Na “Kongresie 590” Piotr Rutkowski z Lecha Poznań oraz Dariusz Mioduski z Legii Warszawa podczas specjalnego panelu próbowali odpowiedzieć na pytanie: jak polskie kluby mają dogonić Europę? Żartowaliśmy wówczas, że najbardziej uczciwie z ich strony byłoby rozpocząć wystąpienia od krótkich przeprosin oraz oświadczenia: panowie, gdybyśmy tylko wiedzieli, to byśmy nie żebrali teraz o pieniądze, tylko liczyli przychody z Ligi Europy. Dziękujemy za uwagę, idziemy się zająć hodowlą jedwabników, życzymy powodzenia naszym następcom, gorsi raczej nie będą.
Niestety, panowie postanowili dać wykład z prowadzenia polskich klubów, choć zdecydowanie bardziej adekwatnym tematem byłoby: “jak zdemontować polską potęgę”. Pamiętacie jeszcze? Te wyścigi o mistrzostwo, te mecze o fazę grupową europejskich pucharów, to wymienianie się na pozycji lidera i wicelidera. Takimi klubami były jeszcze niedawno Lech oraz Legia. Takimi klubami już nie są, bo właściciele obu wykonali pięć dużych kroków w kierunku bylejakości.
Mówiąc wprost: najpierw przyczynili się do budowy wielkich klubów, ale potem koncertowo je wyburzyli.
KROK PIERWSZY: ROZBUDZONE OCZEKIWANIA
Mecz o Superpuchar Polski w Poznaniu. Lech właśnie rozbił Legię. W sali konferencyjnej toczy się rozmowa dwóch dziennikarzy – jeden pracuje przy Kolejorzu, drugi przy Wojskowych. – Z tego Thomalli to będziecie mieli pociechę, świetnie gra z zespołem, czuje grę. Dołoży skuteczność i będzie w tej lidze królował – mówi warszawiak. – A ten Nikolić? Ruszał się jak emeryt. Nie wierzę, że na Węgrzech strzelał tyle goli, to musi być jakaś podróbka – odpowiada poznaniak.
Wierzcie lub nie, ale ta historia wydarzyła się naprawdę. Niedługo później Piotr Rutkowski w Lidze+Extra zapewniał, że Thomalla z Robakiem na pewno strzelą więcej goli od duetu Nikolić-Prijović. Czy można było się spodziewać, że w Lechu tak się wszystko usra po sezonie mistrzowskim 2014/15 i po zdeklasowaniu legionistów w Superpucharze? Że tamta dwójka dziennikarzy będzie się śmiała z siebie wzajemnie jeszcze kilkukrotnie, a Rutkowskiemu wypowiedź o golach Thomalli będzie wypominana przed następne kilka sezonów?
Na przełomie maja i czerwca Kolejorz królował. “Pytanie nie nie takie, czy my Legii odjechaliśmy, bo odjechaliśmy i pytanie tylko, jak mocno” – pamiętacie? Jesienią lechici zajmowali już ostatnie miejsce w tabeli, zwolniony został Maciej Skorża z całym sztabem, latem odeszło kilku ważnych piłkarzy z Karolem Linettym na czele. Może wtedy komuś powinna zapalić się czerwona lampka z komunikatem “nie obrośnijcie w piórka, to mistrzostwo traktujcie jak szansę od losu, a nie zapowiedź dominacji”.
Lech przez moment poczuł się tak, jak Legia czuła się już długo. Jak hegemon, który teraz rozdaje karty. I to okazało się zgubne.
Legia Warszawa? Ona swój wielki moment miała chwilę później, właśnie gdy rozstrzelali się Nikolić i Prijović, a po wielu latach polski klub zapukał do bram Ligi Mistrzów i nie dostał w zmian kopa w tyłek. Trudno sobie nawet to dzisiaj wyobrazić, ale dziewiąta drużyna po jedenastu kolejkach sezonu 2019/20, parę lat temu:
– zremisowała z Realem Madryt
– wygrała ze Sportingiem Lizbona
– zajęła trzecie miejsce w grupie Ligi Mistrzów i zagrała wiosną w fazie pucharowej Ligi Europy
By mógł nastąpić zawód i rozczarowanie, trzeba mieć jakiś kapitał, który nakręca oczekiwania. I w Poznaniu, i w Warszawie zgromadzono kapitał, który kasował wszystkie polskie kluby. To był właściwie duopol, finansowo, sportowo, pod względem zarządzania.
KROK DRUGI: PODPUŚĆ I SKASUJ
Jeśli w najnowszym Słowniku Języka Polskiego twórcy szukaliby obrazka definiującego hasło “równa pochyła”, to mogą wkleić tam screena tabeli z dorobkiem Lecha od sezonu 2015/16. Jeśli bralibyśmy pod uwagę tabelę za okres od mistrzostwa Kolejorza do dziś, to poznaniaków wyprzedza już nie tylko Legia (i to o ponad 50 punktów), ale i Jagiellonia Białystok. Za plecami lechitów jest Lechia (cztery punkty straty) oraz Piast.
Europejskie puchary? Kibicom z Poznania pozostało wpisywać na YouTube “Lech Juventus Rudnevs hat-trick” i “najpiękniejsze momenty Smuda Lech Poznań”. O ile jeszcze z sezonu 2015/16 można wyłuskać niespodziewaną wygraną nad Fiorentiną, która wówczas była liderem Serie A, o tyle dalej wygląda to już następująco:
– 2016/17 – nie grał
– 2017/18 – ogranie macedońskiego Pelisteru, nerwówka z norweskim Haugesund, “dumna” porażka z Utrechtem
– 2018/19 – przejście Gandzasaru Kapan (od dogrywki uratował poznaniaków gol w końcówce Trałki), pokonanie Szaciora Soligorsk i wyraźna różnica klas w starciu z Genk
– 2019/20 – nie grał
Przyznacie, że to jednak zjazd w porównaniu do ogrywania u siebie Manchesteru City, rozbijania Salzburga czy toczeniu spektakularnych starć z Juventusem. A do tego dorzućmy trzy finały Pucharu Polski na Stadionie Narodowym i trzy klęski – te z Legią jeszcze tak nie bolały, ale wydarcie sobie trofeum przez Arkę Gdynia już tak. Mowa tu o Arce, która do Warszawy przyjechała nawet bez szampanów i po meczu jeden z zawodników poprosił Kolejorza o trunek, który przywieźli poznaniacy.
Podobnie jest z Legią Warszawa. Tutaj też największą przyczyną rozczarowań wbrew pozorom nie była liga, ale właśnie Europa.
Najprościej oczywiście byłoby napisać, że pierwszym i największym rozczarowaniem był tzw. konflikt właścicielski, który ze świetnie funkcjonującej maszyny zrobił klub szwendający się w dolnej połowie tabeli. Ktoś złośliwy dodałby zapewne, że zawodem i rozczarowaniem była zmiana prezesa, który znał się na piłce i otaczał fachowcami na takiego, który dobrze wypada głównie na zdjęciach. Spróbujmy jednak cofnąć się do takich punktów granicznych, które wpuściły Legię na ścieżkę późnego Lecha Poznań.
Abstrahując już na moment od kompletnie nietrafionych transferów i kompletnie nietrafionych decyzji dotyczących obsady stanowiska trenera – najbardziej bolesnym ciosem dla legionistów był pucharowy sezon 2017/18. To wtedy Legia zmieniła swój status. Do tego feralnego lata była trochę różą na betonie – gdy inne kluby notorycznie dopisywały kolejnych rywali do listy “eurowpierdoli”, Legia trzymała fason, czasem z drużynami o wiele mocniejszymi na papierze. Już nie chcemy się cofać do Realu, to był trochę przypadek i zrządzenie losu, ale przecież Legia wcześniej latami potrafiła rywalizować jak równy z równym z tą słynną klasą średnią. Żadne wielkie nazwy, ale Lokeren, Celtic, Molde czy Brugge to jednak zupełnie inna sprawa, niż Stjarnan czy Irtysz Pawłodar.
Tymczasem w sezonie 2017/18 coś pękło. Najpierw Astana, potem Sheriff Tyraspol. Rozumiemy, że to nie takie leszcze, że mimo wszystko ani Kazachstanu, ani Naddniestrza nie da się ustawić w jednym rzędzie z europejskimi kompromitacjami choćby Lecha Poznań (Żalgiris…). Ale dla kibiców Legii, przyzwyczajonych do długich przygód w Europie, to był bardzo wyraźny sygnał: coś się zaczyna psuć. Może i Legia nie spadła o dwa poziomy niżej, bo przecież nadal była faworytem w walce o mistrzostwo, ale “na jej psychice pojawiła się rysa”.
KROK TRZECI: ZŁOŚĆ I GNIEW
20 maja 2018 roku. Data, która wyryła się w pamięci kibiców Kolejorza. Pamiętny mecz z Legią, w którym lechici walczyli już tylko o to, by popsuć święto warszawiakom i przeszkodzić im w walce o mistrza. Nie udało się, legioniści prowadzili 2:0 i wtedy zaczęła się zadyma. Wiele osób niezwiązanych z Lechem twierdziło później, że kibice przerwali mecz, bo nie mogli oglądać znienawidzonego rywala świętującego tytuł na stadionie przy Bułgarskiej. Ale prawda była zgoła inna – to wtedy pękła bańka frustracji, rozczarowania i gniewu. Gromkie “wypierdalaj!” nie było kierowane do piłkarzy z Warszawy, ale do władz klubu z Poznania.
Tamtego majowego wieczoru kibice dali upust złości, która gromadziła się w nich od wielu miesięcy. Wcześniej przełykali gorzkiego gula w gardle, odwracali głowę od kolejnego przegranego sezonu, ale wierzyli, że być może ten kolejny będzie lepszy.
Nie. Nie był.
Kibice Kolejorza mieli już dość tego, jak zarządzany był (i jest) Lech. Swój ból skumulowali w pretensje do Karola Klimczaka i Piotra Rutkowskiego, którzy dźwignęli klub finansowo, ale o budowaniu silnego zespołu mogli się uczyć od chociażby Bogusława Leśnodorskiego, który mistrzostwa z Legią zdobywał seriami. Poznań z zazdrością zerkał ku Warszawie – i choć początkowo nie chciał tego przyznać, to zazdrościł jak cholera. Legia grała w Lidze Europy, w Lidze Mistrzów, zdobywała trofea, a Lechowi zostało obwieszanie klubowej gabloty koszulkami wychowanków robiących kariery na zachodzie.
20 maja był symbolem gniewu. I miał też być przyczynkiem do zmian, które pchną klub w stronę filozofii “make Kolejorz great again”.
W Legii moment złości i gniewu przyszedł później i – co ciekawe – też miał przełożenie na chwytliwe hasło na oprawie. Lech miał swoje “kurwa dosyć”, Legia rozwiesiła transparent “czy leci z nami pilot” z sektorówką przedstawiającą Dariusza Mioduskiego. Trudno w tej chwili określić, co stanowiło kroplę, która przeważyła czarę goryczy. Nietrafione transfery? Wspomniane wtopy pucharowe, gdzie po Astanie i Tyraspolu trzeba było dopisać m.in. Dudelange czy Trnawę? Metodyczne, konsekwentne i wyjątkowo uparte stawianie na trenerskie wynalazki?
Poziom leciał na łeb właściwie w każdym dziale funkcjonowania klubu. W samej jakości drużyny był widoczny gołym okiem, wielokrotnie tańszy w utrzymaniu Piast zgarnął mistrzostwo. Ale czym zajmowali się ludzie odpowiedzialni za transfery, skoro sprowadzali kolejnych kontuzjowanych lub upasionych turystów? Czym zajmowali się ci, którzy powinni rzetelnie ocenić stan zdrowia choćby Obradovicia? Czym zajmowali się ci, którzy są odpowiedzialni za falstart przejścia pomiędzy systemami biletowymi? Kurczę, w Legii wszystko tak mocno przysiadło, że nawet media społecznościowe stały się dla nich problemem – zamiast kosić lajki największej grupy kibicowskiej w Polsce, co i rusz przytrafiają im się wtopy – by wspomnieć o ostatniej, przy okazji wylosowania Widzewa w Pucharze Polski.
Efekt? Nawet najbardziej cierpliwi zaczynają dostrzegać: ta łajba z tym kapitanem prędzej czy później pójdzie na dno.
KROK CZWARTY: ZOBOJĘTNIENIE
Nigdy za ery Rutkowskich Lech nie miał tak niskiej frekwencji, jak jesienią zeszłego roku. Nawet wtedy, gdy stadion był w remoncie przed Euro 2012 i na trybuny mogło wejść tylko 13 500 widzów. Przez ponad dekadę panowania holdingu Amica w Kolejorzu tylko dwukrotnie zdarzyło się, że na stadionie pojawiło się mniej niż 10 tysięcy ludzi (nie liczymy spotkań z zamkniętym stadionem). W samym tylko 2018 roku takich meczów z frekwencją poniżej 10 tysięcy było aż pięć.
Jeśli to nie mówi nic o zobojętnieniu fanów z Poznania, to my już naprawdę nie wiemy co o tym mówi.
– Najbardziej bolesne dla Lecha nie jest to, że fani są na niego źli czy wkurzeni. Najbardziej dotkliwa będzie obojętność – powiedział kiedyś na naszych łamach Radosław Nawrot z poznańskiej “Gazety Wyborczej”. I klub dotkliwie przekonał się o tym, że Nawrot miał rację. Poprzedni sezon był obrazem smuty, w jakiej pogrążyła się drużyna ze stolicy Wielkopolski. Pompowanie Djurdjevicia, rychłe zwolnienie Djurdjevicia. Hitowe zatrudnienie Nawałki i głośne rozstanie z Nawałką. A później dogrywanie sezonu z tymczasowym Żurawiem, który w sumie już został, bo dlaczego nie. Do tego podjęcie decyzji już w trakcie sezonu o tym, że po ostatniej kolejce z klubem rozstanie się prawie pół drużyny. Rewolucja, twardy reset, odcinanie ogona – zwał, jak zwał.
Czy dziwiliśmy się fanom poznańskiej ekipy, że Lech coraz bardziej im wisi i powiewa? Nie. Zwłaszcza wtedy, gdy rozliczyliśmy Kolejorza z realizacji planu, który sam sobie założył. “Lech 2020” okazał się kompletną klapą – nie zrealizowano niemal wszystkich punktów, które władze klubu wytoczyły przed poszczególnymi działami. Klub był chodzącą porażką, uosobieniem przegrywizmu. Całą analizę możecie przeczytać – TUTAJ.
Jak wygląda zobojętnienie w przypadku legionistów? Cóż, sporo mówi fakt, że były próby podawania jako frekwencji liczby osób uprawnionych do obejrzenia meczu, czyli m.in. karnetowiczów, którzy nie stawili się przy Łazienkowskiej. W tym sezonie na stadionie Legii regularnie stawia się około 15 tysięcy fanów, ale przykuwa uwagę brak skoków na poszczególnych meczach. Nawet świetnie zapowiadające się starcie z Lechią Gdańsk ledwo uzbierało 20 tysięcy widzów. Poza tym drastycznie spadła sprzedaż karnetów. Legioniści kupili 6,5 tysiąca wejściówek na sezon. Przy sezonie z Ligą Mistrzów wynik ten był dwukrotnie wyższy, ale nawet i rok temu karnetów było 8,5 tysiąca. Spadek z sezonu na sezon potwierdza, że Legia jest na tej samej ścieżce co Lech.
KROK PIĄTY: ALE TO JUŻ OSTATNIA SZANSA
Sprowadzamy doświadczonych piłkarzy zagranicznych? Było. Sprowadzamy wyróżniających się ligowców? Było. Sprowadzamy obcokrajowców na dorobku? Było. Sprowadzamy gości ze Skandynawii? Było. Może Węgrów? Byli.
A może by tak wyjść dziesięcioma wychowankami, powiedzieć kibicom “nie zakładamy żadnych celów sportowych” i że teraz zaczyna się nowe otwarcie?
Tego jeszcze nie było. Kolejorz uznał, że wraca do tego, co umie najlepiej – do szkolenia młodzieży i sukcesywnego wprowadzania jej do pierwszego składu. Jeśli coś w Lechu na przestrzeni ostatnich lat działało dobrze, to na pewno była to akademia, która dostarczała kolejnych reprezentantów Polski i to we wszystkich kategoriach wiekowych. W Poznaniu usiedli i wymyślili – skoro nie umiemy kupować piłkarzy i skoro nieźle nam wychodzi ich kształtowanie u siebie, to w sumie dlaczego nie spróbować przełożyć wajchy w stronę wychowanków.
Z jednej strony – to dość bezpieczny wariant, bo przecież kibice nie będą wieszać psów na “chłopakach stąd, lechitach w krwi i kości”. Wychowankowi po prostu wybacza się więcej. Ale druga strona tego medalu jest taka, że władze Lecha jednak bardzo, ale to bardzo mocno zaryzykowały. Bo co, jeśli i ten sezon zakończy się klapą, czyli brakiem miejsca na podium, brakiem trofeum z Pucharu Polski i europejskich pucharach wyłącznie w telewizji? Można opowiadać pięknie o tym, że to sezon bez presji na drużynie, a Dariusz Żuraw będzie trenerem tej drużyny nawet wtedy, gdy świat będzie się walił. Natomiast mamy takie wrażenie, że klęska poniesiona w tym sezonie byłaby gwoździem do trumny dla władz Lecha. Kibice w Poznaniu już dłużej nie zniosą tych upokorzeń.
No chyba, że zauważą światełko w tunelu. Ale przez ostatnie lata zbyt często to światełko okazywało się pociągiem zmierzającym do stacji “porażka, rozczarowanie, halucynacje z niedożywienia”.
Dla Legii ostatnią szansą wydają się Książenice. Dla Dariusza Mioduskiego to jak uniwersalny klucz do wszystkich zamków. Przejściowy okres jest trudny, bo budujemy się w akademii, wyniki są średnie, bo dużą część naszej uwagi pochłania budowa akademii, nie potrafiliśmy strzelić gola na Gibraltarze, bo trwają pewne głębokie zmiany w strukturach klubu. Sęk w tym, że Książenice niedługo powstaną a Legia nie wygląda na klub, który chwilę po przecięciu wstęgi w swojej bazie treningowej nagle wróci na zwycięskie tory.
Obawiamy się, że prędzej wskoczy na drogę Lecha Poznań, który od paru lat może się pochwalić wyłącznie obiektami akademii. A wtedy Piotr Rutkowski i Dariusz Mioduski mogą sobie śmiało podać rękę, jako ludzie, którzy przeszli identyczną drogę. Od gigantycznych oczekiwań, przez kolejne zawody i gniew, aż po zobojętnienie. Które da się wyczuć nawet przed dzisiejszym meczem…
Fot.FotoPyK