych starć Universidad z Colo-Colo, podczas którego kibice jego zespołu zaintonowali niezwykle popularny w tamtym czasie przebój, aby uczcić hat-trick autorstwa Salasa:
Numer mogą też kojarzyć fajni tenisa, zwłaszcza miłośnicy talentu Rafaela Nadala.
Tak czy owak – po przenosinach do River Plate chilijski napastnik wbrew ponurym proroctwom obozu Boca Junior nie wypalił się, ani nawet nie przygasł. Nie oszalał też od nadmiaru gotówki, choć stał się najlepiej opłacanym piłkarzem w całej lidze. Natychmiast zapracował sobie na tę kasę na boisku, prędko zyskując status jednej z największych postaci argentyńskiej ekstraklasy i pieczętując to licznymi trofeami. W 1997 roku wybrano go najlepszym zawodnikiem Ameryki Południowej. Stało się jasne, że gość z takim dorobkiem musi w końcu trafić do Europy. Enzo Francescoli, jedna z legend River Plate, mówił: – Marcelo ma niesamowity spokój. Zawsze znajduje się we właściwym miejscu na boisku. Jest jednym z tych zawodników, których najbardziej podziwiam, bo zawsze potrafi do samego końca czekać na ruch przeciwnika. Dumą jest dzielenie z nim szatni. Mamy w swoim zespole jednego z najlepszych napastników świata.
Mistrzostwa świata w 1998 roku dowiodły, że Francescoli wcale nie przeginał z tym potokiem komplementów. Salas był naprawdę w fenomenalnej dyspozycji – królował w szesnastce, lecz również poza nią gwarantował mnóstwo jakości. Z jednej strony oczarowywał wykończeniem, z drugiej wyróżniał się dryblingiem i kreatywnością. Co tu dużo mówić – kroczek po kroczku stawał się napastnikiem kompletnym. Argentyńscy kibice pokochali go równie mocno jak chilijscy
Po przenosinach do Lazio Salas nie zwolnił tempa.
***
W Lazio grałem z nim przez kilka lat – był niezwykłym napastnikiem. Przykro mi, że jego kariera tak się potoczyła po tej kontuzji, której doznał występując już w Juventusie. Nie był już tym samym zawodnikiem. „Matadorem”, którego znaliśmy.
Alessandro Nesta, środkowy obrońca Lazio w latach 1993 – 2002
***
Chilijczyk swój pobyt na włoskiej ziemi zaczął od passy sukcesów – już w sezonie 1998/99 strzelił dla Lazio aż piętnaście bramek w Serie A, co zaowocowało wicemistrzostwem Włoch. Do tego rzymianie dorzucili triumf w Pucharze Zdobywców Pucharów. Pewien niedosyt jednak pozostał – do wymarzonego scudetto zabrakło jednego punktu. Pisaliśmy o tym ostatnio: „Finisz sezonu miał swoją wielką dramaturgię. Po trzydziestu dwóch kolejkach ligowych zmagań na czele tabeli plasowało się Lazio. Podopieczni Svena Gorana-Erikssona mieli na koncie najwięcej punktów, najwięcej strzelonych goli i najmniej straconych bramek. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że Biancocelesti już nie wypuszczą z rąk upragnionego mistrzostwa, na które klub czekał od ćwierćwiecza. Jednak w przedostatniej kolejce Lazio tylko zremisowało na wyjeździe z Fiorentiną i dało się wyprzedzić mediolańczykom. Marzenia o scudetto kolejny raz szlag trafił.
Prezydent klubu, Sergio Cragnotti, był jednak opętany żądzą wprowadzenia swojego klubu na szczyt. – Po rewolucji finansowej związanej z nowymi prawami telewizyjnymi, Cragnotti postanowił wydać jeszcze więcej pieniędzy na transfery – wspominał Eriksson. – Pracowałem we Włoszech z wieloma prezydentami-kibicami, ale żaden z nich nie był aż takim pasjonatem. Tylko raz w życiu nie rozmawiałem z nim o futbolu, gdy podczas naszego wspólnego śniadania telewizja podała informację o śmierci księżnej Diany”.
Przed sezonem 1999/2000 ekipa z Wiecznego Miasta została nafaszerowana dodatkową porcją doskonałych zawodników. I wreszcie udało się wspiąć na szczyt – Lazio zgarnęło mistrzowski tytuł sprzed nosa Juventusu. Tym razem to im sprzyjało szczęście na finiszu sezonu.
Dodatkowo do rzymskiej gabloty wpadł także Superpuchar Europy. Zwycięskiego gola w starciu z Manchesterem United zdobył właśnie Salas, przypominając Alexowi Fergusonowi o swoich wielkich możliwościach. Szkot raz jeszcze mógł zatem obficie napluć sobie w brodę, że nie udało mu się zatrudnić Chilijczyka, kiedy jeszcze nie wiązało się to z wydaniem fortuny. Międzynarodowa Federacja Historyków i Statystyków Futbolu ulokowała Salasa na 31. pozycji wśród najwybitniejszych południowoamerykańskich piłkarzy poprzedniego stulecia. Chilijczyk otrzymał tylko jeden punkt mniej od wielkiego Romario.
Marcelo Salas w barwach Lazio.
Jednak jego kariera w Lazio niespodziewanie zaczęła się sypać. Przede wszystkim z uwagi na kłopoty zdrowotne, z czego można wysnuć kolejną analogię do wspominanego Ronaldo. Mimo wszystko napastnik był w Italii tak ceniony, że w 2001 roku Juventus postanowił wykupić go ze Stadio Olimpico za niespełna 30 milionów euro. Okazało się to jednak fatalnym pomysłem. „Matador” do Turynu trafił jeszcze w całkiem niezłym wieku, jako 27-latek. Teoretycznie właśnie wchodził w swój piłkarski prime-time. W praktyce jednak był już właściwie skończony. Kolana odmówiły mu posłuszeństwa. W barwach „Starej Damy” grał niezwykle rzadko z powodu kolejnych urazów, a jeśli już pojawiał się na boisku, to był zupełnie bez formy.
Pozostała waleczność i boiskowy pazur, ale przepadły szybkość oraz niewiarygodna skoczność.
Na historię futbolu Salas zdołał jednak w barwach Juventusu wpłynąć nawet na poziomie gabinetów, a nie zielonej murawy. Opowiedział o tym Alessandro Moggi, syn wszechmogącego Luciano:
– W 2003 roku Cristiano Ronaldo został zaoferowany Parmie i Lazio, ale obie drużyny zrezygnowały z zakupu Portugalczyka. Juventus był zainteresowany podpisaniem kontraktu. Sam pojechałem do Lizbony na spotkanie z Jorge Mendesem, agentem Ronaldo. Pomysł był taki, żeby dokonać wymiany. Klub chciał się pozbyć Marcelo Salasa i zaoferowano go Sportingowi. Obie strony dobiły targu. Problemem był tylko Salas – portugalski futbol wydawał mu się mało atrakcyjny, więc odmówił transferu do Sportingu. Kontrakty i papiery były gotowe, Ronaldo szczęśliwy, że zagra w Juventusie. To był dzień, w którym mogliśmy zmienić historię europejskiego futbolu – mówił młody Moggi.
Salas zamiast przenosin do Portugalii wybrał odwiedzanie starych kątów. Najpierw wylądował na wypożyczeniu w River Plate, potem w Universidad de Chile, gdzie zakończył karierę w wieku 34. lat.
***
W kadrze licznik występów Salasa zatrzymał się na imponującej liczbie 70. „Matador” załadował w narodowych barwach aż 37 goli – swoim czasie uczyniło go to najlepszym strzelcem w dziejach kadry, dzisiaj znajduje się na trzecim miejscu w tym zestawieniu. Choć większość współczesnych gwiazd chilijskiego futbolu otwarcie wskazuje go jako swojego największego idola z czasów dzieciństwa.
Piłkarza, który stał się inspiracją i rozniecał w sercach chilijskich dzieciaków miłość do futbolu. W tamtejszych mediach nie wspomina się o nim inaczej niż „wielki Marcelo Salas”, „wspaniały Marcelo Salas”, „legendarny Marcelo Salsas”. Jego sława jest ponadczasowa.
Kibice żegnają Marcelo Salasa. (fot. MirrorPix)
Krewki charakter i skłonność do eksplozji zostały znakiem rozpoznawczym Salasa do dziś. Jakiś czas temu chilijskie media obiegły nagrania z nadmorskiego kurortu, gdzie czterech ochroniarzy usiłowało okiełznać rozwścieczonego eks-napastnika, który wdał się w jakąś karczemną awanturę. „Matadorowi” podczas całej tej akcji towarzyszyła dziewczyna – kilkanaście lat młodsza modelka.
Machismo w najczystszej postaci.
MICHAŁ KOŁKOWSKI