Kosmiczny Mecz na sterydach. Show, jakiego nie wymyśliliby najpotężniejsi ludzie stojący za fenomenem wrestlingu. Starcie, jakiego nie powstydziliby się najlepsi scenarzyści kina akcji, a raczej z dumą wstawialiby je w punkcie kulminacyjnym swojego opus magnum. Nie-wia-ry-go-dne, że EFL Cup, złośliwie nazywany Pucharem Myszki Miki, dostarczył nam dziś takie starcie. Wysadził nas z butów, gdy absolutnie byśmy się tego nie spodziewali.
Naprawdę współczujemy wszystkim tym, co zdecydowali się na Chelsea – Manchester United. Przerzucając kanał z Liverpool – Arsenal na starcie na Stamford Bridge miało się wrażenie, że ogląda się tira wyprzedzającego innego tira na dwupasmowej. Takiej napierdzielanki cios za cios jak dzisiejszego wieczora w Liverpoolu nie widzieliśmy dwóch ziomków pierwszy raz grało w Tekkena.
Naprawdę, brak nam słów. Tak, Liverpool i Arsenal zebrane na jednym boisku to gwarancja goli i bardzo wysokiego poziomu spotkania. 3:3, 3:4, 3:1, 4:0, 3:3, 1:1, 5:1, 3:1 – to nie dzisiejsze wyniki fińskiej ligi hokeja, tylko wszystkie starcia tych zespołów od ostatniego 0:0. Stanowiącego wyjątek od reguły, jedynego bezbramkowego remisu tych ekip w XXI wieku.
Ale ten mecz to było jakieś kompletne kuriozum, pokaz przepięknych strzałów z dystansu. W ataku – polotu i finezji, z jakich byłby dumny nawet Bolec z „Chłopaki nie płaczą”. Ale i gry obronnej, która jutro, na chłodno, Unaia Emery’ego i Juergena Kloppa przyprawi o ostrą migrenę. Liverpool pięć goli u siebie stracił dopiero po raz drugi w ciągu ostatnich 66 lat. Pierwszy – w styczniu 2007, gdy… Arsenal wygrał z The Reds w Pucharze Ligi 6:3.
Dziś oprócz dziewięciu goli były też emocje do końca. Wtedy Arsenal miał 4:1 do przerwy i 5:1 po godzinie gry. Tutaj żaden zespół nie odskoczył na więcej niż dwa gole. A i dwubramkowe prowadzenie Arsenal osiągnął dwa razy i błyskawicznie je tracił. Najpierw cieszył się nim siedem minut w pierwszej połowie, potem cztery w drugiej.
Dla każdego coś dobrego, każdy mógł w tym meczu odnaleźć to, co najbardziej rajcuje go w piłce. Zagrania-perełki? Przekładka Divocka Origiego przy bramce na 4:4 – przepiękna. Asysta Mesuta Oezila do Maitlanda-Nilesa, gdy piłka uciekała do linii końcowej? Jak z FIFA Street. Bomby z dystansu – i Willock, i Oxlade-Chamberlain odpalili takie rakiety ziemia-powietrze, że o mamo. Karykaturalne błędy obrony? Tragicznie pomylił się (cóż za zaskoczenie!) Shkodran Mustafi, strzelając na 1:0 dla Liverpoolu, odpowiedział przy golu na 4:2 dla Arsenalu James Milner podając za krótko do Caoimhina Kellehera i dając to podanie przejąć Maitlandowi-Nilesowi.
No i wreszcie – dramatyczne wyrównania w ostatniej minucie? I to się wydarzyło! Divock Origi, ten który dał Liverpoolowi finał Ligi Mistrzów, który w tym finale zapakował gola na 2:0, doprowadził strzałem wolejem z półobrotu (!) do serii jedenastek.
Serii jedenastek, która oczywiście w tak dramatycznym starciu nie mogła być strzelana nigdzie indziej, niż tylko pod The Kop. By było jeszcze głośniej, jeszcze goręcej, jeszcze dramatyczniej, jeszcze bardziej symbolicznie.
Bellerin – pewnie.
Milner – bardzo pewnie, podobnie jak w meczu.
Guendouzi – blisko słupka, wyczuty przez Kellehera, ale zbyt precyzyjny, by dać szansę Irlandczykowi.
Lallana – tam, gdzie Bellerin, równie spokojnie.
Martinelli – w boczną siatkę, jak stary wyjadacz.
Brewster – płasko, prosto do celu.
Dopiero w czwartej serii nastąpiła pierwsza pomyłka. Krytyczna, jedyna w całej serii jedenastek. W myśli Daniego Ceballosa wdarł się Caoimhin Kelleher, sprowokował go do strzału dokładnie tam, gdzie później oczekiwał na piłkę. Decydujący cios, po pewnych strzałach Origiego i Maitlanda-Nilesa zadał ten, który dziś w Liverpoolu debiutował, dał znakomitą zmianę – 18-letni Curtis Jones.
Szaleństwo, jakiego nikt pewnie idąc na mecz Carabao Cup się nie spodziewał. Bo to było starcie, w którym emocje wzbijały się na poziomy, wydawałoby się, nieosiągalne.
Liverpool – Arsenal 5:5 (2:3), 5:4 po rzutach karnych
Mustafi 6’ (sam.), Milner 43’ (k.), Oxlade-Chamberlain 58’, Origi 62’, 90’+4’ – Torreira 19’, Martinelli 26’, 36’, Maitland-Niles 54’ Willock 70’
***
Jak wspomnieliśmy – starcie Chelsea z United w zestawieniu z wydarzeniami z Anfield to było długimi momentami jak porównanie przyspieszenia Fiata 126P z Lamborghini Aventador. Pierwsza połowa? Kompletnie niestrawna, z jednym celnym uderzeniem z gry, z jednym, jedynym smaczkiem – wykorzystanym karnym United, co w ostatnim meczu ligowym z Norwich nie udało się aż dwukrotnie. No ale jak ktoś dał się pierwszą częścią gry zachęcić do oglądania drugiej i zniechęcić do przerzucenia na Liverpool – Arsenal patrząc na to, co dzieje się dwa kanały dalej… no nie wyobrażamy sobie, co teraz czuje.
To znaczy – druga część meczu była dużo bardziej okej. Podziało się trochę, bo najpierw Chelsea wyrównała, później wypuściła prowadzenie po golu Rashforda mogącym nawet mienić się trafieniem dnia – i to mimo że pamiętamy o ślicznych strzałach Willocka czy Oxlade’a-Chamberlaina. Wolnego z około 25 metrów angielski napastnik zapakował Caballero pod ladę tak, że nie było czego zbierać. A i Batshuayi kończący indywidualną akcję szczurem przy słupku to obrazek, który przyjemnie się zapętla na skrótach.
Trudno jednak podniecać się jakoś szczególnie meczem z 4 celnymi uderzeniami, gdy w zasięgu kliknięcia pilotem miało się takie delicje. Brawo dla United, bo wygrywanie wyjazdów w tym roku szło im opornie nawet wtedy, gdy naprzeciw stawało beznadziejne Huddersfield czy słabiutkie Southampton zlane ostatnio na St. Mary’s 9:0. A teraz – prosimy bardzo, trzecia wyjazdowa wiktoria z rzędu.
Chelsea – Manchester United 1:2 (0:1)
Batshuayi 61’ – Rashford 25’ (k.), 73’
***
Pozostałe wyniki Carabao Cup z wczoraj i dziś:
Aston Villa – Wolves 2:1 (1:0)
El-Ghazi 28’, Elmohamady 57’ – Cutrone 54’
Burton – Leicester 1:3 (0:2)
Boyce 52’ – Iheanacho 7’, Tielemans 20’, Maddison 89’
Crawley – Colchester 1:3 (1:1)
Bulman 20’ – Norris 22’, Luyambula 53’ (sam.), Gambin 80’
Everton – Watford 2:0 (0:0)
Holgate 72’, Richarlison 90’+3’
Manchester City – Southampton 3:1 (2:0)
Otamendi 20’, Aguero 38’, Aguero 56’ – Stephens 75’
Oxford Utd – Sunderland 1:1 (1:0), 4:2 w rzutach karnych
Hall 25’ – McNulty 78’