Nim Bayern doświadczył okrucieństwa futbolu w najbardziej dramatycznym z finałów Ligi Mistrzów w 1999 roku w Barcelonie, futbol kilka lat wcześniej wbił sztylet w serca kibiców Bawarczyków na belgradzkiej Marakanie. Tej, na którą monachijczycy wracają dziś dopiero po raz drugi od jednego z najwspanialszych półfinałów, jakie widziały rozgrywki Pucharu Europy.
Ale nie o Bayernie to opowieść. Bo choć dziś niemiecki i serbski zespół dzieli przepaść, w 1991 roku Crvena Zvezda była jedną z najbardziej przerażających sił Starego Kontynentu.
W czasach bez YouTube’a, bez transmisji z praktycznie każdego spotkania najwyższej ligi w każdym zakątku świata, sieci rozesłanych w najdalsze zakątki skautów, o Crvenej wiedziano przed startem Pucharu Europy niewiele. I nikt nie palił się, by to zmienić – toć faworytów w tamtych rozgrywkach było na pęczki. Broniący tytułu AC Milan, triumfatorzy sprzed kilku lat z Porto, wielki Real Madryt, naszpikowana gwiazdami Marsylia, czekający na puchar już półtorej dekady Bayern.
Gdy jednak przed spotkaniem drugiej rundy do Belgradu udał się Walter Smith, ówczesny asystent Graeme’a Sounessa w Glasgow Rangers, miał wrócić z krótkim, treściwym raportem na temat najbliższego rywala.
Mamy przejebane.
I faktycznie mieli. Nim bowiem Rangersi zebrali 0:3 w Belgradzie, Smith w lidze jugosłowiańskiej zobaczył drużynę kipiącą talentem. W tamtym sezonie dominującą nad wszystkimi krajowymi przeciwnikami – a trzeba wiedzieć, że wtedy rozgrywki te były niezwykle wymagające. Obowiązywał bowiem przepis uniemożliwiający większości zawodników odejście do mocniejszej ligi przed osiągnięciem konkretnego wieku. – To było bodaj 27 czy 28 lat. Dzięki temu jugosłowiańskie kluby były w stanie zbudować bardzo mocne drużyny – wspominał po latach Darko Pančev.
Macedończyk był prawdziwym, pełnokrwistym łowcą goli. W zasadzie wystarczy przytoczyć jedną statystykę, by zrozumieć, z jakim snajperem mamy do czynienia. W 92 meczach dla Crvenej Zvezdy,Pančev zdobył 94 gole. W 2006 roku, po unieważnieniu wątpliwych rekordów strzeleckich z ligi cypryjskiej, otrzymał za sezon 1990/91 Złotego Buta dla najskuteczniejszego snajpera w Europie.
– Pančev przyciągał piłkę w polu karnym. Był maszynką do strzelania bramek – wspominał swojego kolegę Siniša Mihajlović.
Samego Mihajlovicia udało się do Belgradu ściągnąć zimą 1990 roku z Vojvodiny Nowy Sad.
– Przed moim pierwszym meczem na Marakanie rozciągałem się w tunelu prowadzącym na boisko. W pewnym momencie dotknąłem rękami ścian i poczułem, jak drżą. Jak kibice sprawiają, że cały stadion żyje. Pomyślałem sobie wtedy: „Siniša, co ty narobiłeś. Mogłeś grać sobie spokojnie w Nowym Sadzie. W coś ty się wpakował”.
A wpakował się w drużynę poskładaną na przekór temu, co działo się wtedy w Jugosławii. Gdy kraj zaczynał się rozpadać na kawałki, Crvena Zvezda zbudowała coś wielkiego. W czasie, który najlepiej symbolizują obrazki ze starć na zagrzebskim stadionie Maksimir, to wydawało się niemożliwe.
Niedługo później, gdy na Maksimirze Jugosławia mierzyła się z Holandią, hymn został przeraźliwie wygwizdany. Kwestią czasu stało się odejście z ligi jugosłowiańskiej chorwackich ekip, w ogromnej mierze tworzących jej siłę.
– Nas nie interesowała polityka. Nie dbaliśmy o nią, nie rozmawialiśmy na jej temat. Byliśmy zespołem złożonym z piłkarzy z całej Jugosławii, z wielu krajów i regionów – mówił po latach Siniša Mihajlović tłumacząc, jak drużyna złożona z takiej mieszanki narodowościowej, jak wtedy Zvezda, mogła funkcjonować jako jedność.
Serbowie byli w większości. Stojanović w bramce, Marović i Radinović w obronie, Jugović, Binić i Mihajlović w pomocy. Ale obok nich grali przecież Macedończycy Najdoski i Pančev, Czarnogórzec Savićević czy Chorwat Prosinečki. Wyklęty, swoją drogą, w ojczyźnie po tym, jak po wygranym finale Champions League witał się z kibicami Zvezdy serbskim pozdrowieniem – trzema uniesionymi w górę palcami. Przez trzy lata nie był za to powoływany do reprezentacji, a mówimy o zawodniku Realu Madryt. Wyzywano go od zdrajców, grożono śmiercią.
A mógł grać w Dinamie. W Zagrzebiu nauczył się wszystkiego tego, dzięki czemu nabył z czasem przydomek „piłkarski Paganini”. A jednak jeden z najsłynniejszych bałkańskich szkoleniowców nie widział dla niego przyszłości.
– Jeśli ten chłopak zrobi karierę, zjem swoje papiery trenerskie – miał powiedzieć Miroslav „Ćiro” Blażević, gdy Robert Prosinečki wraz z ojcem negocjowali warunki pierwszego zawodowego kontraktu pomocnika z Dinamem Zagrzeb.
Cztery lata od odejścia z Zagrzebia i Prosinečki był 5. w plebiscycie Złotej Piłki.
Smacznego, panie Blażević.
Tamten plebiscyt został zresztą zdominowany przez zawodników Crvenej Zvezdy, którzy zachwycili całą piłkarską Europę. Połowę pierwszej ósemki obsadzili zawodnicy z Belgradu. Supersnajper Pančev uzbierał 42 punkty, co dało mu drugie miejsce, ex-aequo z Lotharem Matthäusem i Dejanem Savićeviciem.
– Gdy miał swój dzień, nikt nie był w stanie go zatrzymać. Podawałeś mu piłkę i ufałeś – charakteryzował Savićevicia Mihajlović. Wtórował mu Pančev: – Miał niesamowitą kreatywność i wyobraźnię. Dysponował świetnym strzałem, niewielu było też graczy posiadających takie otwierające podanie jak on. Grało mi się z nim doskonale.
Czwartym do brydża był jedyny piłkarz spoza Jugosławii – Rumun Miodrag Belodedici. Urodził się jednak w Socol – wiosce blisko granicy z Jugosławią, w rodzinie o serbskich korzeniach. Trudno więc powiedzieć o nim, by był ciałem obcym. Zvezdzie kibicował zresztą od czasu, gdy ojciec zabrał go na Marakanę. Gdy więc parę lat po wygraniu ze Steauą Pucharu Mistrzów postanowił uciec z Rumunii, to właśnie tam skierował swoje kroki.
– Nie podobał mi się rumuński reżim. Nie podobał mi się sposóļ, w jaki potraktowano szczególnie starszych zawodników po sukcesie w Pucharze Mistrzów. Nie pozwalano im wyjeżdżać za granicę. Zdecydowałem, że chcę odejść do drużyny, którą kocham najmocniej – do Crvenej Zvezdy. Mogłem trafić do Włoch, ale głos z tyłu głowy podpowiedział mi, że powinienem udać się do Belgradu – mówił w wywiadzie udzielonym Jonathanowi Wilsonowi dla „The Guardian”.
Nie wiedział jeszcze, że za tę decyzję otrzyma w Rumunii wyrok dziesięciu lat pozbawienia wolności i że będzie go ona kosztować rok gry w piłkę. W Rumunii został potraktowany jako dezerter i skazany prawomocnym wyrokiem, zniesionym jednak po rewolucji z 1989 roku, która doprowadziła do egzekucji Nicolae Ceausescu.
– Kiedy zawodnicy wyjeżdżali na mecze w pucharach czy z reprezentacją, dostawali swoje paszporty dopiero na lotnisku i zdawali je zaraz po lądowaniu. Poprosiłem Valentina Ceausescu i prezydenta Steauy Iona Alecsandrescu o paszport. Spytali, po co mi on. Powiedziałem, że moja matka dostała zgodę na wjazd do Jugosławii i chciałbym się z nią zobaczyć. Przejechałem przez granicę. Po drugiej stronie rzeki czekaliśmy na moją siostrę. Był mglisty poranek, o tej porze roku rzeka była płytka, więc żołnierze patrolowali ten teren. Ale udało nam się przeprowadzić moją siostrę bezpiecznie, bo wiedzieliśmy, kiedy przechodzą patrole. Jugosłowianie powiedzieli mi, że nie będzie żadnego problemu z udzieleniem mi azylu.
Nie trafił do więzienia, trafił jednak do zamrażarki. Rumuni sfałszowali bowiem jego kontrakt i sprawili, że UEFA zawiesiła piłkarza na rok. Czekał cierpliwie, by mógł wreszcie zagrać dla Crvenej Zvezdy i gdy już zagościł w pierwszym zespole, nikt nie był w stanie odebrać mu miejsca w drużynie. Z Ilją Najdoskim stworzył idealnie uzupełniający się duet stoperów.
– Belodedici i Najdoski byli idealnym duetem. Ilja nie bał się ostrych wślizgów, z kolei Miodrag był zawodnikiem doskonale czującym się z piłką przy nodze – mówił Siniša Mihajlović.
***
Gdy Bayern wylosował Crveną Zvezdę, ta nie była już dla niego anonimowa. Po 3:0 i 2:1 (zweryfikowane na drugie 3:0 po wywołanych przez kibiców zamieszkach) z mistrzem NRD, Dynamem Drezno, w Monachium wiedzieli, że będą mieć do czynienia z prawdziwą rewelacją rozgrywek. Niemcy byli jednak mimo wszystko zdecydowanymi faworytami. W składzie mieli przecież niedawnych mistrzów świata – Augenthalera, Kohlera, Reutera. I tak jak tradycją Niemców było przechylanie szali na swoją stronę w decydujących, stojących na ostrzu noża momentach, tak jugosłowiańskie drużyny były zupełnym przeciwieństwem. Potrafiły wypuścić każde prowadzenie, zmarnować każdą doskonałą szansę na sukces.
Choć było takich sytuacji zdecydowanie więcej, to najbardziej spektakularną tego typu porażką była ta z 1976 roku, kiedy w półfinale mistrzostw Europy – rozgrywanych w dodatku właśnie w Jugosławii – gospodarze nie tylko roztrwonili dwubramkową przewagę, ale dali sobie strzelić aż cztery bramki, przegrywając ostatecznie 2:4 z Republiką Federalną Niemiec.
A więc z krajem, który Bayern reprezentował.
Kto więc mógłby przypuszczać, że to Bawarczycy w końcówce dwumeczu stracą głowę? Że wyeliminuje ich samobój kapitana w 91. minucie rewanżu?
Na Marakanę Bayern przyjeżdżał po wygraną. Nic innego nie dawało Bawarczykom awansu po tym, jak Zvezda wprawiła w osłupienie całe Monachium.
Bilet z meczu Crvena Zvezda – Bayern z 1991. Jedna z najcenniejszych piłkarskich pamiątek na Bałkanach
Bayern do tamtego momentu nie przegrał 47 kolejnych meczów w europejskich pucharach na własnym stadionie. To pokazywało skalę trudności wyzwania, przed jakim stanęła banda Ljupko Petrovicia na Olympiastadion.
W dniu pierwszego półfinału gościł on prawdopodobnie największą grupę Jugosłowian w całej swojej historii. Do Monachium w końcówce lat 60. i na początku lat 70. ściągnięto bowiem ponad siedemset tysięcy ludzi z Jugosławii, by obsadzić wolne miejsca pracy. Znaczna ich liczba pomogła zresztą zbudować Olympiastadion i inne obiekty sportowe, przede wszystkim goszczące w 1972 roku Igrzyska Olimpijskie.
Monachijski kolos, dziś już pozostający tylko wspomnieniem, w 1/3 wypełnili więc fani przyjezdnych. Zvezda nie zaatakowała jednak od samego początku. Choć była ofensywnym zespołem, który uwielbiał kontrolować posiadanie piłki, trener Ljupko Petrović był świadom ofensywnej mocy Bayernu. Planem było wciągnięcie gospodarzy na własną połowę i wykorzystanie niesamowitej szybkości graczy ofensywnych wskakujących w strefy zwolnione przez ofensywnych bocznych obrońców – Reutera i Bendera.
Dokładnie z tych stref poszły podania przy obu golach dla Zvezdy. Niespodziewany wynik wymagał podjęcia nadzwyczajnych środków. Wymagał spotkania przy piwie w piwnicy kapitana – Klausa Augentalera.
Spotkania, o którym miał się nie dowiedzieć Jupp Heynckes. Spotkania, na którym ustalono woltę od proponowanej przez szkoleniowca taktyki. Grający na stoperze Augentaler zadecydował wraz ze starszyzną, że tym razem na pozycję libero przejdzie Stefan Reuter, a Augentaler będzie plastrem dla niesamowitego Roberta Prosineckiego.
Smaczku całej tej potajemnej schadzce dodaje fakt, że Heynckes od dłuższego czasu głowił się, jak pozbyć się Augentalera i nie rozwalić przy tym szatni. Chciał bowiem odejść od ustawienia z libero, jednakowoż mistrz świata z 1990 roku był zbyt dużą osobowością w drużynie, by tak o, z dnia na dzień go odsunąć.
Może gdyby to zrobił, nie stałoby się to, co wydarzyło się pamiętnego kwietniowego wieczora w Belgradzie.
To, co sprawiło, że po dziś dzień setki, jak nie tysiące Serbów twierdzą z pełnym przekonaniem, że gdzieś wciąż mają pojemnik, w którym umieścili garść ziemi zabranej po meczu z Marakany.
„Rozbiórka” murawy najsłynniejszego belgradzkiego obiektu była aż nadto symboliczna. To samo, co z placem gry, stało się przecież z Jugosławią, gdy kolejne kraje ogłaszały niepodległość. Ze Zvezdą, rozebraną niemal do naga przez kluby z całej Europy.
Nigdy też na tym boisku nie rozegrano spotkania tak wyjątkowego, zakończonego wielką wiktorią Crvenej Zvezdy. Ostatnimi, którzy zagrali na zabranej do wielu belgradzkich domów ziemi, byli najwięksi, jakich było dane oglądać w barwach tego klubu. Czego dowodem jest przyznanie nie jednemu piłkarzowi, a całej drużynie najbardziej prestiżowego wyróżnienia, jakie może otrzymać zawodnik Crvenej Zvezdy – Zvezdine Zvezde. Gwiazda Gwiazdy (zvezda to po serbsku właśnie gwiazda). Do dziś uhonorowano tym tytułem zaledwie pięciu graczy – w tym sprzedanego do Marsylii rok przed triumfem w finale Pucharu Europy z… Marsylią Dragana Stojkovicia – oraz właśnie pokolenie 1991.
Nieśmiertelność zyskało ono podnosząc Puchar Europy, ale starcie z mistrzem Francji było meczem do zapomnienia. Zvezda od początku była nastawiona na doprowadzenie do serii jedenastek. Z prostego powodu – w tamtym czasie remisy w rodzimej lidze oznaczały rozgrywanie po 90 minutach serii rzutów karnych. Mistrzowie Jugosławii mieli więc za sobą sześć ligowych serii jedenastek nim przyszło strzelać je w starciu z Marsylią. Nabyli podczas nich wprawę i pewność siebie, która przełożyła się na pięć serii bez żadnego pudła.
Niemniej jednak, gdy trzeba wskazać spotkanie-symbol tamtej Crvenej Zvezdy, nie można wybrać inaczej, niż tylko starcia z Bayernem w Belgradzie. Półfinału na miarę tych z poprzedniej edycji Ligi Mistrzów, gdy dzień po dniu oglądaliśmy niesamowite powroty do żywych Liverpoolu i Tottenhamu.
Marakana przywitała Bayern ogniem. Dosłownie. – Stadion płonął od rac. Nie było jednego wolnego miejsca. Atmosfera była fantastyczna – wspominał po latach Pančev.
– Byli świetnym zespołem z doskonałymi piłkarzami. Augentaler, Laudrup, Effenberg. Ale widziałem, że gdy usłyszeli naszych kibiców, zrobili się bladzi jak ściana. I tak wyglądali nieciekawie, ale wtedy w ich oczach zobaczyliśmy strach – mówił później Mihajlović.
Nic dziwnego. Tak jak Anfield ma swoje „This is Anfield”, tak Marakana w tunelu prowadzącym na boisko miała wtedy napisane sprejem na betonie, onieśmielające „Zvezda”.
Pierwszym onieśmielonym był Brian Laudrup. Ale nie przez napis na murze, a przez duet Najdoski-Marović. Ci dwaj wzięli Duńczyka na celownik, obaj zakończyli spotkanie z żółtymi kartkami, ale poza takim śladem, zostawili tez kilka na nogach Laudrupa. Zadanie Najdoskiego, który odpowiadał za napastnika sprowadzonego z Uerdingen, stało się dzięki temu zdecydowanie łatwiejsze.
Dużo prościej miało też być całemu zespołowi Zvezdy, gdy Siniša Mihajlović – no bo któż inny – najpierw ustawił piłkę na trzydziestym metrze od bramki, a potem posłał ją, po obcierce od muru, prosto do siatki Raimonda Aumanna. Bramkarza, którego jednak nie ten gol z meczu w Belgradzie będzie nawiedzał do końca kariery.
Golkiperem-antybohaterem mógł jednak tego dnia zostać kto inny. Gdy wydawało się, że Zvezda ma kontrolę nad spotkaniem, że ogranicza zagrożenie ze strony Bayernu, wychowanek i kapitan zespołu z Belgradu, Stevan Stojanović. Niegroźny rzut wolny Augentalera, piłka leci prosto w niego, a jednak prześlizguje się pod brzuchem i między nogami do bramki. Stojanović pada na ziemię z głową w rękach, oddając stan ducha całego zespołu. To było jak potężny cios na wątrobę.
Choć w dwumeczu Zvezda wciąż prowadziła 3:2, Bayern poczuł krew. Odżyły jugosłowiańskie demony, potwór sycący się strachem i potrafiący zmiażdżyć rywala w ostatnich sekundach, właśnie się ocknął. Na potwierdzenie trafił Bender, Bayern nie tylko wyrównał stan dwumeczu, ale też wyrównał liczbę goli strzelonych na wyjeździe. Gdy sam na sam z Stojanoviciem znalazł się Wohlfahrt. Zmyślnie podciął piłkę nad bramkarzem, ta zdawała się zmierzać prosto do siatki. Siniša Mihajlović twierdził później, że odbiła się od kępki trawy, zmieniając swój kierunek minimalnie. Wystarczająco jednak, by odbić się od słupka i wrócić do gry.
– Gdy Effenberg nie zdążył z dobitką, zacząłem wierzyć, że strzelimy – stwierdził później trener Ljubomir Petrović.
Podczas gdy logika podpowiadałaby, by obrać taktykę sprawdzoną na Olympiastadion, a więc przeczekać i skontrować, ostatnie minuty były jednym wielkim parciem na bramki. Z obu stron. Jakby jutra nie było, jakby remis w dwumeczu po 90 minutach eliminował obie ekipy.
Nikt jednak nie mógł przewidzieć, jaki będzie finał.
Ile udanych interwencji polegających na wybiciu zagranej w pole karne piłki mógł do tamtego momentu wykonać w swojej karierze Klaus Augentaler? Setki? Tysiące? Pewnie coś koło tego.
Ktoś powie, że to karma. Że skoro on zbuntował się przeciwko taktyce Heynckesa, to w zamian futbolówka zbuntowała się przeciw niemu. Odbiła się od nogi w taki sposób, że zamiast wylądować gdzieś daleko od bramki, zaczęła się wznosić, a potem spadać w jej kierunku.
Ile udanych interwencji polegających na przeniesieniu górnej piłki nad poprzeczką wykonał w swojej karierze Raimond Aumann? Setki? Tysiące? Pewnie coś koło tego.
A jednak wtedy zrobił coś niewytłumaczalnego. – Gdy zareagowałem, piłka była już za mną. Nie da się wpuścić samobója bardziej tragicznego niż ten – biczował się po latach w rozmowie z „The Athletic”.
***
Siniša Mihajlović: – Grałem w zespołach z wielkimi zawodnikami, ale bez atmosfery i nie osiągały one niczego. My odnieśliśmy sukces właśnie dzięki temu, że ta drużyna miała duszę.
Duszę, która przez sytuację polityczną uleciała z niej już chwilę po wygranym finale. Stojanović, Sabanadzović, Prosinečki i Binić nie rozpoczęli kolejnego sezonu w Belgradzie, Mihajlović, Pančev, Savićević, Jugović, Marović, Belodedici i Najdoski zmienili barwy rok później, gdy jugosłowiańska reprezentacja została zdyskwalifikowana z Euro 1992, a kluby z tego kraju pozbawione możliwości gry w kolejnej edycji europejskich pucharów. W styczniu 1993 roku odszedł do Szwecji Duško Radinović. Ostatni zawodnik, który w pierwszym składzie rozpoczynał rewanż z Bayernem.
Spotkanie, jakiego na serbskiej Marakanie od tamtej pory nie było. I prawdopodobnie nigdy już nie będzie.
SZYMON PODSTUFKA
[etoto league=”eng”]