Polski klub wybiera się na tournée do Azji. Jest witany po królewsku, przyciąga na stadiony tłumy kibiców, którym daje pokaz efektownego futbolu. Zawodnicy otrzymują prywatną ochronę – na wypadek gdyby ktoś chciał zakłócić ich spokój. Brzmi jak science fiction? A jednak zdarzyło się to naprawdę. Co więcej, zdarzyło się blisko 40 lat temu, a więc w czasach, w którym z kraju trudno było wyjechać pojedynczemu piłkarzowi, a co dopiero całej kadrze. Szok jest tym większy, kiedy okazuje się, że nie był to nawet klub ekstraklasowy. W 1982 roku z szarej rzeczywistości PRL-u wyrwał się bowiem Radomiak. Grający na zapleczu ekstraklasy zespół, zimą wyruszył w podróż do Syrii, która dziś jest zapomniana nawet w samym Radomiu. Kilka słów o niej znajdziemy jedynie w monografii, której autorzy bazowali na reportażach ze „Słowa Ludu”.
A skoro wiadomo, że PRL-owskiej prasie należy wierzyć mniej więcej tak jak prezesowi polskiego klubu, który zapewnia o pełnym poparciu i zaufaniu zarządu do trenera, postanowiliśmy sprawdzić, jak było naprawdę. Pomogli nam w tym Józef Antoniak, ówczesny szkoleniowiec radomian, oraz były zawodnik „Zielonych” Jan Błaszczyk, którzy zdradzili blaski i cienie egzotycznego tournée.
Dlaczego drugoligowcy czuli się jak reprezentacja Polski? Jak wytrzymać długą podróż autokarem? Co udało się przemycić do kraju? Zapraszamy!
***
Zanim jednak zdradzimy wam kulisy syryjskiego zgrupowania, odpowiemy na pytanie, które zadaliśmy sobie przy pierwszej wzmiance o wyprawie drugoligowca do Azji. Bo chociaż w Radomiu dzieją się różne dziwne rzeczy, trudno stwierdzić, że ktoś wpadł na pomysł wysłania 27 chłopów do Syrii ot tak po prostu, z nudów.
Jak więc doszło do tej – z perspektywy czasu – absurdalnej wyprawy? Wszystko zaczęło się od tego, że do Radomia przyjechała… reprezentacja Aleppo. Jeden z mieszkańców miasta wyjechał do Azji, gdzie zaprzyjaźnił się z tamtejszym działaczem piłkarskim. Syryjczycy przyjechali do Polski na mecz towarzyski, a w ramach rewanżu niemal na drugi koniec świata postanowiono wysłać wizytówkę miasta – zespół „Zielonych”, który wtedy walczył o awans do ówczesnej I ligi. Tyle że chcieć to jedno, a móc to drugie. Na szczęście dla Radomiaka ponownie sprawdziło się przysłowie: gdzie diabeł nie może, tam babę pośle. – Było wiele starań o to, żeby doprowadzić ten wyjazd do skutku. Włączono w to komórki partyjne na wysokim szczeblu. W Radoskórze pracowała pani Zofia Grzyb, która się za nami wstawiła. Paszporty trzeba było sobie jednak wyrobić na własną rękę, tylko tyle, że przykaz poszedł z góry, więc było łatwiej. Inna sprawa, że po wyjeździe musieliśmy je od razu zwrócić – wspomina trener Józef Antoniak.
Co ciekawe, klub mógł wyruszyć do Azji już w 1981 roku. Wtedy przeszkodą okazały się obfite opady. Według komunistycznych władz Syrię zalał deszcz, co było półprawdą, bo z nieba faktycznie obficie spadały, ale nie krople wody, a pociski. – Mieliśmy jechać rok wcześniej, ale dwa tygodnie przed wyjazdem wszystko odwołano. Tłumaczono nam, że to wina silnych opadów deszczu, a okazało się, że wtedy trwały walki. Jedna ze stron zbombardowała miasto Homs. Kiedy tam później byliśmy, widzieliśmy na własne oczy, jak po jednej stronie ulicy nie było nic, bo bomby wszystko zrównały z ziemią, a po drugiej normalnie stały domy – wyjaśnia Jan Błaszczyk.
W końcu jednak wojna ustała, partia dała zielone światło i można było ruszać w autokarową eskapadę. Tak jest, dziś zawodnicy sprawdzają, czy spakowali szczoteczki, wsiadają w samolot i za kilka godzin są na miejscu. W PRL-u tak dobrze nie było. Najpierw radomianie pojechali na Śląsk, gdzie rozegrali ostatni jesienny mecz ligowy – z Górnikiem Knurów. Po porażce 0:2, drużyna ruszyła w dalszą drogę, która trwała niemal tydzień. Radomiak do Aleppo wyruszył w poniedziałek, 15 listopada. Na miejsce dotarł w nocy z soboty na niedzielę – 22 listopada. Łącznie piłkarze pokonali ponad 3500 kilometrów. W „Słowie Ludu” przeczytamy, że zawodnicy bezproblemowo przekraczali kolejne granice, a po drodze podziwiali stolice państw bloku komunistycznego. Rzeczywistość była… nieco inna.
– Logistycznie byliśmy kompletnie nieprzygotowani. Przejechaliśmy przez sześć granic bez noclegu, bez zaplecza, które powinno być na takiej trasie. W drodze do Syrii zatrzymaliśmy się tylko na chwilę w Starej Zagorze, dzięki życzliwości tamtejszego klubu. Pozwolili nam wziąć kąpiel i to było nasze jedyne udogodnienie, poza tym mycie i golenie odbywało się na szybko gdzieś przy trasie. Po paru dniach i przy takiej liczbie osób w autokarze był niesamowity syf. Ogółem jechaliśmy w ciemno. Radoskór sfinansował nam autokar i paliwo, którego w końcu jednak zabrakło. I co? Trzeba było się złożyć. Po drodze mieliśmy różne przygody, zwłaszcza na granicach. W tamtym czasie wszystkie kraje izolowały Polskę od siebie. Celnicy na nas patrzyli ze zdziwieniem: jedzie jakaś ekipa, tyle osób autokarem, nigdzie się nie zatrzymując. Raz udało się przejechać granicę bez zgrzytów, a w innych miejscach były problemy – opowiada Antoniak.
– Wtedy funkcjonowały vouchery i w Bułgarii nie chcieli nas wpuścić do Turcji, bo na wjeździe nie mieliśmy stemplowanych voucherów na wymianę pieniędzy. A kiedy już wjechaliśmy do Turcji, ciężko było z niej wyjechać. Strefą graniczną z Syrią było wtedy 20 kilometrów pasma górskiego, neutralnego terenu. Wypytywano nas o wszystko: gdzie jedziemy, po co, dlaczego. Ciężko było się z nimi porozumieć, bo po pierwsze nie mówiliśmy w ich języku, po drugie i my, i oni nie znaliśmy zbyt dobrze angielskiego. Trochę na migi, trochę na humor, udało się tę granicę sforsować – dodaje Antoniak, a w podobnym tonie o ostatniej z przeszkód do pokonania wypowiada się Błaszczyk. – Największe wrażenie zrobiła na nas granica między Turcją a Syrią. Nocą do naszego autokaru wsiadła grupa żołnierzy z karabinami, zarządzili przeszukanie. Grobowa cisza, wyglądamy za okna: z jednej strony autokaru widzimy wrak samochodu, z drugiej to samo. To nas trochę przeraziło.
Przyjazd europejskiej drużyny do Syrii wywołał spore poruszenie. Ze „Słowa Ludu” dowiadujemy się, że mecze Radomiaka z lokalnymi zespołami były szeroko reklamowane, a „Zieloni” byli pierwszym polskim klubem, który gościł w tym rejonie świata. Nieco starsi mieszkańcy Aleppo mogli jednak pamiętać mecze… reprezentacji Polski. Olimpijska drużyna w 1969 roku dwukrotnie pokonała miejscowe zespoły 1:0 po golach Jana Domarskiego. Znacznie żywsze były zapewne wspomnienia lokalsów z mundialu w 1982 roku. Bońka czy Szarmacha kojarzył każdy, dlatego ich rodacy mogli liczyć na gwiazdorski status. – Nasza wyprawa była pokłosiem mistrzostw świata, więc mieliśmy ugruntowaną pozycję na rynku piłkarskim. Każdy wiedział, kim był Boniek. Jak nie można było się z nimi dogadać, to rozmawialiśmy hasłami: Polak, Boniek i wszyscy wiedzieli, o co chodzi. Nasza piłka była ceniona w tamtym regionie. Postarali się o porządny hotel, mieliśmy dobre warunki dla 27-osobowej ekipy. Trudno było się przyzwyczaić tylko do ich jedzenia. Organizatorzy starali się wyjść poza ramy wytyczone przez służby; Syria była wtedy krajem reżimowym z Assadem na czele. Na każdym kroku stali uzbrojeni, zamaskowani ludzie z kałachami na szyi. Kraj sprawiał smutne wrażenie, wszystkie instytucje były ogrodzone zasiekami, drutami kolczastymi i ochroną. Poruszaliśmy się raczej z przewodnikiem i obstawą rządową, niektórym udało się urwać z hotelu, żeby pooglądać sklepy. Tyle że produkcja przemysłowa Syrii, tak to nazwijmy, nie była na tyle rozwinięta, żeby przywieźć coś ciekawego. Drobne upominki załatwili nam organizatorzy, a w sklepach była strefa dolarowa, więc niewiele udało się kupić. Alkoholu nie było, panowała prohibicja, no poza klubami nocnymi, do których nas zabrano. Te stały na wysokim poziomie, było whisky, drinki. Tylko znów problem: za dolary, więc ceny w przeliczeniu na nasze zarobki to był szok. W klubie byliśmy dwa razy: najpierw organizatorzy zaprosili sztab, potem już całą drużynę – opisuje trener Radomiaka.
Warto zatrzymać się na chwilę przy wspomnianych problemach z syryjską kuchnią. Dziś w Polsce bez problemu znajdziemy gruzińskie piekarnie, a Mickey van der Haart ma w Poznaniu setki kebabów do testowania. W 1982 roku tak różnorodnych knajp u nas nie było, stąd żołądki piłkarzy Radomiaka musiały przejść chrzest bojowy w stołówce na Aleppo. – Można było się spodziewać, że menu nie będzie dopasowane do naszego standardu. Najbardziej zjadliwe były zupy, które wyglądały chociaż trochę po europejsku, choć były doprawione bardzo ostro albo bardzo słodko. Jeśli chodzi o mięsa, to nawet nie wiem, co jedliśmy. Baranina, drób? Trudno było rozpoznać. Serwowali nam też placki, coś a’la żydowska maca. Była masa owoców cytrusowych, jak figi i mandarynki. Jedni nie wybrzydzali i jedli co było, inni ratowali się kebabem – tłumaczy Antoniak.
Kebab podstawą żywienia na zgrupowaniu zagranicznym. Takie to były czasy. Piłkarze, sztab i działacze oprócz atrakcji kulinarnych, mieli też okazję zobaczyć drugie co do wielkości miasto Syrii. Do pierwszego z niejasnych powodów nie dotarli. – Na miejscu mieliśmy przewodniczkę z Polski, która się nami opiekowała, tłumaczyła nam wszystko i kawałek miasta zwiedziliśmy. Teraz znowu tam jest wojna i ostatnio kiedy pokazywali Aleppo w telewizji, mówiłem żonie, że byliśmy w tych miejscach, które teraz są zburzone. Mieliśmy też zaplanowaną wycieczkę do Damaszku. Już nawet wyjechaliśmy z miasta i zawrócono nas po tym, jak zobaczyliśmy efekty wojny w Homs. Tłumaczono nam pokrętnie, że do Damaszku jest za daleko i nie zdążymy wrócić tego samego dnia. Poza tym ze wspomnień utkwił mi w głowie taki kulturowy szok, że to jest inny świat. Na przykład kobieta musiała iść za mężczyzną, bo tak nakazuje tradycja – opowiada Błaszczyk.
Ale koniec końców w całej tej wyprawie chodziło o to, żeby pograć w piłkę i dać show lokalsom. Obydwie rzeczy udało się zrealizować wzorowo – przynajmniej, jeśli zawierzymy reportażowi ze „Słowa Ludu”, który pomijając zdawkową informację o „kiepskiej nawierzchni”, informuje o sporej widowni, która wiwatowała po każdym zagraniu. Oklaski, okrzyki „Po-lo-nia”, gratulacje. I znów weryfikacja, bo oprawa meczowa była dość ponura, a „kiepska nawierzchnia” to wyjątkowy eufemizmem. – Baza wyglądała fatalnie. Takich boisk nie było u nas nawet w okręgówce. Kępy trawy, wszystko zaniedbane, warunki spartańskie. Kamienne trybuny, choć takie relikty przeszłości spotkamy jeszcze dziś w Polsce. Sportowo, porównując do tamtej drużyny Radomiaka, to były zespoły ze średniego poziomu drugiej ligi i niżej, bardziej do zabawy niż gry. Na trybunach był terror. Ludzie siedzieli, przed nimi na bieżni stała ekipa z kałachami. Nikt nie mógł pisnąć, ruszyć ręką, pełna kontrola. Specyficzne doświadczenie i duży kontrast w porównaniu z Polską. Po golach były co prawda wiwaty, ale reżyserowane, wymuszone. Przez tę ochronę ciężko było nawet rozdawać autografy. Pojechaliśmy tam po całej rundzie, zmęczeni, dodatkowo ta długa wyprawa… Trzeba było mieć końskie zdrowie, żeby to przetrwać, dlatego kalkulowaliśmy, żeby nikt za bardzo się nie zmęczył. Ale przyświecała nam myśl, że jesteśmy przedstawicielami kraju, który potrafi grać w piłkę, czuliśmy się jak reprezentanci. Pomyśleliśmy, że nie będziemy robić kaszany i bawić się z tymi kelnerami w ciuciubabkę. Trochę tego było, coś nam przeciwnik przez to strzelił, ale jak było trzeba, to się spinaliśmy i szybko odrabialiśmy wynik. Pomijając mecz z gospodarzami… Nie powiem, że to była podkładka, ale tak graliśmy, żeby dać im satysfakcję. Polityka gościła w sporcie, były naciski na sekretarzy czy innych twórców tzw. realizmu socjalnego, żeby było tak, a nie inaczej – wspomina Antoniak.
Faktycznie, przeglądając wyniki Radomiaka w Syrii, wśród zdecydowanych zwycięstw znalazła się jedna porażka. „Zielonych” pokonała reprezentacja Aleppo, która zwyciężyła 2:1. Na początek jednak drugoligowcy wygrali z Ittihad Aleppo 2:0 po dwóch golach Marka Wojdaszki. Przed wspomnianym starciem numer dwa, miejscowi ostrzegali: zagracie z najlepszą drużyną w kraju. „Słowo Ludu” raportowało: „W jednej z gazet karykatury – jedna to sylwetka bardzo duża z odnośnym napisem, druga bardzo mała. Okazuje się, że ten olbrzym, to nasza drużyna, a ten malec to miejscowa.” Po wspomnianej już porażce w drugim spotkaniu, trzecim rywalem „Radom Globetrotters” była drużyna ormiańskiej mniejszości. Ludowa gazeta chwaliła się, że Yarmouk Armenska udało się pokonać wysoko i efektownie – 4:2, mimo że był to już trzeci mecz radomian w ciągu tygodnia. Egzotyczne tournée zakończyła wyjazdowa potyczka z Klub Karame Homs. Po wygranej 5:2 w „Słowie Ludu” ponownie same peany: „oto polski drugoligowiec demonstruje siłę, miażdżąc czołowy klub syryjskiej ekstraklasy. Najlepszym strzelcem Radomiaka na ziemi syryjskiej został Marek Wojdaszka, autor 4 goli. Jedną bramkę mniej zdobył Jan Matuszewski, dwukrotnie trafiali Bernard Bojek i Leszek Zgutka, a raz Ryszard Mrozek”.
Przynajmniej tak głosiła propaganda, na którą znów należy wziąć poprawkę. – Bramki Wojdaszki to dopisana historia. Nikt tego nie liczył, ani nie zwracał uwagi, kto ile minut spędził na boisku. Tak naprawdę ciężko to uznać za obóz przygotowawczy, pojechaliśmy tam w okresie roztrenowania. Zawodnicy chcieli jak najszybciej wrócić do domu, na święta. Biorąc pod uwagę warunki do gry w Syrii i podróż, to był bardziej obóz przetrwania niż treningowy. Wyobraźcie to sobie: bez kąpieli, bez noclegu, w autokarze zapakowanym po sufit jechać sześć dni, zagrać cztery mecze w dwa tygodnie i wrócić. Obecnym piłkarzom pewnie ciężko jest sobie dziś wyobrazić, jak można w ogóle podróżować w takich warunkach – tłumaczy Antoniak.
Po dwóch tygodniach drużyna z Radomia z radością spakowała bagaże, by wyruszyć w drogę powrotną. Humory popsuły im się szybko, bo kilka godzin później wrócili do Syrii. Choć według prasy z PRL-u zakładowy autokar był sprawny, a podróż przebiegła bez kłopotów i najmniejszych zastrzeżeń ze strony służb celnych, zastrzeżenia i kłopoty pojawiły się już na granicy z Turcją. – Numer był taki, że my w Syrii to właściwie byliśmy dwa razy. Wyjechaliśmy już z Aleppo do granicy tureckiej, ale tam nas zawrócono. Nie mieliśmy podstemplowanych wiz. Problem okazał się o tyle poważny, że był piątek i nikt nie pracował. Tureckie służby mówią: abarot. No to wracamy i… Syryjczycy nie chcą nas wpuścić. Zamieszanie ogromne, stoimy na granicy, telefonów nie ma, co dalej? Na szczęście jeden z organizatorów studiował w Polsce, miał żonę Polkę i bardzo dobrze mówił w naszym języku. Udało się skontaktować, przyjechał do nas na granicę i dzięki niemu po wielkich bojach i awanturach nas wpuścili. Ale hotelu, jedzenia już nie było. Skoszarowali nas na noc, musieliśmy czekać aż konsul wróci z weekendu nad morzem i podbije nam wizy. Spaliśmy w koszarach na metalowych, brudnych łóżkach z samymi kocami, na hali sportowej – mówi nam ówczesny trener Radomiaka.
Kiedy w końcu drużynie udało się opuścić Syrię na dobre, zawodnicy trochę odżyli nad Bosforem. W Stambule mogli w końcu zaszaleć na zakupach i trochę odpocząć. – Przejeżdżaliśmy przez Turcję, gdzie zrobiliśmy przerwę. Zobaczyliśmy na przykład największy tamtejszy meczet. Ale wiadomo, chodziło głównie o zakupy. Poszliśmy na targ, a tam… sami Polacy! To były te słynne kółka przemytnicze, które handlowały po całej Europie – wspomina Antoniak. Natomiast Błaszczyk zdradza, co wylądowało pod choinką w niemal każdej rodzinie piłkarzy radomskiego klubu. – Wróciłem do kraju z kożuchami dla małych dzieci i żony, to było wtedy modne. Żonie odebrało mowę, jak zacząłem znosić do domu całe worki mandarynek, czegoś takiego nie szło u nas dostać. W zespole furorę zrobiły właśnie owoce i kożuchy, każdy brał je ze sobą. W Turcji w ogóle zaskoczyło nas to, że nawet w nocy po obu stronach drogi stały oświetlone stragany, handel kwitł.
Kożuchy i owoce nie były jedynymi fantami przywiezionymi z azjatyckiego tournée. „Wszyscy uczestnicy wyprawy wrócili bogaci w przeżycia, jakie nieczęsto się zdarzają. Ten wyjazd, jego dorobek, będzie stanowił ważny moment w kronice klubowych dziejów. A dla jego uczestników chwile niezapomniane na całe życie” – tak „Słowo Ludu” kończy reportaż z Syrii. I choć wiele razy prostowaliśmy PRL-owską propagandę, to w tym punkcie wszyscy są zgodni. Mimo autokarowej tułaczki przez pół Europy i wielu absurdów jej towarzyszących, warto było podjąć ryzyko. – Liczyliśmy na to, że to był pierwszy i ostatni wyjazd Radomiaka do Azji. Do Europy jeździliśmy, ale taka przygoda była nie do powtórzenia, dlatego nie patrzyliśmy na korzyści – przyznaje trener Antoniak i nie myli się w tym stwierdzeniu. Do dziś „Zielonym” nie udało się ponownie odwiedzić sąsiedniego kontynentu. Dla części ekipy Radomiaka pozostało to zapewne najlepszym wspomnieniem z piłkarskiej kariery, bo mimo egzotycznego zgrupowania, mistrz jesieni nie wywalczył awansu do ekstraklasy. W tym gronie znalazł się nasz rozmówca, Jan Błaszczyk, który wkrótce zakończył karierę. Gdyby poczekał rok, dopiąłby swego, tak jak Józef Antoniak, który w kolejnym sezonie już nie zaprzepaścił pierwszej pozycji w tabeli na półmetku ligi i po raz pierwszy w historii wprowadził zespół z Radomia do najwyższej klasy rozgrywkowej.
Najpewniej zostanie jedynym trenerem w historii, który podbił zarówno Syrię, jak i ówczesną drugą ligą.
Szymon Janczyk
Foto główne: RadomSport.pl