To dało się poczuć już w kilku ostatnich sezonach, ba, może nawet na przestrzeni całego XXI wieku. Superliga, o której od wielu lat debatuje się w piłkarskich kuluarach, nie mogła powstać formalnie ze względu na szereg przeszkód – od tych wizerunkowych, po formalne, wśród których na pierwszy plan wysuwają się problemy z ligami krajowymi oraz FIFA i UEFA. Ale po cichu Superliga powstawała w ramach istniejących rozwiązań.
Najpełniej zmianę obrazuje podejście klubów ze środkowej i wschodniej części Europy. O, świetny przykład Crvenej Zvezdy Belgrad.
Przygoda dla belgradzkiego klubu kiedyś: triumf w Pucharze Europy w 1991 roku.
Przygoda dla belgradzkiego klubu dzisiaj: powstrzymanie Lewandowskiego przed zdobyciem pięciu goli w pół godziny.
To oczywiście skrajny przykład, ale fakty są nieubłagane – licząc od 1995 roku, czyli od ostatniego triumfu Ajaksu Amsterdam, tylko RAZ najważniejsze europejskie klubowe rozgrywki wygrał klub spoza czterech najsilniejszych lig. Było to FC Porto prowadzone przez Jose Mourinho, które miało w składzie generację Portugalczyków, która nie zdarza się co roku. Początkowo niemieckie, hiszpańskie, włoskie i angielskie kluby zdominowały listę zwycięzców. Potem coraz częściej obsadzały od początku do końca skład półfinałów. Dziś, wzmocnione jeszcze przez hegemona ligi francuskiej, z rzadka dopuszczają kogoś nowego nawet do strefy ćwierćfinałowej.
Zerknijmy w liczby z ostatnich pięciu sezonów. Osiem najlepszych drużyn w każdym roku daje łączną liczbę czterdziestu miejsc w 1/4 finału. Jak kształtowało się pochodzenie ćwierćfinalistów?
– 2014/15 – 3 miejsca Hiszpania, 2 Francja, po jednym Włochy, Portugalia, Niemcy
– 2015/16 – 3 Hiszpania, 2 Niemcy, po jednym Francja, Portugalia i Anglia
– 2016/17 – 3 Hiszpania, 2 Niemcy, po jednym Francja, Włochy i Anglia
– 2017/18 – 3 Hiszpania, 2 Anglia, 2 Włochy, jedno Niemcy
– 2018/19 – 4 Anglia, po jednym Hiszpania, Włochy, Holandia i Portugalia
Sumując: 32 z 40 miejsc zajęli przedstawiciele czterech najsilniejszych lig, ale tak naprawdę jako powiew świeżości możemy traktować dopiero zeszłoroczny Ajax, być może jeszcze swego czasu AS Monaco.
[etoto league=”esp”]
Liga Mistrzów pozostała Ligą Mistrzów, nie zmieniła się w zamkniętą i wykluczającą biednych Superligę, to prawda. Sęk w tym, że coraz częściej trudno się pozbyć wrażenia ułudy. Na co bowiem w tej całej Lidze Mistrzów mogą liczyć wszystkie czeskie, belgijskie, austriackie, szwajcarskie czy bułgarskie kluby? Na co mogą liczyć ci, którzy potrzebują kilkuletniego planu, kilkuletniej dominacji, by w ogóle dopchnąć się do fazy grupowej? Na sześć spotkań z mocniejszymi rywalami, w najlepszym wypadku i przy potknięciach bogatszych rywali – na zajęcie trzeciego miejsca w grupie, gwarantującego dalsze występy w Lidze Europy. Poza tym? Absolutny maks spośród drużyn spoza elity wyciąga Szachtar Donieck. W tej dekadzie raz znalazł się w ćwierćfinale, w sezonie 2010/11, dostał w nim oklep 1:6 w dwumeczu.
Superliga niejako domknęła się w tym sezonie. W 1/8 finału nie ujrzymy nikogo spoza pięciu najlepszych lig. Jasne, było trochę emocji, gdy w walce o awans niespodziewanie zaczęło się potykać Atletico, ale gdy już trzeba było wbić gwoździa – Lokomotiw Moskwa nawet nie pisnął. Emocje były w tych grupach, gdzie los skojarzył trzy ekipy z tych silniejszych lig, czyli przede wszystkim w grupach D i F. Okej, spoza tego schematu wyłamuje się Ajax, ale to ubiegłoroczny półfinalista, nie można traktować jego ofiarnej walki do ostatnich sekund w kategorii zaskoczenia.
Co to właściwie oznacza? Formalnie nie oznacza nic. Za rok przecież równie dobrze mogą awansować dalej zespoły z Portugalii czy Rosji. Ważna jest jednak symbolika, bo to ona sprawia, że pewne zjawiska jesteśmy w stanie nieco inaczej zdefiniować. Symbolika zaś polega na tym, że niemal oficjalnie poznaliśmy granicę, przez którą nie da się przejść bez zdobycia paszportu Superligi.
Ta zazwyczaj nieprzekraczalna granica kiedyś odcinała finalistów z najmocniejszych lig od reszty Europy, która mogła marzyć co najwyżej o półfinałach. Później odcinała półfinalistów. Ćwierćfinalistów. W tym sezonie, po raz pierwszy w historii, mamy już typową Superligę. Szesnaście zespołów z czterech najmocniejszych lig, które wiosną zagrają między sobą o tytuł najlepszej. Czy nie o to chodziło w pierwotnych założeniach Superligi?
Utworzenie salonu wyłącznie dla elity, gdzie nie będą się pałętać nieproszeni goście, nie wypaliło jako osobny zewnętrzny projekt. Ale taki salon został wydzielony przez twardą ekonomię, która coraz staranniej oddziela najsilniejszych od średniaków. Dziś wszystkie Zvezdy, Steauy i Gwiazdy tego świata mogą dopchnąć się najwyżej do fazy grupowej, by tam na chwilę posiedzieć w przedsionku z najmożniejszymi tego świata. Potem jednak zaczyna się właściwa impreza, na którą plebs nie ma wstępu.
Potem, wiosną, zaczyna się Superliga. Na razie jeszcze pod nazwą “faza pucharowa Champions League”. Jak długo? Być może stworzenie Ligi Europy 2 oswaja nas z myślą o podziale na trzy poziomy futbolu. I nie trzeba było żadnych radykalnych ruchów.
Fot. Newspix