Siekiery ostre jak brzytwy, piły o mocy kilku Fiatów 126p i mnóstwo drewna. Zawody drwali spod szyldu STIHL TIMBERSPORTS na świecie funkcjonują od dawna. W Polsce stają się coraz bardziej popularne, a nasi zawodnicy należą do światowej czołówki. Przed zbliżającymi się mistrzostwami świata (1-2.11 w Pradze) rozmawiamy z aktualnie najlepszym z nich, Michałem Dubickim. O tym, jak to wszystko wygląda, skąd pasja do drewna, kto rządzi w tym świecie i o co chce powalczyć na MŚ.
Zacznijmy od hipotetycznej sytuacji: poznajesz kogoś nowego, kto pyta cię, czym się zajmujesz. Jak to tłumaczysz?
Wiesz co, w środowisku leśnym – bo działam w tej branży, mam swój tartak – gdy spotykam się z nowymi osobami, to zwykle kojarzą, o co chodzi. Jeśli ktoś jest całkowitym laikiem, to z kolei staram się tłumaczyć. Standardowo: jest siekiera i jakaś kłoda do porąbania. Polecam strony internetowe i filmiki, żeby sobie zobaczyli, na czym to wszystko polega.
Istnieje właściwie jakieś słowo, którym można was określić? Bo drwal to drwal. Chodzi sobie do lasu, zrąbie nieco drzew. Coś by tu trzeba dodać. Tylko co? Sportowy? Ekstremalny?
Faktycznie, drwalami określa się osoby, które obsługują pilarki spalinowe, obalają drzewa. Oni pracują w lesie, mają oddzielne zawody z innymi konkurencjami. My możemy określać się jako drwale ekstremalni. Bo to sport tego typu. Rzadko kiedy w dzisiejszych czasach używa się już w pracy w lesie siekiery, a tym bardziej piły ręcznej. Stąd można to tak nazwać.
Ta ekstremalność wynika z czegoś jeszcze?
Z samego niebezpieczeństwa pracy z ostrymi narzędziami. Siekierą rąbiemy przecież bardzo blisko stóp. Nieodpowiednio uderzona, może się odbić. Zdarzały się już wypadki. Sam miałem kilka kontuzji. Trzeba również uważać na kawałki drewna, które odpadają błyskawicznie. Podczas trenowania jak i samych zawodów przywiązujemy jednak bardzo dużo uwagi do zachowania zasad bezpieczeństwa.
To też, dodajmy, zupełnie inny sprzęt od takiego używanego na co dzień.
Dokładnie. To są siekiery wyczynowe, robione specjalnie pod ten sport. Do niczego innego się ich nie używa. Tak samo single bucki. Siekier mamy mnóstwo. Są ich różne rodzaje, kształty i rozmiary. Może ich być nawet z 50 modeli. Najwięksi producenci znajdują się w Australii i Nowej Zelandii. Oni to rozwijają, stale robią nowe. Co chwila coś się zmienia. Każdy zawodnik dopasowuje dany model do siebie. Single bucki też występują różnego typu: z dwoma zębami, z jednym… Wszystko zależy od możliwości i umiejętności technicznych danego zawodnika.
Skoro wspomniałeś o siekierze – słyszałem, że są na tyle ostre, że można się nimi golić. Próbowałeś?
Twarzy nie, ale ostrość siekiery sprawdzamy, goląc włosy na przedramieniu. Zwykle tnie bez problemu, co oznacza, że jest mniej więcej tak ostra, jak brzytwa. Pewnie nie byłoby problemu, żeby ogolić sobie nią twarz. Może tylko taki, że jest ciężka i można by się nią pozacinać.
Chyba bałbym się to trzymać w rękach.
Jest bardzo, bardzo ostra. To chyba jedno z najostrzejszych narzędzi na świecie. Był kiedyś nawet ranking narzędzi ustawiający je właśnie po tym względem i nasza siekiera wylądowała na pierwszym miejscu. A Australijczycy czy Nowozelandczycy mają do siekier specjalne osełki do ostrzenia, świetny sprzęt, który ciężko dostać. Tam mają z pewnością jeszcze ostrzejsze siekiery. U nas STIHL TIMBERSPORTS® jeszcze funkcjonuje za krótko, żebyśmy byli na tym poziomie.
Podobno są specjaliści, do których się ten sprzęt odsyła na ostrzenie?
Tak, ale tu raczej chodzi o piły ręczne. Jeśli chodzi o Polskę, to wysyłamy je do Niemiec. Tam pracuje najlepszy w Europie ekspert, który ostrzy single bucki. U nas chłopaki ostrzą siekiery. Choć ostrzone po treningach już nie są jak nowe, wiadomo. Kiedy dostajemy je bezpośrednio z Australii czy Nowej Zelandii to wyglądają i tną tak, jak powinny to robić, dlatego nowe siekiery trzymamy na zawody.
W innej konkurencji macie z kolei do dyspozycji wielkie piły spalinowe. Podobno dysponują taką mocą jak dwa-trzy Fiaty 126p?
To są pilarki stworzone specjalnie na zawody. One nie mogą chodzić dłużej niż 20 sekund, bo się zatrą. Akurat mam teraz taką pilarkę u siebie i trenowałem na niej wczoraj. Ma 62 konie mechaniczne, olbrzymia moc. Ale nie dałoby się jej użyć do zwykłej pracy, nadaje się tylko na zawody.
Ile taka jedna kosztuje?
Ja nie pozwolę sobie na kupno takiej, bo używałbym jej maksymalnie dwa razy w roku: raz tu w Polsce, a raz – jeśli bym się dostał – na mistrzostwach świata. Najtańsza wersja tej pilarki to wydatek rzędu 30 tysięcy złotych. Czyli sporo. Jeśli zawodnik nie używa jej do pokazów – a u nas ich raczej nie ma – to po prostu się to nie opłaca. To sprzęt droższy kilka razy od standardowych. Siekiery zresztą też nie są tanie.
Fot. Piotr KuczaSkoro nie macie własnych pilarek, to znaczy, że na zawodach dostajecie odgórny przydział?
Tak. Jeżeli chodzi o konkurencję Hot Saw to rzeczywiście w Polsce mamy jedną taką pilarkę – tę, którą ja teraz mam u siebie. Jak jadę na indywidualne zawody, to na niej trenuję. Na zawodach pilarki zapewnia oczywiście organizator, właściwe do danej konkurencji. Tak samo dzieje się na Mistrzostwach Polski. Podobnie wygląda sprawa z drewnem.
Ono też jest konkretnie dobierane, prawda?
Dokładnie. Drewno, używane w trakcie mistrzostw krajowych pochodzi z jednej plantacji, która jest w Holandii. Każda plantacja ma inne przyrosty, a drewno inną twardość. Chodzi o to, aby było ono maksymalnie do siebie zbliżone, a zawodnicy mieli równe szanse. Dotyczy to zarówno rywalizacji na szczeblu krajowym, ale i międzynarodowej.
Na treningi musisz mieć podobne?
Nie, na treningach używamy własnego drewna. Ja na przykład mam zwykłą topolę białą. Mogą w niej być sęki, w przeciwieństwie do tej używanej na zawodach, przez co siekiera się tępi. Ale mam też siekiery treningowe, które są już lekko podniszczone, ułamane. Takimi trenujemy, bo nowych szkoda i chcemy oszczędzać je na zawody.
Zmieniając temat: jak w ogóle trafia się do takiego sportu? Szkółek drwali raczej nigdzie nie widziałem.
W moim przypadku pierwszy kontakt nastąpił, gdy zobaczyłem zawody w Eurosporcie. Od razu mi się to spodobało. Później, po latach, tu w moich okolicach usłyszałem o Krystianie Kaczmarku i Marcinie Juskowskim, którzy startowali w zawodach. Skontaktowałem się z nimi, zaczęliśmy współpracować. No i od trzech lat jestem w timbersporcie.
Przypominam sobie, co mnie interesowało za dzieciaka: piłka nożna, tenis, skoki narciarskie…
To jest standard, wiadomo. Dzieci jednak często mają dodatkowe zainteresowania. Jasne, że lubiłem piłkę. Ale też fascynowało mnie na przykład karate, sztuki walki. A ten sport? Może to przez to, że mam w rodzinie leśników, jestem związany z drewnem. Miałem też większe możliwości choćby z tego powodu. Potem zresztą też miałem łatwiej, bo poznałem chłopaków, którzy uprawiali ten sport wcześniej. Mogłem się z nimi skontaktować i pomyślałem sobie: „a czemu by nie spróbować?”.
W Polsce wszyscy drwale to równocześnie strażacy, prawda?
Tak, żeby zarejestrować się do STIHL TIMBERSPORTS®, musimy być strażakami-ochotnikami w swojej miejscowości. To ewenement w skali świata, że wszyscy należymy do OSP. Straż zresztą też nas wspiera.
Czyli dołączyłeś do straży, bo chciałeś uprawiać ten sport?
Nie, już w młodości byłem w straży. Tylko w innej jednostce, w rodzinnych okolicach. Teraz w Konarach reaktywowałem swoje członkostwo.
To, co robisz na zawodach, przydaje się w pracy strażaka?
Zdecydowanie. Ważna jest choćby sama obsługa pilarski spalinowej, takiej standardowej, której używa się bardzo często. Na przykład wtedy, gdy są jakieś wichury. Strażak musi umieć się nią posłużyć. Tężyzna fizyczna, sprawność bardzo się przydają, tak samo w sporcie jak i w straży.
Właśnie, skoro wspomniałeś o sprawności – pogadajmy o tym, dlaczego tak ważny jest w tym sporcie ogólny trening i rozwój. Innymi słowy: jakie macie konkurencje?
W standardowych zawodach, czyli takich, jakimi będą teraz mistrzostwa świata w Pradze, zaczyna się od Underhand Chop, który polega na przerąbaniu leżącej kłody, stojąc na niej. Druga konkurencja to Stock Saw. Za pomocą pilarki spalinowej odcinamy z kłody dwa krążki w jak najszybszym czasie. Później mamy Standing Block Chop, czyli przerąbywanie siekierą stojącej kłody. Jest też Single Buck, gdzie używa się tej ogromnej piły ręcznej do przecięcia kłody. Piąta konkurencja to z kolei Springboard. W niej mamy do dyspozycji dwie deski, które musimy – wyrąbując na nie otwory – wsadzić w kłodę i stojąc na nich, wspiąć się na wysokość ponad dwóch metrów, po czym odciąć kawałek wspomnianej kłody. Ostatnia konkurencja to z kolei Hot Saw, czyli odcinanie trzech krążków z kłody.
O tego typu sportach często się myśli, że są „nie do końca profesjonalne”. Ale wy trenujecie, jeździcie nawet na obozy, macie swoje przygotowania. Jak to wszystko więc wygląda?
Powiem tak: piłka nożna też może być nieprofesjonalna i profesjonalna. Zawodnicy też się mogą różnić. Nie ma co porównywać zawodników ze szczytu i z dolnej części stawki. Jeśli chce się wygrywać z elitą światową, trzeba się przyłożyć. Nie wystarczy talent czy dobry sprzęt, potrzebny jest bardzo ciężki trening. Nie tylko rąbanie drewna. Ono stanowi może 30-40% tego treningu. Wydolność, prędkość, siła – to są rzeczy, których nie zdobędzie się samym rąbaniem. Jeśli chcemy się rozwijać, musimy coś do tego dołożyć. Jakąś siłownię, biegi. Cokolwiek. Sporo zależy od zawodnika i konkurencji. To wszystko przekłada się potem na wyniki.
Nawet ćwiczenia z równowagi by się chyba przydały? Skoro jest ten Springboard.
Oczywiście. Przede wszystkim, jeżeli będziemy ćwiczyć Springboard, trzeba się do tej wysokości przyzwyczaić. Bo jest przy nim taka niepewność, obawa. To wszystko się buja, my musimy ciąć, deska może się wypiąć z tej kieszeni. Ona tam nie jest w żaden sposób zabezpieczona, nie mamy pewności, że tam zostanie. Zdarzały się przypadki, że ktoś spadał z wysokości. Teoretycznie nie można rąbać na takim „pędzie”, choć wiadomo, że na zawodach robi się wszystko na sto procent. Powtórzę więc: jeżeli ktoś będzie tylko rąbał, to nie osiągnie wielkich sukcesów w tym sporcie. Do jakiegoś momentu oczywiście dojdzie, ale w końcu się zatrzyma i przestanie rozwijać.
Wspomniałeś zawodników z zagranicy. W których krajach to najpopularniejszy sport?
Wydaje mi się, że w Australii. Tam to jest tak popularne, jak u nas piłka nożna. Oni mają wręcz setki zawodników, konkurencja jest tam ogromna. Jeśli z Australijczykami można rywalizować – nie mówiąc już o zwycięstwie, bo z nimi mało kto wygrywa – to dla Europejczyka jest to już jakiś sukces. Elita pochodzi właśnie z tego kraju. Ten sport to u nich tradycja. Zawody mają co tydzień albo dwa, choćby na miejscowych piknikach.
Australia to mekka tego sportu, prawda?
Tak, tam się wszystko zaczęło. Historia tej dyscypliny ma ponad 100 lat. Natomiast pierwsze międzynarodowe zawody z cyklu STIHL TIMBERSPORTS® odbyły się w 1985 roku w USA.
To jest o tyle ciekawe, że USA czy Kanada kojarzą się z drwalami i lasami. Ale gdy mowa o Australii, to raczej myślimy o pustyni.
Można odnieść takie wrażenie, ale mają też sporo drzew. Wiadomo, że jest tam sporo pustyń, ale lasów też im nie brakuje.
A może – jak w tym starym dowcipie – kiedyś były tam lasy. Teraz jest pustynia, bo wycięli.
Nie wiem jak wygląda u nich ta gospodarka leśna – bo w Europie stoi na bardzo wysokim poziomie – ale możliwe, że dolesiają kolejne tereny. Sport w każdym razie ma się u nich bardzo dobrze. Czołówka światowa to przede wszystkim Australia, Nowa Zelandia, USA i Kanada. Tam zawodnicy z tego żyją. A skoro z tego żyją, to muszą być na bardzo wysokim poziomie. W Kanadzie czy Stanach dobry sportowiec jest w stanie jechać raz na dwa tygodnie na zawody i tylko z tego się utrzymywać. Ostatnio jeden zawodnik opowiadał nam o zawodach, w których do wygrania było 50 tysięcy dolarów za zwycięstwo. To olbrzymie pieniądze, nawet dla nich. Opłaca się trenować. U nas to bardziej hobby, pasja, a nie zawód na pełen etat.
Nieco kłóci mi się to z tym, co zwykle rozumie się pod pojęciem „hobby”. Jakaś filatelistyka, czytanie książek, granie w gry…
Tak, ale teraz chyba coraz częściej traktuje się też sport jako hobby. Wielu jest choćby biegaczy, którzy robią to rekreacyjnie, dla siebie. Tak samo może być z rąbaniem. Każdy sport ma swoją specyfikę. W naszym na przykład używa się narzędzi. Inna sprawa, że trudno, by każdy mógł tego sportu spróbować. Trzeba mieć do tego odpowiednie miejsce.
Wyobrażam sobie, że jak ktoś mieszka w centrum Warszawy, to będzie miał problem.
Oczywiście, w centrum dużego miasta ciężej o dostęp do drewna niż w tartaku. Z drugiej strony w mojej okolicy mamy utrudniony dostęp do basenu, z którego warto korzystać przy treningu. Musimy dojeżdżać 20 kilometrów. Są plusy i minusy każdego miejsca zamieszkania. Trzeba dopasować swoje możliwości do sportu.
Jakie jest to środowisko drwali? Bo tak oglądając czy czytając, można odnieść wrażenie, że przypomina nieco – odnosząc do lekkiej atletyki – tyczkarzy. Otwarte, przyjazne, gdzie każdy każdemu kibicuje.
Dokładnie tak jest. Byłem już na kilku zawodach międzynarodowych, klimat jest świetny. Zawodnicy są bardzo otwarci, pomocni. Nie ma chorej zazdrości czy rywalizacji. Oczywiście, kiedy wychodzi się na scenę, to ta rywalizacja istnieje. Każdy chce być najlepszy. Ale poza nią jest przyjaźń. Dlatego do tego sportu ciągnie mnie jeszcze bardziej. Cała ta oprawa, klimat tworzy fajną zabawę.
Czyli najpierw rywalizacja na zawodach, a potem można wyjść na piwko?
Jest taka możliwość, jak najbardziej. Jakoś trzeba się odstresować. Można sobie porozmawiać. Oczywiście o czym rozmawiamy? O siekierach, piłach… (śmiech) Ale to jest fajne, że można odciąć się od tej rzeczywistości, pracy. Wakacje za granicą mnie tak nie odstresowują, jak te zawody. Wiadomo, że pod względem sportowym stres jest, ale gdy chodzi o uwolnienie się od codzienności, to jest to piękna sprawa.
I to naprawdę tak działa, skoro z drewnem jesteś związany też zawodowo?
Niby to to samo, ale równocześnie coś zupełnie innego. Tak – tkwię w tym drewnie cały czas, ale ja bardzo lubię w nim „robić”. A ta otoczka: marketing, sprzedaż, kupno – to jest męczące. Przyjemność sprawia mi sama obróbka drewna. Z nim mam dobry kontakt, jeśli tak to mogę nazwać.
Byłeś zaskoczony tym, że tak szybko udało ci się wejść do światowej czołówki?
Czy zaskoczony… może nie jakoś mocno, bo sporo czasu poświęcam temu sportowi. Przepracowałem wiele godzin treningowych. Więc jakieś efekty teoretycznie muszą być. To nie jest tak, że trenuję tylko przed sezonem, robię to cały czas. Zresztą różne sporty – jak wspominałem – uprawiałem od dziecka. Sztuki walki, boks, crossfit, treningi na siłowni. Czegoś się zawsze szukało, żeby się w tym sprawdzić. I to mi teraz pomogło. Bo ten sport to nie tylko rąbanie.
Jak reagowało twoje otoczenie? Bo próbuję sobie to wyobrazić – jesteś po trzydziestce, masz swoją firmę, rodzinę i nagle mówisz, że zostaniesz ekstremalnym drwalem.
(śmiech) Wielu traktuje to jako wspomniane hobby. Tak samo, jakbym chodził na siłownię czy piłkę. Przeniosło się to na tę rąbankę. Pochłania to jednak więcej czasu, choćby wszystkie weekendy. Cierpi na tym nieco rodzina: syn i żona. Nie poświęcam im tyle czasu, ile powinienem. Bo w grę wchodzą treningi, doskonalenie metod… W wolnym czasie podglądam też najlepszych zawodników na świecie. Rodzina więc cierpi, choć żona dopinguje mnie najbardziej. Mimo tego, że jest nieco pokrzywdzona. Ale zabieram ją na każde zawody międzynarodowe, zawsze ze mną leci i dopinguje na miejscu.
Jest jakiś trend, że po trzydziestce się wchodzi do tego sportu? Widziałem, że wielu drwali to mniej więcej twoi rówieśnicy.
Na mistrzostwach świata jestem najmłodszym zawodnikiem w tym sporcie, jeśli chodzi o staż. Bo najmłodszy z Australijczyków ćwiczy od jedenastu lat. On jest w tym od dziecka. Tendencja tam jest taka, że to przechodzi z ojca na syna. Śmieją się, że siekiery trzymali już w wieku pięciu lat i walczyli z tymi kłodami, próbując coś rąbać. Tak naprawdę ja rozwijam się w wielu dziedzinach, żeby do nich dobić, a oni – skoro robią to od dziecka – mogą wygrywać samym doświadczeniem.
Czyli co, na chrzciny dziecko dostaje tam małą siekierkę?
Tak by to mogło wyglądać. W gronie australijskich drwali to już rodzinna tradycja. Najlepsi zawodnicy są tam lokalnymi bohaterami.
Wspomniałeś międzynarodowe zawody – na ostatnich takich, tegorocznym Champions Trophy, nie mogłeś przystąpić do walki o brązowy medal.
Tak. Nie podszedłem do rywalizacji, bo miałem naderwany mięsień, skurcze. Po dwóch biegach – a każdy trwa ponad minutę – byłem już wyczerpany. Taki jeden bieg wyciąga z organizmu wszystko, co tylko się da. Mięśnie nie wytrzymały, tym bardziej, że przed zawodami złapało mnie przeziębienie i nie byłem całkiem zdrowy. Więc nie powalczyłem.
Teraz przed tobą mistrzostwa świata. O co chcesz powalczyć?
Wiadomo, że chciałoby się wygrać. Ale generalnie po starcie chciałbym być zadowolony z tego, co osiągnę. Byle by tylko nie zaliczyć jakiejś dyskwalifikacji. Chcę mieć satysfakcję z możliwości wystąpienia i samego występu.
Dyskwalifikacji?
Tak, w każdej konkurencji da się jakąś złapać. Rąbanie czy cięcie trzeba wykonywać prawidłowo. Dla przykładu: przy przerąbywaniu kłody, stojąc na niej, siekiera nie może nam odskoczyć w okolice miejsca na stopę. Grozi to uszczerbkiem na zdrowiu, więc za taki błąd ma się zero punktów.
Skoro zbliżają się mistrzostwa świata, to warto zapytać: gdzie w takim światowym układzie sił się znajdujemy? Bo przecież byliśmy już nawet drużynowymi wicemistrzami świata.
W Europie pod względem wytrenowania na pewno jesteśmy w czołówce, na świecie nieco niżej. Stopniowo gonimy Australię, Nową Zelandię, USA i Kanadę. Jeśli chodzi o kontynent to Polska, Niemcy i Czechy – to trzy kraje, które mogą ze sobą rywalizować. Jeżeli chodzi o sprzęt to najlepsi są Niemcy. Tam każdy zawodnik ma nową piłę czy siekierę nawet do trenowania. Byliśmy u nich na zgrupowaniu, mieli nawet własny ośrodek szkoleniowy. Drewno, sprzęt – wszystko przygotowane. Nic tylko trenować. Dziwię się, że nie mają mistrzów świata przy takim zapleczu. U nas też nie jest źle, bo Stihl zapewnia nam dobre warunki. Ale możliwości póki co mamy mniejsze.
Brzmi jak typowi Niemcy.
Tak, dokładnie. U nich widać tę dbałość o szczegóły, wszystko jest dopracowane w najmniejszych szczegółach nawet na treningach. Nam jeszcze trochę brakuje, ale jest coraz lepiej.
Zaczyna to brzmieć jak jakaś Formuła 1.
Trochę tak jest. Ostatnio Australijczyk, 150 kilogramów wagi, przywiózł taką „łopatę” – siekierę dwa razy większą od standardowej. W bardzo dobrym czasie zrobił przez to „Standing”. Nie wiem, czy sam ją sobie zrobił, czy dostał na zamówienie. Ale widać po tym, jak bardzo w tamtych krajach się w to wszystko zagłębili. Takie nowości zawsze wychodzą właśnie z tamtego regionu.
Mówisz, że w Polsce ten sport nie ma takiej tradycji i nie jest tak popularny. A jak to wygląda pod względem fanów na zawodach?
Fanów mamy w rodzinie. (śmiech) Kibice to głównie najbliższe grono: rodzina, przyjaciele, inni sportowcy. Jak ktoś się w to nieco wkręcił, to raczej nie odpuszcza. Trochę sobie poćwiczy, pogada z nami, zachowa kontakt. Ale jednak bardziej rodzina i znajomi. Trochę też mieszkańcy okolicznych miejscowości czy powiatu, bo przecież od czasu do czasu pojawi się wzmianka w lokalnych gazetach.
A na ostatnich mistrzostwach Polski kibice się pojawili?
Stopniowo z każdym rokiem fanów przybywa, ale tłumów jak na mistrzostwach świata jeszcze nie ma. Mam nadzieję, że nasze sukcesy to zmienią.
Czyli mistrzostwa świata to zupełnie inna atmosfera?
To przepaść, nie ma o czym mówić. Tutaj ten rozmach jest olbrzymi. To wszystko robi wrażenie: liczba zawodników, kibice, zaplecze. Tam się można poczuć jak sportowiec z prawdziwego zdarzenia. Nie amator, a zawodowiec.
Czyli co, dodatkowa motywacja?
Jak najbardziej. Żeby się tam dostać, trzeba być jednym z najlepszych w kraju. A możliwość wystąpienia na mistrzostwach świata to niesamowita satysfakcja. Tym bardziej, jeśli się kogoś tam pokona.
Masz w głowie jakiegoś rywala, którego pokonanie byłoby szczytem możliwości?
Na pewno fajnie byłoby pokonać Australijczyków. Choćby Australijczyka Mitcha Argenta w Standingu, jest w tym prawdopodobnie najlepszy na świecie. Może za rok czy dwa się uda. Teraz na mistrzostwach będzie aktualny mistrz Australii, Brayden Meyer. On prawdopodobnie z kolei jest najlepszy w Underhandzie. Jeśli rywalizowałbym z nim w parze i chociaż był w stanie nawiązać walkę, to już byłaby spora satysfakcja.
ROZMAWIAŁ SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Samo Vidic