Gdybyście w przerwie meczu Jagiellonii Białystok z Pogonią Szczecin próbowali wmówić nam, że Portowcy dość gładko wygrają to spotkanie, odpowiedzielibyśmy, że to, owszem, może się zdarzyć, bo mówimy przecież o Ekstraklasie, ale na razie nie wskazuje na to kompletnie nic. Drużyna Kosty Runjaicia przegrywała 0-1, a dokładniej “tylko” 0-1, bo Jaga rozgrywała swój najlepszy mecz od przynajmniej miesiąca, a może i nawet w całym sezonie i powinna prowadzić większą różnicą bramek. Tymczasem w drugiej połowie… role się kompletnie odwróciły. Może ujmijmy to tak – Pogoń nie dojechała na pierwszą połówkę, a Jagiellonia nie wyszła na drugą, bo zatrzasnęła się w szatni.
Zwróćcie uwagę na jedną statystykę – Portowcy do przerwy nie oddali celnego strzału. Poza sytuacyjnym uderzenim Spiridonovicia, które przeleciało nad poprzeczką, w zasadzie nie zagrozili bramce Węglarza. Wynikało to zarówno z nieudolności gości, jak i tego, że Jaga umiejętnie rozbijała ich ataki. Z kolei gospodarze w ofensywie to była inna bajka. Nie do końca dowierzamy, że tak to ujmujemy, ale prawdziwe spustoszenie w szeregach rywali siał do przerwy Patryk Klimala. Przy Triantafyllopoulosie napastnik Jagi wyglądał wręcz tak, jakby pomylił stadiony – jak reprezentant Polski w sprincie na mistrzostwa świata w Doha.
W dużej mierze z tej szybkości urodziły się cztery bardzo groźne akcje.
Za pierwszym razem napastnik ładną podcinką przerzucił piłkę nad Stipicą, ale sędzia dopatrzył się spalonego.
Za drugim razem Klimala w sytuacji sam na sam trafił w bramkarza w Pogoni.
Za trzecim razem PK wyłożył piłkę Imazowi, ale w idealnej sytuacji fatalnie pomylił się Hiszpan.
Za czwartym razem Stipica najpierw obronił strzał napastnika Jagi, ale piłka wróciła do Klimali, który obsłużył Camarę i Jaga w końcu wyszła na prowadzenie.
1-0, ale przewaga zdecydowana i perspektywy na resztę spotkania nie najgorsze.
I o ile jeszcze sam początek drugiej połowy był nawet udany, bo sytuacje miał Prikryl, o tyle później stało się coś, co trudno wytłumaczyć. Jagiellonia stanęła, Klimala wysiadł, jakby rozładowała mu się bateria, a goście, ot tak po prostu, zabrali się za wygranie tego meczu.
Nowym Klimalą stał się Sebastian Kowalczyk. To on, z pomocą rykoszetu, zapakował gola wyrównującego, to on wywalczył rzut karny, dzięki któremu Adam Buksa dał Portowcom prowadzenie. Choć może słowo wywalczył to lekkie nadużycie, bo po prostu przewrócił się w polu karnym, gdy kompletnie idiotycznie zachował się w nim Camara. Na miejscu Ireneusza Mamrota zorganizowalibyśmy dla Hiszpana cztery karne treningi w tygodniu. Dlaczego cztery? Za tego gola niech sobie jeden dzień odpocznie.
Kowalczyk miał jeszcze jedną dobrą okazję, a wcześniej groźnie było, gdy uderzali Buksa i Matynia. Pogoń kompletnie zdominowała Jagę. I – co kluczowe – potrafiła to udokumentować, bo – uwaga, to tak naprawdę wydarzenie tego spotkania – gola pięć minut przed końcem strzelił Adam Frączczak. To jego pierwsze trafienie po tym, jak uporał się z problemami zdrowotnymi.
Co tu dużo mówić… Panie Adamie, czapki z głów! Jest pan niezniszczalny.
Bramka ta smakuje tym lepiej, że Jagiellonia w doliczonym czasie gry przypomniała sobie, że przegrywa. Najpierw po dużym zamieszaniu Wójcicki wepchnął piłkę do siatki, ale sędzia słusznie dopatrzył się spalonego. To samo zdarzyło się, gdy chwilę później trafił Imaz, ale tutaj po kolejnej konsultacji ustalono, że jednak wszystko było zgodnie z przepisami.
Uff, to chyba wszystko. Szalony mecz, ale ostatecznie smutny dla Jagi. Na Podlasiu pewnie muszą cieszyć się z tego, że wrzesień dobiega końca, bo w tym miesiącu zespół Mamrota podzielił się punktami z Legią i Lechem, a także przegrał z Pogonią i Cracovią w Pucharze Polski. Jasne, Pogoń ostatnio też nie zachwycała, ale dziś jednak bardziej przekonała nas do tego, że zasłużyła na bycie liderem.
Fot. 400mm.pl