Sebastian Milewski został pierwszym transferem Piasta Gliwice po zdobyciu mistrzostwa Polski, co raczej obserwatorów zaskoczyło. Mowa była o zawodniku najsłabszego w Ekstraklasie Zagłębia Sosnowiec, w którego barwach jakoś szczególnie się nie wyróżniał. Waldemar Fornalik jednak wiedział, że wkrótce Patryk Dziczek prawdopodobnie odejdzie i chciał mieć jego następcę, a przy okazji załatwiał sprawę z obsadą młodzieżowca. I faktycznie, gdy Dziczka sprzedano do Włoch, do składu wskoczył Milewski i poziomu na pewno nie zaniża, a po wygranej 3:0 w Lubinie uznaliśmy go nawet piłkarzem meczu. Poza boiskiem mowa o naprawdę skromnym i sympatycznym chłopaku, więc tym przyjemniej zbierało się kolejny materiał do cyklu „Patrzymy w przyszłość”, który tworzymy razem z PKO Bankiem Polskim.
21-letni pomocnik nie spodziewał się, iż gliwicki klub ma go na swojej liście życzeń. – Gdy usłyszałem, że jest temat Piasta, to może nie byłem w szoku, ale zaskoczony na pewno. Jednocześnie byłem zadowolony, bo kto by się nie cieszył, przechodząc do mistrza Polski, dopiero co mając za sobą spadek z Ekstraklasy. Piast odezwał się ze sporym wyprzedzeniem i szczerze mówiąc, widząc sytuację Zagłębia Sosnowiec w tabeli powoli już nastawiałem się, że moim następnym krokiem będą Gliwice. A gdy Piast niespodziewanie zdobył mistrzostwo, przestałem mieć jakiekolwiek wątpliwości (śmiech). Ale ogólnie czułem, że to byłby dla mnie dobrych ruch, że właśnie tu będę mógł wykonać kolejny krok do przodu – mówi Milewski.
W temacie zastąpienia Dziczka przekonuje, że ten wątek nie był pierwszoplanowy. – Przychodząc do Piasta wiedziałem, że na mojej pozycji jest Patryk Dziczek i że tak powiem, ma pierwszeństwo gry. Nie wiem jednak, czy podczas negocjacji poruszano mocniej temat jego spodziewanego odejścia, nic mi o tym nie wiadomo. Patrzyliśmy na aspekty czysto sportowe: dobry trener, dobra drużyna, awans sportowy.
Fakty są jednak takie, że wraz z odejściem Dziczka nastały lepsze czasy dla Milewskiego. Dla Fornalika jest zdecydowanie młodzieżowcem numer jeden, od 4. kolejki Ekstraklasy zawsze wychodzi w wyjściowej jedenastce. Gdyby, odpukać, coś mu się stało, przy Okrzei mieliby spory problem. W odwodzie zostaliby praktycznie tylko Dominik Steczyk i Remigiusz Borkała, który dopiero niedawno na stadionie Cracovii zaliczył ekstraklasowy debiut. Sam zainteresowany oczywiście przekonuje, że rywalizacja trwa i nie może się zadowalać obecnym stanem rzeczy, bo jeśli zacząłby zawodzić, w końcu trenerzy poszukaliby innego rozwiązania.
Mimo spadku z Zagłębiem, pobyt w Sosnowcu bardzo miło wspomina. Wcześniej przecież świętował awans. – To było niesamowite uczucie, mój pierwszy sukces w seniorskiej piłce – mówi. Z tego okresu pozostało kilka znajomości. Bardzo dużo pomagał mu Tomasz Nowak i nie zapomnieli o sobie, często spotykają się w Katowicach. Milewski pozostaje też na łączach z Tomaszem Nawotką, Konradem Wrzesińskim i Arkadiuszem Jędrychem.
Wiosną piłkarze Zagłębia narobili apetytu swoim kibicom po wcześniejszej beznadziejnej rundzie. – W pewnym momencie przestaliśmy już czuć presję związaną z utrzymaniem, bo wszyscy zdążyli nas skreślić. Mogliśmy jedynie wiele zyskać i tak sobie w szatni mówiliśmy. Po dwóch wygranych z rzędu naprawdę uwierzyliśmy, że jeszcze możemy się uratować. Niestety wyszło jak wyszło. Nie wiem jednak, czy gwoździem do trumny był akurat przegrany 1:3 mecz z Wisłą Płock, a często słyszałem takie opinie. Zaraz potem zremisowaliśmy przecież w Legnicy i wygraliśmy z Wisłą Kraków, dopiero od meczu w Zabrzu się rozsypaliśmy – analizuje.
Milewski jest z rocznika 1998, a w seniorskim futbolu zaczyna właśnie piąty sezon. W jego przypadku fakt, iż późno zaczął być powoływany do reprezentacji młodzieżowych, okazał się pomocny w rozwijaniu kariery klubowej. – Potrzebowałem więcej czasu niż większość rówieśników, żeby osiągnąć niektóre rzeczy w swojej grze, miałem ten tzw. opóźniony wiek biologiczny. Chodziło przede wszystkim o wzrost, bo już raczej nie o siłę i wydolność, tego nigdy mi nie brakowało. Na początku byłem typową „szóstką”, a tam trenerzy zawsze chcieli kogoś wysokiego. Teraz jestem już bardziej „ósemką”. Z Lechią zagrałem nawet jako „dycha”, ale na tej pozycji zbytnio się nie odnajdywałem. Po czasie cieszę się, że tak wyszło z moim rozwojem. Wolałem szybciej wejść do seniorskiego grania. Mam kilku kolegów, którzy w tamtym czasie byli jeszcze w juniorach i jeździli na kadry młodzieżowe, a potem gdzieś przepadali, trudniej było im o rozwój w klubie – przyznaje.
Być może na to, że ma poukładane w głowie i nie odbija mu sodówka wpływ miało szybkie opuszczenie domu rodzinnego. Milewski już w wieku dwunastu lat przeniósł się z Mławy do gimnazjum w Warszawie. – Na początku było sporo chwil zwątpienia, nawet łez. Przeprowadzałem się do stolicy z maleńkiej miejscowości, kolosalna zmiana. Przez pierwszy tydzień co chwila dzwoniłem do mamy z płaczem. Nie mówiłem jednak, że chcę wracać. Jeden z kolegów trochę zagrał mi na ambicji, mówiąc, że po co tam jadę, skoro i tak za miesiąc wrócę, bo nie wytrzymam. Chciałem mu udowodnić, że będzie inaczej. Musiałem zagryźć zęby. Wcześniej w Warszawie byłem tylko kilka razy, wiele rzeczy było dla mnie nowych, z dzisiejszej perspektywy śmiesznych. Pamiętam, że jechałem autobusem na pociąg do Mławy, miałem wysiąść na przystanku na żądanie. Trzeba było nacisnąć guzik, a ja nie wiedziałem, kiedy to zrobić, czy autobus się od razu nie zatrzyma. Nacisnąłem w ostatniej chwili, udało się wysiąść gdzie trzeba – wspomina ze śmiechem.
I podkreśla: – Pobyt w bursie wiele mi dał. Miałem dobrych trenerów, którzy trzymali rygor. Trenowaliśmy dwa razy dziennie, mogliśmy się szybciej rozwijać.
Skoro w jednym miejscu dzień w dzień żyło ze sobą wielu nastolatków, trudno uwierzyć, że wszyscy byli tylko do różańca. – Zawsze byłem spokojnym chłopakiem nakierowanym na cel, co nie znaczy, że nie zdarzały się jakieś odpały. W klasie mieliśmy samych chłopaków, siedziałem w ławce z kolegą, z którym na lekcjach nie lubiliśmy być cicho. Zawsze znajdowaliśmy się wtedy w centrum zainteresowania nauczycieli, ale z czasem mi to przeszło, uspokoiłem się. Największy wybryk? Były stare drewniane drzwi, nad którymi znajdowała się szyba. Robiliśmy konkurs, kto pierwszy kopnie w nią piłką i ją zbije. Kilka osób dostało wtedy naganę od dyrektora, ale akurat mnie to ominęło. Często jeżdżę do Legionowa, stamtąd mam najwięcej znajomych z tego okresu. Jest sporo śmiechu przy wspomnieniach – opowiada.
W temacie alkoholu zapewnia, że sensacyjnych historii nie znajdziemy. – W naszej grupie go nie było. Byliśmy jeszcze bardzo młodzi, a dyrektor powiedział jasno, że kto zostanie przyłapany na piciu, wylatuje z bursy. Regularnie nam o tym przypominano. Ale znam przypadki chłopaków ze starszych roczników, którzy nieraz lubili sobie coś przechylić. Jeśli się nie mylę, żaden z nich nie gra dziś na wyższym poziomie – podsumowuje.
Milewski od dziecka miał smykałkę do sportu jako takiego, w zasadzie jedyną niewiadomą pozostawało to, w czym będzie chciał się sprawdzić na poważnie. – Reprezentowałem szkołę w wielu dyscyplinach. Przełaje, sztafety, koszykówka, piłka ręczna – chodziłem na każdy SKS plus oczywiście normalne treningi piłkarskie w Mławiance. Ta różnorodność po czasie dużo mi dała i teraz jestem w jakimś elemencie – na przykład koordynacyjnym – lepszy niż gdybym ograniczał się do samej piłki. W pewnym momencie musiałem jednak wybrać. W sobotę spędziłem cały dzień na turnieju koszykarskim, w niedzielę rano też grałem w kosza, a potem poszedłem na mecz Mławianki. Trener stwierdził, że pora się określić, że nie mogę już łączyć dwóch dyscyplin, bo w żadnej nie będę mógł dać swojego maksimum. Niemal od razu wybrałem piłkę, ona zawsze była numerem jeden. Na pewno dobrze zrobiłem, zwłaszcza że wzrost nigdy nie był moim atutem – tłumaczy.
Drugoligowy debiut w Legionovii zaliczył 20 maja 2015 roku, niecały miesiąc po siedemnastych urodzinach. Od sezonu 2015/16 najczęściej był już piłkarzem podstawowego składu. Duży wpływ na jego rozwój miała osoba trenera Ryszarda Wieczorka, czyli postaci kojarzonej raczej z czasami, które przeminęły, ale Milewski nie ukrywa, że wiele mu zawdzięcza. – Bardzo dobrze wspominam tę współpracę. Trener dużą uwagę przywiązywał do szczegółów. Często miałem sprawdzaną wagę, powtarzano mi, żebym się dobrze odżywiał. Wiele razy korygował mnie też na boisku: dokładne podania na dalszą nogę, obrót przed przyjęciem piłki, szybsze podejmowanie decyzji. Poświęcał mi dużo uwagi, krytyki nie szczędził, ale wolałem tak, niż gdyby było mu obojętne, jak się rozwijam. Nadal mamy ze sobą dobry kontakt.
Milewski może wygląda niepozornie, ale na boisku staje się wojownikiem, nikomu nie odpuszcza. Nie bez powodu ma pseudonim „pitbull” lub „pirania”, a na urodziny dostał od kolegów z Zagłębia kaganiec. – Gram agresywnie, nie boję się starć, ale nikomu nie chcę zrobić krzywdy, nie ma złośliwości w mojej grze. Jeśli kogoś sfauluję, podejdę i przeproszę, próbuję załagodzić sytuację. Z drugiej strony bardzo nie lubię, gdy ktoś fauluje i nawet nie powie zwykłego „sorry”, nie mówiąc już o podaniu ręki. Czasami są więc jakieś ostrzejsze spięcia, których nie załagodzi się od razu. Ostatnio było mocniejsze starcie z Michałem Nalepą z Arki Gdyni. Po ostatnim gwizdku jakoś tego nie wyjaśnialiśmy, nie rozmawialiśmy, ale piątki sobie przybiliśmy – mówi.
Po dziewięciu latach od momentu opuszczenia rodzinnego gniazda Milewski na pewno nie żałuje odważnej decyzji. Jego akcje rosną, stał się podstawowym zawodnikiem mistrza Polski i jeśli nie przestanie konsekwentnie pracować, na tym może się nie skończyć. Bo choć robi dobre naleśniki, o czym sami się przekonaliśmy, lepiej niech realizuje się na boisku.
Tekst: PRZEMYSŁAW MICHALAK
Video: ADAM ZOSZAK
Fot. FotoPyK