Prezesi Sokoła Kolbuszowa Dolna wychodzą z założenia, że między funkcjonowaniem klubu i firmy istnieje wiele punktów stycznych. Obaj są prężnymi lokalnymi przedsiębiorcami, dla których zarządzanie IV-ligowym zespołem stanowi hobbystyczny, ale przy tym bardzo istotny, dodatek do życia. W ich klubie wszystko musi być jasne i przejrzyste. Finanse, organizacja, infrastruktura, stan murawy. Pilnują. Czuwają. Przewidują. Jest jednak siła, której skutkom zniszczeń nie da się przeciwdziałać – natura. W maju tego roku na Podkarpaciu spadł bardzo obfity deszcz, powódź objęła boisko Sokoła i postawiła w wątpliwość funkcjonowanie klubu. Czy udało się zwalczyć żywioł?
***
W Kolbuszowej Dolnej na Podkarpaciu nastrój polskiej wsi płynnie łączy się z elementami nowoczesnego świata. Te dwie skrajnie różne rzeczywistości nie rywalizują ze sobą, nie antagonizują się, nie wykluczają się, a raczej wzajemnie się dopełniają. Przez całą miejscowość prowadzi droga, której prosta nawierzchnia stanowi najpiękniejszą wizytówkę dla władz gminy. Sporadycznie przejedzie po niej samochód, częściej rower, a jeszcze regularniej przespaceruje się po niej człowiek, który na pewno będzie miał czym oddychać, bo tutejsze powietrze jest wyczuwalnie niemiejskie. Czyste. Wszystko to okalają bujne, rozłożyste korony drzew i nierówno zagospodarowane belkami siana pola.
Nieopodal niepozornym wgłębieniem płynie woda, którą nie sposób sklasyfikować jako rzekę, bo to bardziej strumyczek nazwany wdzięcznie na wzór wiele większego egipskiego protoplasty – Nil. Kiedy człowiek zbliży się do niego naprawdę blisko można usłyszeć jego nieśmiałe szumienie. Poza tym panuje tu błoga cisza.
Cisza po burzy sprzed kilku miesięcy.
Burzy, która poważnie zagroziła spokojowi mieszkańców Kolbuszowej Dolnej i nie liczyła się z marzeniami pewnej grupy ludzi, dla których zorganizowanie specyficznego klimatu tego miejsca za pomocą prowadzenia klubu piłkarskiego, który w teraźniejszej formie działa od początku XXI wieku i od tego momentu wyraźnie nadaje rytm wszystkiemu wokół siebie, ma bardzo ważne znaczenie.
W ETOTO KURSY NA MECZE IV LIGI PODKARPACKIEJ
KURS NA MECZ JKS JAROSŁAW – SOKÓŁ KOLBUSZOWA DOLNA: 1 – 1.25, X – 5.25, 2 – 7.00
***
Kompleks klubowych boisk Sokoła Kolbuszowa Dolna, w którego skład wchodzi obiekt główny i dwa treningowe, sytuuje się w samym centrum miasteczka. Obok znajduje się siedziba pani sołtys, kościół, Ochotnicza Straż Pożarna i biblioteka, która sąsiaduje bezpośrednio z budynkami i szatniami klubu.
– Mieszkam tu całe życie z przerwami na szkołę i wojsko. To będzie wiele lat, bo przecież młody już nie jestem, ale nie mam kompleksu Podkarpacia. Jeżdżę po naszych drogach i sam jestem zaskoczony ich świetnym stanem. Patrzę po domach i nie odwracam wzroku. Nie sypie się tynk, wszystko odmalowane, okna nowoczesne. W wielu zachodnich miastach nie ma tak dobrze. To naprawdę zadbana miejscowość i choć systemowo nie jest tu bogato, bo rejon ma swoje problemy, to ludzie są zaskakująco operatywni. Wielu z nich prowadzi swoje interesy poza granicami kraju. Za czasów PRL-u w Niemczech, we Francji, niektórzy nawet w USA. Teraz to się przeniosło na cały świat. Nie brakuje też tutaj pracy. W mojej firmie zatrudniam wielu ludzi z Mielca i Rzeszowa. I oni przyjeżdżają do Kolbuszowej do hurtowni z wielkimi magazynami. Poza nimi są jeszcze zakłady meblarskie. Potrafiło tu pracować ponad tysiąc osób. Teraz mniej, bo wszystko jest zautomatyzowane przez niemieckiego właściciela, który wprowadził modernizacje na wzór zachodni. Poza tym było tu Tesco, ale zlikwidowali, zresztą w Rzeszowie też, bo chyba się wycofują powoli. Budują Lidla, mamy swoją galerię, mnóstwo rodzinnych przedsiębiorstw handlowych. Pan Orzech eksportuje przetwory do USA. Dzieje się. Jest co robić. Wiadomo, że jeszcze nie było nigdy tak, że wszystkim dogodzisz. Taki naród, że jest sporo osób narzekających – opowiada siedząc w swoim, bardziej przypominającym rupieciarnię, gabinecie, Dariusz Widelak, prezes tutejszego Sokoła.
Równorzędną pozycję i władzę pełni Andrzej Skowroński. Oficjalnie wiceprezes. Na razie jednak go nie ma. Pojechał do kościoła na niedzielną mszę. Z okna widać jego samochód. Zaraz się pojawi.
Widelak: – Jasno określiliśmy sobie podział ról. Ja zajmuję się pierwszoligową drużyną kobiet, a Andrzej naszą męską czwartoligową drużyną seniorów. Siedzimy w tym po uszy. Andrzej ma szerokie kontakty. Dużo wie, dużo jeździ, dużo obserwuje. Wspaniale działający człowiek. Nie wystawiam mu laurki, nie słodzę mu, takie są fakty. Nie ma między nami rywalizacji. Namawiam go, żeby od następnej kadencji został prezesem, bo to on to wszystko potrafi doskonale ogarnąć. Ja się znużyłem. Przy poprzednich wyborach już miał nadejść koniec mojej ery, ale choć wtedy tak się jeszcze nie stało, to potrzeba jakiejś zmiany. Tak jak w peletonie. Czasami trzeba zmienić lidera, żeby to dalej jechało. Teraz do umysłowej pracy jest nas dwóch, choć przydałoby się więcej osób. Do planowania finansów, do nagrywania meczów, do prowadzenia klubowych mediów. Wszystko odbywa się na takiej zasadzie, że przykładowo syn wiceprezesa zaangażował się w to nagrywanie. Kupiliśmy sprzęt, liczymy, że da radę. Moje dzieci też pomagają, kiedy trzeba. Wszyscy tym żyjemy. To nie jest też absolutnie moja praca. Hobby. O, przyszedł szanowany pan wiceprezes, proszę powiedzieć, czym pan się zajmuje.
Skowroński: – Z bratem prowadzimy firmę produkującą opakowania foliowe. Zatrudniam prawie siedemdziesiąt osób. W klubie nie zarabiam ani złotówki. Stać mnie, żeby się do tego dokładać, choć nawet minimalnie się to nie zwraca. Lubię to, choć prowadzimy życie na telefonie. I tak dobrze, że smartfony mają teraz dwie karty, bo nie trzeba dwóch nosić.
Sytuacja maluje się więc tak, że dwie osoby muszą borykać się ze wszystkimi problemami strukturalnymi, jakie spotykają kluby na poziomie IV ligi.
Widelak: – Siedem lat walczyliśmy o awans z ligi okręgowej do IV ligi. Pierwsza dwa lata poświęciliśmy na bezpieczne utrzymanie się w lidze, kolejna dwa na przygotowanie do walki o wyższe cele, a następne trzy na bezpośrednią rywalizację o awans. Wszystko stopniowo. I ani przez sekundę nie myśleliśmy, że może lepiej zostać na poziomie amatorskim i nie dążyć w stronę profesjonalizacji, choć oczywistym jest, że IV liga ma swoje wymagania i nie można do niej przystąpić z miejsca.
Oni mają tego świadomość i niczym sprawni przedsiębiorcy wszystko zorganizowali. Począwszy od kwestii pieniężnych po infrastrukturalne.
Z tymi pierwszymi sprawa jest jasna. Zawodnicy mogą liczyć na stypendialne pensje w wysokości 350 złotych miesięcznie. Niedużo, bo niedużo, ale wszystko wedle możliwości. Żadnego przeszacowania. Jak w pragmatycznie działającej firmie. Bez nadwyrężania budżetu.
Skowroński: – Na seniorów dostaję 135 tysięcy na cały rok z budżetu gminy, która nie jest zbyt bogata. Otrzymujemy określoną dotację, którą później musimy rozliczyć. Nie możemy robić z tymi pieniędzmi, tego co chcemy. Absolutnie. To są kategorie wydatków i nie mamy w tej kwestii żadnej wolności. Generalnie nawet te stypendia nie są mile widziane przez gminę Kolbuszowa. Zawsze nam wytykają, że nie powinniśmy płacić. Jest nam o tyle trudno, że IV liga to całe Podkarpacie. Trzeba jeździć wzdłuż i wszerz województwa. W konsekwencji powstała sytuacja, której dostajemy tyle samo pieniędzy, ile w okręgówce, ale wtedy to wystarczało na podstawę, teraz już nie. Już samo utrzymanie zespołu to kwota, wykraczająca poza to, co otrzymujemy. Spływa nam 8 tysięcy, a płacimy 22. Można sobie wyobrazić, że jest to stanowczo za mało. Cały czas się upominamy, ale burmistrz mówi, że budżet nie jest z gumy.
Widelak: – Oprócz I ligi kobiet prowadzimy jeszcze drugi zespół i dwie drużyny młodzieżowe. Na to wszystko dostajemy 105 tysięcy złotych. Jest z tym ogromny problem, ale ostatnio pojawiło się światełko nadziei, bo FIFA i UEFA wdrażają spore programy propagujące kobiecy futbol i może dostaniemy dofinansowanie w przyszłym roku. Niby 25 tysięcy, ale nie jest źle. Teraz jeździmy przez pół Polski, za rok przez całą, więc to wystarczy raptem na autobusy. Trzeba 300 tysięcy na I ligę, żeby funkcjonować.
Potrzeba jest jednak matką wynalazku, więc prezesi nie załamują rąk. Znaleźli trzech darczyńców, którzy wspomagają funkcjonowanie klubu. Sami w niego inwestują i starają się jak najwięcej, ale przy tym w jak najkulturalniejszy sposób wyciągać cokolwiek z zainteresowania lokalnych mieszkańców.
Podczas meczów zaprzyjaźnieni mundurowi z Ochotniczej Straży Pożarnej chodzą po trybunach, a kibicować potrafi nawet pięćset osób, zbierając wolne datki na rzecz drużyny, bowiem Sokół, jako klub amatorski, nie może prowadzić działalności gospodarczej w postaci sprzedawania biletów.
Do puszki pieniądze wrzucają tylko mężczyźni. Dzieci, młodzież w wieku szkolnym i kobiety są od tego zwolnieni.
Na stadion przychodzić lubią też Widelak i Skowroński. Jego wygląd to wręcz ich obsesja. Ten drugi ma zwyczaju przemieszczać się po murawie i obserwować każde źdźbło trawy, która według jego oczekiwań, musi być przystrzyżona, wałowana, podlana. I równa. Podobnie jak linie.
Widelak: – Staramy się pilnować, żeby nikt nie wnosił na stadion alkoholu, ale póki co nasz obiekt jest otwarty, więc tego nie unikniemy. Poza tym mamy nawet trzy boiska. Porządny kawałek ładnie zagospodarowanego terenu. Kiedyś przyjechał tu Adam Nawałka, spojrzał i mówi: ,,To Wisła Kraków nie ma nawet takiego boiska treningowego. Boże, jak ja bym tu chciał trenować”. Stan murawy to nasze oczko w głowie. Pod względem jej wyglądu jesteśmy w ścisłym czubie regionu. Inna sprawa, że niedawno powstało dużo inwestycji gmin się w różnych miejscach Podkarpacia i wiele klubów ma lepsze stadiony od naszego.
Skowroński: – Z pewną satysfakcją jednak zauważam, że tam mają niezłą infrastrukturę, ale nierówną murawę, są chwasty, nie ma odpowiedniego dowałowania, obstrzyżenia i wygląda to dużo gorzej. Na sparingi przyjeżdża tu czasami Stal Mielec. Pewnego razu ich ówczesny trener Zbigniew Smółka podszedł do nas z wyraźnym zdziwieniem na twarzy. Nie wierzył, że faktycznie tu jest wszystko. I że to tylko IV liga. Mógł ustawić każdą gierkę, na każdym z naszych trzech boisk i na żadnym nie skakała mu piłka.
Mówią o tym z wyraźną dumą. I mają do tego prawo. Z własnych kieszeni dbają o jakości trawy, ale jakkolwiek dużo by dla jej stanu nie zrobili, nie byłoby z ich obsesji niczego namacalnego, gdyby nie działania jednego człowieka – pana Wojciecha.
KURSY ETOTO NA MECZ PARTYZANT TARGOWISKA – KARPATY KROSNO: 1 – 1.50, X – 4.20 , 2 – 4.55
Wojciech Ligęza to jedyna osoba zatrudniana bezpośrednio przez klub. Pracuje w nim z ramienia sołtysa na warunkach pensji minimalnej i poświęca Sokołowi całe swoje życie. Od dwudziestu lat nieprzerwanie jest w klubie na każde zawołanie.
Widelak: – Śmiejemy się z Andrzejem, że jeśli nas zabrakłoby w klubie, to dałoby się nas zastąpić, ale jeśli nie byłoby Wojtka, nie byłoby tutaj nic. Nikt nie potrafiłby nic znaleźć, nikt nie potrafiłby nic zorganizować, nikt nie potrafiłby nic przygotować. Dlatego, choć czasami nas denerwuje i czasami się z nim nie zgadzamy, bo to ciężka osobowość, nie wyobrażamy sobie dnia w klubie, w czasie którego on nie pojawi się w pracy.
Ten człowiek krząta się, ale z pewnym pomyślunkiem. Nie wykonuje niepotrzebnych ruchów, choć wszystko robi nieco chaotycznie. Przygotowuje komplety strojów dla piłkarzy, przenosi piłki na boisko, przygotowuje szatnie gospodarzy, gości i sędziów. Z tymi ostatnimi, jak sam twierdzi, czasami rozmawia sobie przed meczem i już wie, czego się może spodziewać podczas oglądania widowiska. Wszyscy go popędzają, pokrzykują, niecierpliwią się, ale wszystko zawsze jest na czas. Dzięki niemu. Nade wszystko jednak do jego najważniejszych obowiązków należy dopieszczanie stanu murawy. Ona jest jego dziełem. Kosi ją. Podlewa. Obserwuje. Rysuje na niej linie.
To typ wagabundy. W kilkanaście minut opowiada historię swojego życia i swojej emigracji, bo wcześniej, zanim zawodowo zajął się konstruowaniem małego światka futbolu w Kolbuszowej Dolnej, prowadził barwne życie w Kanadzie, organizując tłumne imprezy klubowe w Montrealu i organizując rozrywkowe życie wielu Polaków na emigracji w Północnej Ameryce, w której przeżył kilka dobrych lat bez posiadania jakiegokolwiek dokumentu. Nie istniał w żadnych rejestrach. Tu za to istnieje. Bez przerwy.
Wojciech: – Obiecałem sobie dwie rzeczy, że żony i klubu nie zmieniam. I tego się trzymam. A wielu proponowało mi już pracę w ościennych wioskach. Jakoś im się nie dziwię, bo wystarczy popatrzeć, jak tu wszystko jest zadbane. Na innych boiskach jest błoto, nierówne kępki trawa, kretowiska. Nie da się na to patrzeć. U mnie nie ma nawet mowy na jakieś niechlujstwo. W swojej głowie mam wszystko poukładane, kiedy coś zrobić i jak. Z prezesem, w porządku, czasem się kłócimy, ale to właśnie dlatego, że on widzi, a ja robię. Traktuję to miejsce, jak u siebie w domu. Co ma zrobić, to zrobię. Jak ładnie umeblujesz mieszkanie, zaprosisz kogoś, a on będzie zachwycony, to jest największym komplet dla twojego zmysłu estetycznego. Z tego samego założenia wychodzę też pielęgnując boisko. Nie potrzebuję, żeby ktoś mnie chwalił. Naprawdę. Robię to wszystko dla własnej satysfakcji. Nie muszę nawet przyjeżdżać do klubu. Mam dom kupiony dwadzieścia metrów od boiska. Jestem cały czas. Od rana do wieczora. Na każdy jeden telefon. Nigdy nie odmawiam. Jak ktoś przyjdzie po buty w nocy o północy, to ja jestem, przychodzę, otwieram mu i wydaję. Zawsze na sznurku trzymam pęk kluczy do wszystkich pomieszczeń w klubie. Jest ich dziesięć. Wszystkie rozpoznaję.
Sokół Kolbuszowa Dolna żyje rytmem jego i dwóch prezesów. I choć wszyscy zasadniczo się różnią, to łączy ich jedno – umiejętność przeciwdziałania problemom. Zaprocentowało to w maju, kiedy nad Podkarpacie przyszła potężna burza.
***
,,Przydałby się deszcz, burza, potężny piorun, który chociaż na chwilę przeczyściłby to zatęchłe powietrze tego miasta, wyprasował je. Przydałaby się powódź’’ – pisał Jakub Żulczyk w książce ,,Ślepnąc od świateł’’, ale tutaj nikt nie podpisałby się pod jego słowami. Za przyjemne, za błogie i zbyt zorganizowane było tu życie, żeby czekać na jego zmianę spowodowaną przez kataklizm. Świat bywa jednak przewrotny i tegoroczna wiosna przyniosła ze sobą czarne chmury.
Zaczęło się od tego, że na pięć kolejek przed końcem sezonu 2018/19 w IV lidze w grupie podkarpackiej o utrzymanie rywalizowały trzy zespoły. Sokół Kolbuszowa Dolna, Sokół Nisko i Orzeł Przeworsk. Zostało pięć kolejek. Najwyżej w tabeli była pierwsza z tych drużyny, więc siłą faktu to ona miała największe szanse na pozostanie w lidze. Do czasu.
Jeden wtorek zmienił wszystko.
Wojciech: – Pamiętam tamtą noc. Słuchałem jak pada deszcz. Gęsty, rzęsisty, nieprzerwany. We wtorek wieczorem był tu trening i stan wody w Nilu przekraczał normę. Byliśmy jednak całkowicie spokojni, bo brakowało jeszcze półtora metra do całkowitego zalania tego terenu, więc nic specjalnie nie zapowiadało aż takiej powodzi. O piątej rano wszystko się zmieniło. Zaczęły wyć syreny strażackie. Akcja. Starali się temu przeciwdziałać. Ale to nie tylko u nas padało. Parę kilometrów od nas też zalało, ale tam jest wyżej od nas i wszystko spłynęło do nas.
Widelak: – Mieszkam przy drodze wojewódzkiej, czyli nie powinienem aż tak odczuwać skutków tej powodzi, a z własnego domu mogłem obserwować, jak woda zbliża się i podchodzi coraz bliżej. Dwa dni cały czas padało. Do tego w nocy jeszcze się zintensyfikowało. Straże pompowały wszędzie, gdzie się dało, ale to nic nie dało.
Skowroński: – Woda nie wylała nawet z rzeki, ale z samych opadów. Poza tym wiedzieliśmy, że jak Nil wyleje to będzie tragedia z boiskiem i nasz stadion będzie pływał. Kilka lat temu zrobiono restrukturyzację koryta tej rzeki i mieliśmy spokój, bo już tak nie wylewała. Ale te opady były potężne. Ponieśliśmy wielkie straty. Spłynęło mnóstwo brudu, śmieci, krzewów, błota i innych obrzydlistw.
Wojciech: – Zacząłem od pomagania sąsiadom, bo ich posesja jest tak usytuowana, że całkowicie ją zalało. To było kilka metrów wody, która wlewała się do mieszkania. Nie odmówiłem. Nawet się nie zastanawiałem. Potem klub. Boisko było pełne kałuż. Nie było mowy o żadnym graniu. O niczym. Całą naszą wieloletnią pracę nad stanem tej murawy zalała wielka masa wody.
Widelak: – Wyglądało to dramatycznie smutno. Wszystko stało w wodzie. Choć nasze boisko jest drenowane i czasami jak spadnie deszcze, a na murawie zrobią się kałuże, to wystarczy dziesięć minut, żeby zniknęły, tym razem nie było o tym mowy. Żeby ratować sytuację pani sołtys zaproponowała nam żużel. Rozsypaliśmy go i nie minęło nawet kilka godzin, jak on zwyczajnie wpłynął na płytę.
Skowroński: – Zachowanie tego żużlu początkowo nas trochę podłamało, ale my w życiu wychodzimy z takiego założenia, że nie ma sensu przeklinać na coś, co się zdarzyło i musiało się zdarzyć. Nie mieliśmy nawet na kogo zrzucić winy. To żywioł. Trzeba było działać.
Jeśli trzeba było działać, to do akcji wszedł pan Wojciech.
Wojciech: – Posprzątałem to właściwie sam. Sześć przyczep śmieci musiałem wyzbierać. Wszystko zatrzymało się na siatkach, dlatego piłkochwyty są podarte. Wszystko w wodzie stało przez tydzień czasu. Zgniło i trzeba było to wszystko naprawiać. Powoli, metodycznie. Suszyć, odlewać, czekać, wyławiać, odpompowywać i każdą z tych czynności powtarzać wiele razy dziennie. Żmudna praca, ale od tego jestem. Widziałem, jak bardzo prezesi to przeżywają i jak sprawnie próbują wszystko zorganizować. A jako wykonawca, co będę załamywał ręce? Pozostało mi tylko podwinąć rękawy, podciągnąć spodnie i do roboty.
W tym czasie prezesi robili wszystko, żeby drużyna mogła utrzymać się w lidze. Najlepiej na własnym boisku. Finalnie ta pierwsza sztuka się Sokołowi Kolbuszowa Dolna udała, choć co chyba najbardziej zabolało kieszenie sponsorów, jeden mecz trzeba było rozegrać na wynajętym boisku.
***
Minęło kilka miesięcy, Nil płynie dalej, a śladu po powodzi nie ma żadnego.
Widelak: – Nas dotknęła w tym roku powódź i susza. Jedno po drugim.
Skowroński: – Cieszymy się z deszczu, ale też z jego powodu płaczemy. I tak samo ze słońcem. Wiele zabiegów wykonaliśmy, żeby zneutralizować skutki tych żywiołów. Są efekty. Wystarczy spojrzeć. Zresztą na początku lipca przyjechały dwie panie z urzędu województwa, żeby zobaczyć, co to my za problem mamy z tę rzeką. Pochodziły po boiskach, popatrzyły na rzekę i stwierdziły, że niemożliwe, żeby tutaj coś się działo. Z jednej strony smutna ich niewiara, bo może gdyby przyjechały wcześniej, to jakoś zmniejszylibyśmy szkody powodzi, ale z drugiej to spora pochwała dla naszego wysiłku. Oczywiście, też nie jest jednak jeszcze idealnie. Nigdy nie będzie. Zawsze trawa może być bardziej równa…
Sokół nowy sezon zaczyna już na swoim stadionie.
***
Widelak: – Wiele lat temu oglądało się czasami ,,Wielką Grę’’. I raz na jakiś czas padało tam pytanie: ,,Przez jaką miejscowość płynie rzeka Nil?’’. I zawsze była konsternacja. Nikt nie wiedział. Aż w końcu jakiś facet zadziwił wszystkich i bez zastanowienia powiedział: ,,Kolbuszowa Dolna’’. Nawet prowadząca nie mogła uwierzyć. Nie wiem, może przewidział tą powódź?
Skowroński: – Żeby jednak nie było, to dla nas ta rzeka jest pomocna. Rzeka jest połączona z pompami, stąd mamy wodę do nawadniania boiska. Coś co jest dobrodziejstwem, zaraz może stać się przekleństwem. Mieliśmy z tym trochę stresu, pomartwiliśmy się, ale my jesteśmy przedsiębiorczymi ludźmi. Działamy jak w firmie. Jest problem, nie płacz nad nim, tylko go rozwiązuj. Idziemy do przodu. Niedługo będziemy mieli oświetlenie na treningowym boisku. 130 tysięcy. Gmina finansuje. Zbudujemy też ogrodzenie, które ułatwi nam to, żeby piłka nie wpadała do rzeki, bo wtedy Wojtek musi biegać i wyławiać ją sam. Po drugiej stronie, a sporo osób mieszka za stadionem, zbudujemy jeszcze wyższe, żeby w drugą stronę nie musieli nam odrzucać piłki. Ale nie, nie ma żadnych kłopotów z ludźmi tam mieszkającymi. Mamy naprawdę wyrozumiałych sąsiadów, bo chyba wszyscy wiedzą, że tu by nic się nie działo, gdyby nie ta piłka. Przyjeżdżają inne miasta, można wyjść, spotkać się, pogadać, ponarzekać i popatrzeć też jakoś przyjemniej chyba na IV ligę, kiedy boisko nie jest kretowiskiem.
Widelak: – Jak IV-ligowi prezesi nie dostaną pieniędzy z budżetu to już mają problem, my staramy się działać inaczej. Po powodzi przyszła susza i wszystko momentalnie zaczęło żółknąć. Ustawiliśmy więc auto-pompy i nawadnialiśmy. Powtórzę za Andrzejem: mamy podejście takie, że nie można niczego chować pod dywan. I nigdy nie płakać nad rozlanym mlekiem.
Skowroński: – Obaj jesteśmy fanatykami. Hobbystami. Pasjonatami. I to takimi samymi, jakimi byliśmy kilkanaście lat temu, kiedy się za to braliśmy. I nie zmieni tego żadna burza. Ja tu przychodzę i się resetuję. Nawet moja rodzina wie, że jeśli spędzę cały tydzień w firmowym biurze i nie zdążę przyjść na stadion, to będę miał bardzo zły tydzień. Tak funkcjonuje mój organizm.
Widelak: – Uważamy, że póki jesteśmy tu razem, to możemy poradzić sobie ze wszystkim.
I w ten sposób dalej toczy się czwartoligowe życie nad Nilem. Bez wypatrywania czarnych chmur.
JAN MAZUREK
***
#PowiatBet to nasz cykl tekstów, w których prezentujemy realia klubów z czwartej ligi. Szykujcie się na dużo atrakcyjnych materiałów, bo przecież właśnie na tym szczeblu występują m.in. zespoły z Bytomia, Odra Wodzisław Śląski, drużyna Ślusarskiego, Telichowskiego i Zakrzewskiego, a nawet żywa legenda lat dziewięćdziesiątych, RKS Radomsko. Partnerem cyklu są nasi kumple z ETOTO, którzy czwartą ligę pokochali na tyle mocno, że regularnie przyjmują zakłady na spotkania na tym szczeblu rozgrywkowym.