Obecnie kibiców Łódzkiego Klubu Sportowego oraz Lecha Poznań łączy oficjalna zgoda a wspólne okrzyki sławiące oba kluby miały miejsce i podczas ubiegłorocznego meczu Pucharu Polski, i podczas meczu 3. kolejki, gdy Lech zagrał przy al. Unii 2. Jeśli jednak poprosimy kibiców jednej i drugiej drużyny o wskazanie łódzko-poznańskich meczów o najlepszej atmosferze, z pewnością cofną się do bardziej odległych czasów, gdy fanatycy niespecjalnie się lubili, za to ich drużyny wyświadczały sobie wzajemne uprzejmości.
Przecież w gruncie rzeczy to dzięki dość nieudolnie zorganizowanej “niedzieli cudów” Lechowi przypadło mistrzostwo w 1993 roku. ŁKS ograł wtedy Olimpię Poznań 7:1, prowadząc korespondencyjne starcie z Legią Warszawa. Zamiast wielkiego święta i drugiego tytułu mistrzowskiego dla klubu z Miasta Włókniarzy, mieliśmy skandal: sportowo ligę wygrała Legia, następnie zaś, w słusznym oburzeniu na obraz ostatniej kolejki, puchar zabrano ze stolicy i przekazano trzeciemu w tabeli Lechowi.
Dzięki tamtemu zdarzeniu z triumfu w lidze cieszył się Poznań, pięć lat później zaś, właśnie po meczu z Lechem, euforią zapłonęły trybuny w Łodzi. W ostatniej kolejce sezonu 1997/98 Kolejorz wystąpił w roli tła dla mistrzowskiej fety po świetnym sezonie Trzeciaka i spółki. Jak nic to właśnie wtedy zawiązała się przyjaźń na długie lata!
ŁKS Łódź – Lech Poznań 0:2 1997/98
W teorii wszystko było jasne już przed tym meczem – walczący o mistrzostwo ŁKS dopiął je ostatecznie po golu Tomasza Wieszczyckiego w Ostrowcu Świętokrzyskim. Walczący o utrzymanie Lech już nawet matematycznie nie ma szansy osunąć się do strefy spadkowej. Okoliczności utrzymania? Naprawdę kuriozalne. Decydujące było zwycięstwo 3:0 nad Legią, które w świadomości kibiców zapisało się jako “kupione”. Po latach Dariusz Czykier w Przeglądzie Sportowym opowiadał, że legioniści istotnie chcieli mecz sprzedać, ale rywale niespecjalnie byli zainteresowani kupnem. W efekcie obie drużyny grały na serio, a poznaniacy wygrali wysoko, bo tego dnia byli po prostu dużo lepsi.
– I tak wszyscy myśleli, że to sprzedaliśmy – wspominał Czykier, co bez trudu można potwierdzić na fotkach i relacjach z tamtego okresu.
Kibice Legii nie uwierzyli w szczerość własnych piłkarzy, wyzywając ich od judaszy i lżąc w ostatniej kolejce. Rozwieszony został specjalny transparent: “Sprzedawczyki, nie zasługujecie na szacunek”, a do dziś wersję Czykiera nie wszyscy traktują w pełni poważnie. Niezależnie od tego, jaka ostatecznie była prawda – Lech do Łodzi jechał już raczej spokojny, by spadł do II ligi potrzeba było podobnego cudu, jak przed pięcioma laty na samej górze tabeli. Czyli po prostu – majstrowania przy zielonym stoliku.
– Biedny Lech z lat 90., który rozpaczliwie bił się o utrzymanie. Stał coraz słabiej z kasą i robił wszystko, żeby móc przeżyć w tych trudnych warunkach. Kolejorz spadł ostatecznie w 2000 roku, ale już sezon 1997/98 był już taki, że to widmo spadku mocno zajrzało w oczu. Lech uratował się końcówką sezonu, kiedy wygrał cztery mecze z rzędu, w tym to słynne zwycięstwo z Legią i trzy gole Piotrka Reissa. Ostatnia kolejka to był wyjazd do Łodzi, gdzie ŁKS już miał zapewnione mistrzostwo. Ten mecz to był właściwie sparing, bo ani jeden zespół, ani drugi nie walczył już o nic konkretnego niż kolejne punkty bez znaczenia do tabeli – wspomina rzecznik Lecha, Maciej Henszel.
W meczu dwóch oszalałych ze szczęścia drużyn lepszą okazał się Lech Poznań, ale cały mecz przypominał festyn. A właściwie nie tyle przypominał, co po prostu został zorganizowany w charakterze festynu. Wszyscy tutaj idealnie wywiązali się ze swoich ról – gospodarze pozwolili gościom zdobyć trzy punkty, by poznaniacy ostatecznie skończyli sezon w środku tabeli, na dziesiątym miejscu. Goście nie psuli święta jakimiś niepotrzebnymi pyskówkami czy zwadami. Wszyscy zgodnie dojechali do 90. minuty, po której na murawę wysypali się fanatycy ŁKS-u, świętujący drugie w historii tego klubu mistrzostwo Polski.
– Lech trochę popsuł łódzkiemu przeciwnikowi klimat zwycięskiej fety. Zresztą nikt w Poznaniu nie świętował specjalnie, że ŁKS został mistrzem Polski – dodaje Henszel.
Ciekawy był zestaw nazwisk, zresztą po obu stronach. Lech? Głowacki, Bosacki, Żurawski, Reiss. W ŁKS-ie same legendy: Kłos, Trzeciak, Wieszczycki czy Niżnik.
– Jak nie zabrać młodego na taki mecz? Przecież będziemy świętować mistrzostwo Polski. Ja czekałem na to czterdzieści lat. On tylko dziesięć. Nie wezmę go ze sobą to mi smarkacz to kiedyś wypomni – takie wspomnienia z meczu zamieścił niedawno Dziennik Łódzki w obszernym wspominkowym reportażu. Słuszne były obawy, że oczekiwanie na kolejny tego typu mecz trochę potrwają. Na kolejnych dwóch istotnych starciach poznańsko-łódzkich powodem do fety nie było mistrzostwo, ale pozostanie w tej samej lidze.
[etoto league=”pol”]
ŁKS Łódź – Lech Poznań 2:1 2001/02
Od mistrzowskiej fety ŁKS minęły niespełna cztery lata, a ich klub drżał do ostatnich minut sezonu o utrzymanie nie w Ekstraklasie, ale w II lidze. Na drugim szczeblu rozgrywkowym ich los zależał od wyniku ostatniego meczu – pozostający na granicy strefy spadkowej ŁKS przyjmował zwycięzcę ligi, drużynę poznańskiego Lecha, który w sezonie 2001/02 po prostu zdemolował zaplecze najwyższej ligi. Lechici przed ostatnią kolejką mieli na koncie 88 punktów, 18 więcej niż wicelider, Orlen Płock i 44 więcej niż ich ostatni rywal z Łodzi.
Sytuacja przed meczem wyglądała tak:
Świt Nowy Dwór Mazowiecki, 47 punktów i pewne utrzymanie
ŁKS 44 punkty, gra u siebie z Lechem Poznań
Jagiellonia 42 punkty, gra u siebie ze Świtem Nowy Dwór Mazowiecki
Hutnik 41 punktów, gra u siebie z Odrą Opole
W archiwach Gazety Wyborczej nadal znajduje się reportaż z tego meczu, zawierający między innymi opis zapewnień Bogusława Baniaka sprzed meczu.
Podczas długiego weekendu trener Lecha Bogusław Baniak odwiedził m.in. targi książki przy poznańskiej hali Arena. Otrzymał tam w prezencie aktówkę promującą Poznań z napisem “Poznań jest fair”. – Ten napis odnosi się także do naszej sytuacji. Do końca gramy czysto. Wbrew pozorom, w tej aktówce nie znajdą się pieniądze od ŁKS – powiedział przed meczem Baniak.
Co ciekawe – Lech faktycznie sprawiał wrażenie chcącego grać zupełnie fair. Wobec plagi kontuzji i pauzy z uwagi na kartki – wypadli m.in. Reiss, Bugaj, Mowlik i Jacek – ściągnięto awaryjnie Michała Golińskiego, który przebywał już na zgrupowaniu reprezentacji młodzieżowej prowadzonej przez Edwarda Klejndista. Że Kolejorz traktuje spotkanie serio świadczyć mógł też początek meczu. Już w 5. minucie na 1:0 trafił Jarosław Araszkiewicz.
Jagiellonia? W 21. minucie strzeliła gola na… 3:1, potem jeszcze poprawiła przed przerwą i stało się jasne, że ona tu już punktów na pewno nie straci. Pozostawało słuchanie radiowej relacji z Łodzi, gdzie do przerwy utrzymało się jednobramkowe prowadzenie Lecha.
– Mieliśmy już zapewniony awans do najwyższej klasy rozgrywkowej, a ŁKS bronił się przed spadkiem. Przegraliśmy, ale pamiętam, że wszedłem do ataku i w jednej akcji byłem nawet bliski strzelenia gola. Uderzyłem głową, piłka musnęła poprzeczkę. Gdybym był bardziej precyzyjny, to mógłbym doprowadzić do remisu. Szkoda, bo mógł być wymarzony debiut. Zależało mi na tym, żeby się pokazać. Wszedłem za Michała Golińskiego. Dla Lecha już to nie był zbyt ważny mecz, ale w Łodzi wszyscy podchodzili do tego bardzo emocjonalnie. Na stadion przyszło mnóstwo kibiców, którzy pod koniec meczu przenieśli się bardzo blisko murawy i tylko oczekiwali na ostatni gwizdek arbitra, żeby móc cieszyć się z utrzymania. Takie to były czasy. Dla nich to autentycznie był mecz o wszystko. Pamiętam nawet, że piłkarze ŁKS-u biegali po boisku i krzyczeli do sędziego, żeby nic nie doliczał i po prostu kończył to spotkanie – opowiada Błażej Telichowski, który właśnie w tym meczu rozpoczął swoją przygodę z dorosłą piłką. – Byłem wtedy bardzo młodym zawodnikiem i żadne sprawy pozaboiskowe do mnie wtedy nie docierały. Liczył się tylko debiut w Lechu, który był dla mnie spełnieniem marzeń z dzieciństwa i wszystko to dominowało ponad jakimikolwiek bocznymi sygnałami, które mogłoby do mnie docierać. Koncentrowałem się na meczu i w tamtych czasach, kiedy piłka była wszystkim, to dla mnie, mimo przegranego meczu, było to wydarzenie wielkiej rangi. Trener Baniak tylko to wszystko ubarwiał. Dodatkowa osobowość. Kapitalnie motywował, mówiąc, że gramy dla siebie, dla miasta, dla rodzin, dla Poznania i nie ma żadnego odpuszczania. Takie hasła padały. Nie wchodziłem obrażony, nie dostałem sygnału, że mamy przegrać, bo ŁKS ma się utrzymać. Omijało mnie to.
ŁKS wykonał dwie zmiany jeszcze przed przerwą, w 17. i 20. minucie. Obraz gry zmienił się jednak dopiero po zmianie stron, a może nawet precyzyjniej byłoby napisać: po 15 minutach przerwy, gdy była okazja wymienić meczowe spostrzeżenia w korytarzach stadionu przy al. Unii 2. Nikt nikogo jednak za rękę nie złapał, możemy co najwyżej operować na faktach: ŁKS strzelił dwa gole. Kibice Lecha Poznań odśpiewali “nigdy nie spadnie, ŁKS nigdy nie spadnie”, zaś gospodarze odwdzięczyli się gromkim “I liga, I liga, Kolejorz”.
Kuriozalne było też zakończenie meczu. Jeden z gwizdków w doliczonym czasie gry kibice zinterpretowali jako zakończenie spotkania, więc wybiegli całą bandą na środek boiska. Początkowo sędzia próbował ich jeszcze zawrócić i dograć ostatnie kilkadziesiąt sekund, ale powstrzymać tę euforię już nie było sposobu. Trochę bezradny – po prostu zakończył mecz.
ŁKS się utrzymał, Lech awansował, w Białymstoku znienawidzono obie te ekipy.
– Wojciech Łazarek, legenda Lecha, który stworzył wielki zespół z lat 80., obraził się po tym meczu. Ciężko go było ściągnąć na osiemdziesiątą piątą rocznicę istnienia klub. Poszło o sytuację, w której Lech, mając już zapewniony awans do elity, wygrał z Jagiellonią, a przegrał właśnie z ŁKS-em. I pojawiły się głosy, że Lech oddał ten mecz ŁKS-owi, który wyprzedził w tabeli Jagę i utrzymał się w II lidze. Łazarkowi przeszło dopiero po latach – opowiada Henszel.
Lech Poznań – ŁKS Łódź 1:2, sezon 2007/08
I znów ten sam scenariusz. Lech już pewny swego, grający bez żadnej presji i stawki, ŁKS zaś cały czas patrzący z lękiem za plecy, gdzie wciąż możliwy był taki splot nieszczęśliwych dla łodzian okoliczności, który odesłałby ich z powrotem do I ligi. To był środek korupcyjnej zawieruchy, więc tak naprawdę do końca można było się spodziewać dowolnych rozstrzygnięć i werdyktów, zwłaszcza na dole tabeli.
ŁKS jednak – jak to ŁKS tamtych lat – nie miał jakości, by po prostu pewnie pokonać grającego już o pietruszkę rywala. Wręcz przeciwnie, większa część meczu to mniej lub bardziej desperacka obrona plus liczenie na szybkość Roberta Szczota na lewym skrzydle. Lech był zresztą bardzo solidną ekipą – Rengifo w przodzie, Smuda na ławce, w środku m.in. Injac czy Murawski. Dlaczego więc w ogóle wspominamy o tym meczu? Ano historię napisał super-rezerwowy Gabor Vayer i… chyba trochę brak wiedzy o tym, że przy takim układzie wyników gol Vayera już za wiele nie zmieniał.
W każdym razie – Węgier pojawił się na murawie w doliczonym czasie gry przy stanie 1:1, który w sumie urządzał ełkaesiaków. W ostatniej akcji jednak pada zwycięska bramka, jej strzelcem właśnie długowłosy skrzydłowy. Cała drużyna ŁKS-u podbiega pod sektor gości i zaczyna się wspinać na wysoką siatkę, z drugiej strony to samo robią kibice. Wszyscy cieszą się zupełnie tak, jakby faktycznie od tego gola zależało utrzymanie. Biorąc pod uwagę, że już raz ŁKS odciął stryczek w meczu z Lechem, właśnie wynikiem 2:1 – skojarzenia zrobiły swoje, fotoreporterzy, którzy uwiecznili ten moment swoje. Efekt jest taki, że do dzisiaj wielu kibiców z Łodzi spośród pamiętnych spotkań z Kolejorzem jako pierwsze wskazuje właśnie to zamykające sezon 2007/08.
– ŁKS wygrał z Lechem Smudy w Poznaniu, ale to nie jest mecz, który jakoś dobrze pamiętam. Dużo lepiej z tego okresu w pamięci wyryło mi się starcie między tymi dwa klubami w kolejnym sezonie w stolicy Wielkopolski. W kampanii 2008/2009 Kolejorz walczył o mistrzostwo, ale na wiosnę zaprzepaścił swoją szansę. To o tyle ciekawe, że ekipa Smudy nie przegrała żadnego wiosennego meczu, ale przy tym remisowała tak często, że te podziały punktów pozbawiły ją mistrzostwa. Słabiutki ŁKS przyjechał na Bułgarską i prowadził na Bułgarskiej do dziewięćdziesiątej minuty. W ostatniej chwili wyrównał Bartosz Bosacki, ale nikt nie miał ochoty się nawet z tej bramki cieszyć, bo i tak oznaczała ona stratę dwóch punktów. Ciekawostka jest taka, że to był 2009 rok i gola dla ŁKS-u strzelił Rafał Kujawa, który prawdopodobnie dzisiaj wyjdzie w pierwszym składzie łódzkiego klubu. Kapitalna historia. Powrót po dziesięciu latach – uśmiecha się rzecznik poznańskiego klubu.
***
ŁKS za uprzejmości miał okazję odwdzięczyć się dopiero w sezonie 2011/12, gdy jako beniaminek wyłapał od Lecha 0:5 na inaugurację sezonu oraz 0:4 na start rundy rewanżowej. Wówczas w pierwszym sezonie po awansie z I ligi od razu zleciał z powrotem.
I coś nam podpowiada, że to właśnie do tych meczów z sezonu 2011/12 może być zbliżony wieczorny mecz łodzian w Poznaniu.
Fot. Newspix