Choć Paweł Wszołek całe lato przebywał na bezrobociu, to raczej nie sposób przypuszczać, że okaże się kompletnym niewypałem. Przychodzi całkowicie zdrowy, po solidnych trzech latach w wymagającej Championship, bogatszy w zagraniczne doświadczenia, ale wciąż w idealnym wieku dla ofensywnego piłkarza i pozostaje mu tylko udowodnić, jeśli na testach medycznych nie wyjdzie jakiś figiel, że nada polskiej szarej rzeczywistości parę kolorów.
Od lat poczynania Wszołka charakteryzuje dokładnie ta sama specyfika. Jest szybki, przebojowy, potrafi wyprzedzić defensora drużyny przeciwnej na dystansie, dośrodkować, ale często odnosi się wrażenie, że jego poczynania przy linii bocznej przynoszą więcej szumu niż konkretnych efektów. Ogranicza go też pewna przewidywalność używania tylko swojej lepszej nogi. Ustawiony na skrzydle w większości przypadków wybiera wariant wariackiego pędzenia przy linii bocznej boiska, a że nigdy nie był wirtuozem dryblingu, to przeciwnikom dosyć łatwo wychodziło rozszyfrowanie jego pomysłów rozgrywania akcji. Mimo to 27-letni pomocnik cieszył się uznaniem prawie każdego sztabu szkoleniowego zespołu, w którym aktualnie występował, a w ostatnich latach zaliczył kilka naprawdę przyzwoitych zagranicznych etapów.
Najpierw wejście do Serie A w Sampdorii, gdzie w pierwszym sezonie był etatowym zmiennikiem, mającym rozkręcać grę, kiedy minęło już kilkadziesiąt minut spotkania i założenia taktyczne schodziły na dalszy plan. Potem jednak stracił i tę rolę w klubie z Genui, trafił na wypożyczenie do beznadziejnego Hellasu Verona, z którym spadł z ligi, ale przy tym zaliczył kilka asyst i był ostatnim zawodnikiem zespołu, którego ktokolwiek we Włoszech mógł obwiniać za degradację, a najlepiej świadczy o tym fakt, że gdyby Wszołek na zgrupowaniu w Juracie nie złamał ręki, Adam Nawałka najprawdopodobniej wziąłby go na Euro 2016.
Pech chciał inaczej i kolejny sezon zaczynał już Championship. Po pierwszym sezonie w Queens Park Rangers wszyscy tam byli tak zadowoleni z jego występów, że wykupiono go z Sampdorii za 2 miliony euro. I nic dziwnego, bo Polak zwyczajnie wydawał się skrojony pod tę ligę. Przez trzy lata występował regularnie, jego liczby nie rzucały na kolana, ale wstydu też nie przynosiły:
16/17: 29 meczów, 3 gole, 4 asysty
17/18: 36 meczów, 2 gole, 5 asyst
18/19: 38 meczów, 4 gole, 4 asysty
Na początku swojej przygody w Londynie współpracował z dwoma szkoleniowcami, którzy wymagali od niego zupełnie różnego zaangażowania. Jimmy Floyd Hasselbaink widział go w roli motoru napędowego. Harpagana, który nie da ani chwili wytchnienia angielskim bocznym obrońcom, będzie walczył o każdą bezpańską piłkę, biegał do wysokiego pressingu, naciskał i przenosił ciężar gry ze skrzydła w atakowane pole karne. W to mu graj. Nie dało się idealniej wykorzystywać jego umiejętności niż przez założenia taktyczne tego typu. Jednak wedle polskiego porzekadła wszystko co dobre i przyjemne szybko się kończy, przyszedł listopad i Hasselbainka nie było już na Loftus Road.
W jego miejsce zawitał Ian Holloway. Ten spojrzał na Wszołka i klasycznym dla Championship zabiegiem zobaczył w nim materiał na zakapiora. Od tego momentu 11-krotny reprezentant Polski nie był przypisany do żadnej konkretnej pozycji. Ofensywny pomocnik? Proszę bardzo. Prawa obrona? Spróbujemy. Wahadło? Czemu by nie, jakaś namiastka ofensywy, niestety z jedną erratą: w systemie Hollowaya to była pozycja maksymalnie skupiona na zabezpieczaniu własnej połowy boiska. I dlatego urodzony w Tczewie zawodnik nie mógł być do końca sobą. Dusił się, nie pokazywał pełni swojego potencjału i został zwykłym przeciętnym wyrobnikiem na zapleczu Premier League.
Dużo zmieniło przyjście byłego selekcjonera reprezentacji Anglii, Stevena McClarena, który najpierw z nim porozmawiał, zapowiedział, że da mu szansę na jego pozycji, a później po prostu okazał się prawdomówny. Dzięki temu Paweł Wszołek zaliczył swój najlepszy statystycznie sezon na Wyspach Brytyjskich. 29 razy wychodził w pierwszym składzie, będąc jednym z liderów przyczynił się wydatnie do w miarę bezpiecznego utrzymania Queens Park Rangers w lidze, po czym klub… zdecydował nie przedłużyć z nim kontraktu.
Zdrowy, w kwiecie wieku i po niezłym sezonie w solidnej lidze miał stanowić łakomy kąsek na rynku transferowym. Szybko pojawiło się kilka pogłosek o potencjalnych zainteresowanych, ale miesiące mijały, a on dalej pozostawał na bezrobociu. Aż w końcu skusiła się na niego Legia Warszawa.
Ten transfer broni się na papierze. Były zawodnik Polonii Warszawa zna miasto, wraca do kraju i choć w Championship nie był gwiazdą, ba, daleko mu było nawet do takiego Kamila Grosickiego (39 meczów, 9 goli, 12 asyst w poprzednim sezonie na tym samym poziomie), to nie ma opcji, żeby w Ekstraklasie nie aspirował do miana wyróżniającego się zawodnika.
Jego pojawienie się w pierwszym składzie wicemistrza Polski wydaje się być kwestią czasu. Rywalizacja na skrzydłach nie imponuje, choć Aleksandar Vuković próbował już wszystkich możliwych rozwiązań. Dominik Nagy przyjeżdżał do stolicy Polski z opinią sporego talentu, ale nie realizuje swojego potencjału, a tegoroczne występy w lidze i europejskich pucharach dyskwalifikują go do jakiejkolwiek innej roli niż rezerwowego. Od początku sezonu swojego talentu nie potwierdza też Arvydas Novikovas, który po serii kompromitujących występów trafił w odstawkę, będąc cieniem samego siebie z czasów Jagiellonii. Jest Vesović, ale dobry mecz często przeplata przeciętnym. Jest Luquinhas, który gubi się na etapie pola karnego. Jest Agra, który… no, jest.
Na to wszystko przychodzi Paweł Wszołek, którego stać na sporo. Jeśli jednak zawiedzie, może być to koniec jego poważniejszej kariery. Jeśli wszystkie oczekiwania się sprawdzą i odpali, zostanie przy tym najlepszym skrzydłowym rozgrywek, co swoją drogą nie powinno być specjalnie trudne, bo konkurencja ma bardzo marną, to istnieją spore szanse, że Jerzy Brzęczek spróbuje go na którymś z kolejnych zgrupowań reprezentacji Polski. I na ten moment ten drugi scenariusz wygląda bardziej prawdopodobnie.
Fot. Fotopyk