Gładkie zwycięstwa z Lechem i Legią. Absolutnie popieprzony, ale wygrany mecz z Jagiellonią. Skromny, choć dający mistrzostwo triumf nad Kolejorzem. Pokonanie Zagłębia Lubin, pomimo 70 minut gry w osłabieniu. Stadion w Gliwicach w 2019 roku widział rzeczy historyczne, widział mnóstwo ligowego grania na poziomie – szczególnie w porównaniu z rokiem poprzednim, gdy najgłośniejszym wydarzeniem na gliwickiej arenie były bodaj przerwane przez kibiców derby z Górnikiem i biegające po murawie psy oraz konie. Na tle wyżej wymienionych ostatni mecz mistrza Polski u siebie w tym roku wypada blado, ale chyba nie znajdziemy nikogo, kto narzekałby na końcowe rozstrzygnięcie.
Po pierwsze dlatego, że Piast przystępował do tego spotkania po trzech ligowych porażkach z rzędu, na dodatek w starciach z Lechem, Śląskiem i Pogonią podopieczni Fornalika nie strzelili żadnej bramki.
Po drugie dlatego, że do przerwy Piast prezentował się tak żenującą, że śmierdziało powtórką z wątpliwej rozrywki, czyli wysoką porażką u siebie, na przykład w takich rozmiarach jak z wrocławianami.
Ełkaesiacy, którym punkty potrzebne są bardziej niż Serrarensowi porządne treningi strzeleckie lub po prostu zmiana zawodu, do szatni schodzili z jednobramkowym prowadzeniem. Grali lepiej, stwarzali zagrożenie, aż w końcu udokumentowali je za sprawą Wolskiego. Niedawno chłop zaliczył pudło rundy, miał okazję to przebić, ale tym razem po prostu władował futbolówkę do pustaka po dograniu Pirulo. Oczywiście w dużej mierze przypadkowym, bo przecież nie mogło być tak, że temu gościowi coś od początku do końca wyszło.
Piast odpowiadał jakimiś pierdnięciami, a patrząc na Steczyka, rozważaliśmy wezwanie opieki społecznej – co prawda ma już 20 lat, ale wystawiając tego chłopaka w pierwszym składzie, robi mu się krzywdę, więc ktoś powinien zareagować. Nie postawilibyśmy złamanego grosza, że gospodarz jeszcze odwróci wynik tego meczu, bo trudno było znaleźć ku temu jakiekolwiek argumenty. Tymczasem w drugiej połowie zobaczyliśmy dwie szalenie ważne metamorfozy, co mocno wpłynęło na końcowy wynik. W 53. minucie grający naprawdę przyzwoite zawody Sobociński (bo któż inny?) nie pokrył w polu karnym Parzyszka, więc ten skorzystał z dobrego dośrodkowania z rzutu rożnego Badii. Drogę w przeciwnym kierunku w 88. minucie przebył Jorge Felix – Hiszpan przez większość meczu sknocił mnóstwo piłek, ale w samej końcówce skorzystał z dogrania Badii, który otrzymał świetne podanie od Milewskiego, i zapakował 10. gola w lidze w tym sezonie.
2-1, przełamanie. Czy musiało się tak skończyć?
No nie musiało, bo ŁKS-owi w drugiej połowie brakowało skuteczności, gdy minimalnie mylili się Kalinkowski oraz Trąbka i fatalnie po pięknym podaniu Ramireza zachował się Sekulski. Z drugiej strony Piast już kilka chwil wcześniej mógł strzelić drugą bramkę, ale Badia zalutował z całej pety w poprzeczkę.
Koniec końców Piast kupił sobie trochę spokoju, a ŁKS sprawił, że jego ostatnie starcie w tym roku zapowiada się naprawdę ciekawie. Wystarczy rzut oka na ligową tabelę:
Łodzianie zagrają z Wisłą Kraków i piątki zbite przed meczem będą wyjątkowo na miejscu.
Fot. FotoPyK