W 2012 roku obaj zdobyli złoto igrzysk olimpijskich w Londynie, choć startowali oczywiście w innych kategoriach wagowych. Siedem lat później zmierzą się ze sobą, ale faworyt będzie jeden. Wasyl Łomaczenko (13-1, 10 KO) do bogatej kolekcji chce dodać kolejne cenne trofeum, ale Luke Campbell (20-2, 16 KO) może się okazać jego najtrudniejszym rywalem na zawodowych ringach. Ukraiński wirtuoz celuje jednak znacznie wyżej, ale na horyzoncie nie widać wyzwań na miarę jego wielkiego talentu.
Nic nie mówi o fenomenie Łomaczenki tak dosadnie jak liczby. W ciągnącej się od kilkunastu lat karierze przegrał tylko dwie walki – po jednej na amatorstwie i zawodowstwie. Przygodę z ringami olimpijskimi zakończył z kosmicznym bilansem 396-1. Do tego czasu zebrał po dwa złote medale igrzysk i mistrzostw świata oraz kilka bezcennych zwycięstw, które budują jego pozycję w kontekście rankingów wszech czasów.
Wystarczy spojrzeć na mistrzostwa świata z 2011 roku. W drodze do finału Ukrainiec odprawił Jose Ramireza (dziś to niepokonany, unifikowany czempion kategorii superlekkiej), Robsona Conceicao (złoty medalista igrzysk w Rio, dziś niepokonany zawodowiec), Fazliddina Gaibnazarova (kolejny złoty medalista z Rio) i Domenico Valentino (pięciokrotny medalista MŚ). W walce o złoto poradził sobie z kolei z Yasnielem Toledo – trzykrotnym medalistą MŚ i brązowym medalistą igrzysk z Londynu.
Na papierze to droga przez mękę, jednak Łomaczenko tak wybitnych pięściarzy bił właściwie jak chciał i kiedy chciał. Jedyną porażkę na amatorstwie – w finale MŚ w 2007 roku z Albertem Selimowem – pomścił potem dwukrotnie, rewanżując się rywalowi już po roku podczas igrzysk. Pod kątem sportowych osiągnięć na ringach olimpijskich spokojnie można go zaliczyć do najwybitniejszych w historii – obok Harry’ego Malina, Laszlo Pappa, Teofilo Stevensona, Jerzego Kuleja, Borysa Łagutina i kilku innych legend.
Po drugim olimpijskim złocie Ukrainiec w końcu postanowił poszukać kolejnych wyzwań na zawodowstwie. Od razu narzucił sobie ekspresowe tempo, którego w boksie nie obserwuje się zbyt często. Już w drugim pojedynku walczył o pas mistrza świata w kategorii piórkowej, ale Orlando Salido (40-12-2, 28 KO) znalazł na niego sposób. Po dwunastu rundach wygrał niejednogłośnie na punkty, ale nie brakowało kontrowersji, które stawiają to starcie w nieco innym świetle.
Salido zaczął od tego, że nie zmieścił się w limicie wagowym – zabrakło mu aż 1,4 kilograma, więc naturalne wydaje się przypuszczenie, że zrobił to celowo, by zmaksymalizować w ten sposób swoje szanse. Uznał, że pokonanie genialnego rywala będzie miało większą wymowę niż mistrzowski pas, którego po zwycięstwie w takich okolicznościach nie mógł zgarnąć ze względów regulaminowych. W dniu walki Salido był już 5 (!) kilogramów cięższy – w praktyce obu pięściarzy dzieliły już dwie kategorie wagowe.
Twarde lądowanie
Na tym jednak nie koniec – w ringu dużo większy Meksykanin walczył w wyjątkowo brudnym stylu. Wyprowadził wiele ciosów poniżej pasa, za które nigdy nie odjęto mu punktu – dostał zaledwie jedno ostrzeżenie. Dziennikarze i eksperci po wszystkim nie zostawili suchej nitki na postawie sędziego ringowego, Laurence’a Cole’a. „Trzymanie i bicie, bicie po komendzie, kanonada ciosów poniżej pasa… Salido był prowadzony przez sędziego, który zostawił okulary w domu” – podsumował walkę portal „The Sweet Science”.
„Próbowałem wszystkiego, ale nie wyszło. Nie chcę komentować pracy sędziów. Jestem pięściarzem i wykonuję swoją robotę. Myślałem, że wygrałem tę walkę. Teraz wrócę do domu, obejrzę to wszystko jeszcze raz i wyciągnę wnioski” – tłumaczył pokornie Łomaczenko. Statystyki ciosów pokazały, że nawet przy tych niekorzystnych okolicznościach był tego dnia zdecydowanie efektywniejszy – doprowadził do celu 164 z 441 ciosów (37 proc.) przy 142 celnych uderzeniach na 645 prób (22 proc.) w wykonaniu rywala.
Po wszystkim Salido zapewniał, że zgodzi się na rewanż, ale do drugiej walki nigdy nie doszło. Łomaczenko nie rozpamiętywał – już trzy miesiące później pięściarz z bilansem 1-1 zmierzył się z Garym Russellem (24-0) w walce o ten sam wakujący pas federacji WBO. Sędziowie punktowali niejednogłośnie na korzyść Ukraińca, ale ten pojedynek był małą deklasacją w wykonaniu dawnego wirtuoza ringów olimpijskich.
Po trzech udanych obronach tytułu nowy mistrz zaatakował kolejną kategorię wagową – tym razem superpiórkową. Podsumowaniem jego rządów w tym limicie było starcie z Guillermo Rigondeaux (17-0) – innym geniuszem ringów amatorskich i zawodowych. „Łoma” zmusił genialnego Kubańczyka do poddania się po sześciu rundach. Zostawianie pobitych i zniechęconych rywali w narożniku szybko stało się zresztą jego znakiem rozpoznawczym – w sumie taki los spotkał już czterech.
Krytycy mogli jednak wytykać, że Ukrainiec idzie swoją drogą, w której boleśnie brakuje unifikacji – starć z innymi aktualnymi mistrzami. Rigondeaux niby też był mistrzem, ale w niższej kategorii superkoguciej, a to jednak nie to samo. W poszukiwaniu wyzwań Łomaczenko w końcu zawitał do kategorii lekkiej (135 funtów) i zaczął z grubej rury – od starcia z uznawanym za najlepszego w tym limicie Jorge Linaresem (44-3).
Ten pojedynek był prawdziwym testem. W maju 2018 roku w ringu na Ukraińca wreszcie czekał świetny pięściarz, który – w przeciwieństwie do Salido – uczciwie próbował korzystać ze swoich atutów wynikających z przewagi fizycznej. Linares był dużo większy i boksował mądrze – w szóstej rundzie rzucił nawet Ukraińca na deski zmyślną kontrą. Sędzia nie miał wiele do roboty, a zawodnicy nie byli nastawieni na klinczowanie i nieprzepisowe zagrywki – to był popis techniki i taktyki.
Do dziesiątej rundy pojedynek był bardzo wyrównany, ale w niej dał o sobie znać geniusz „Łomy”. Błyskawicznie złożoną kombinację zakończył lewy na wątrobę, po którym Linares nie zdołał się pozbierać przed upływem dziesięciu sekund. Do momentu przerwania sędziowie punktowi byli podzieleni – Julie Lederman widziała remis (85:85), Steve Weisfeld wskazał przewagę Ukraińca (86:84), a Robin Taylor widział nieznaczną dominację jego rywala (86:84).
Krok po kroku
Zwycięstwo nie przyszło łatwo i pokazało jedno – podróż Łomaczenki po kategoriach wagowych raczej zakończy się właśnie na wadze lekkiej. W tym limicie i tak jest dużo mniejszy od swoich rywali, a poza tym wagi funkcjonują w boksie nie bez powodu. Nie można wymagać od pięściarza mierzącego 170 cm, by próbował oszukać naturę walcząc z dużo cięższymi przeciwnikami. Poza tym nie ma nic złego w byciu najlepszym w jednej wadze – Marvin Hagler i Carlos Monzon nigdy nie opuścili wagi średniej, a wciąż są uznawani za jednych z największych mistrzów wszech czasów. Samo niekwestionowane mistrzostwo wciąż ma w boksie swoją wymowę i jest rzadkim widokiem.
W kolejnych występach Ukrainiec zaczął wykonywać kolejne kroki w tym kierunku. Najpierw pewnie wypunktował Jose Pedrazę (25-1) – rywal dwa razy lądował na deskach, a zwycięzca dodał do pasa organizacji WBA podobne trofeum federacji WBO. W kwietniu 2019 roku odprawił obowiązkowego pretendenta – Anthony’ego Crollę (34-6-3). Doświadczony Brytyjczyk poleciał do Los Angeles na ścięcie i został rozbrojony już w czwartej rundzie. Taką deklasację zafundowała federacja – sam Łomaczenko wolałby zmierzyć się z kimś lepszym, ale nie chciał stracić pasa.
W sobotę będzie miał okazję powiększyć kolekcję o tytuł federacji WBC. Słynnego zielonego pasa jeszcze nigdy nie zdobył. Przy okazji walki z Campbellem doszło jednak do małego precedensu. Obaj będą walczyć o wakujący pas, który zostawił Mikey Garcia (39-1, 30 KO). W takich sytuacjach federacje najczęściej wyznaczają dwóch najwyżej notowanych zawodników w rankingu, ale działacze WBC zdecydowali się na nieszablonowe posunięcie i dali szansę posiadaczowi pasów innej federacji.
To najlepiej pokazuje, jak postrzegany jest Łomaczenko w bokserskim środowisku – jest po prostu wielkim mistrzem i przedstawiciele każdej organizacji chcą, by pisał swoją historię z ich udziałem. Do tej pory cała kariera Ukraińca była związana ze Stanami Zjednoczonymi. Jego interesy prowadzi firma Top Rank, której twarzą jest wiekowy Bob Arum. Choć wielu dziennikarzy i ekspertów klasyfikuje „Łomę” jako najlepszego pięściarza na świecie bez podziału na kategorie wagowe, to nie jest on jeszcze gwiazdą Pay-Per-View, która przynosi miliony.
Teraz będzie okazja to zmienić – pierwszy raz w zawodowej karierze Łomaczenko zaboksuje w Europie. Dla polskich kibiców oznacza to jedno – wreszcie nie trzeba będzie zarywać nocy. Obaj powinni wyjść do ringu w sobotę około 23:30 polskiego czasu – transmisja całej gali w TVP Sport. Komplet biletów w londyńskiej O2 Arenie wyprzedał się w kilka dni, a walka budzi duże emocje i spore zainteresowanie mediów.
Podbić Wyspy
Brytyjczycy potrafią docenić dobry boks. W ostatnich latach nie mogą narzekać – co i rusz przylatują do nich wielcy mistrzowie. Giennadij Gołowkin, Errol Spence, Terence Crawford czy Naoya Inoue – te nazwiska przyciągały tłumy i teraz nie będzie inaczej. Widać to chociażby po treningu medialnym – sala w York Hall pękała w szwach, a miejscowi kibice długo skandowali „Łoma, Łoma”. Główny bohater widział wiele, ale wyraźnie był tym wzruszony.
„Jednym z moich marzeń jest zapisanie się w historii boksu – właśnie dlatego walczyłem o mistrzostwo świata już w drugiej zawodowej walce. Poza tym nikt nie zdobył mistrzowskich tytułów w trzech kategoriach wagowych tak szybko jak ja. Wszystkie te działania podejmuję z myślą o moim dziedzictwie. Jak każdy mistrz mam duże ego i uważam, że jestem najlepszym pięściarzem na świecie” – przyznał Ukrainiec w rozmowie z „Daily Mail”.
Gdzie w tej całej układance plasuje się Luke Campbell? Po zdobyciu olimpijskiego złota również i jemu wróżono wielkie rzeczy na zawodowstwie. Dość szybko zderzył się ze ścianą – i to na dużo niższym poziomie niż Łomaczenko. W 2015 roku przegrał na punkty z solidnym Yvanem Mendym (32-4-1) w walce, która miała być jedną z ostatnich prób przed atakiem na mistrzowski tytuł. To sprawiło, że cały proces się opóźnił, ale w końcu dostał upragnioną szansę.
We wrześniu 2017 roku zmierzył się z… Jorge Linaresem – tym samym, który kilka miesięcy później dał porywającą walkę z Łomaczenką. Pojedynek miał niecodzienny przebieg – Brytyjczyk już w drugiej rundzie znalazł się na deskach i musiał radzić sobie z rozcięciem. Przegrał większość początkowych rund, ale w drugiej połowie walki zaczął dochodzić do głosu. Po wszystkim sędziowie nie byli jednomyślni – jeden widział wygraną Campbella (115:113), dwóch punktowało dla Linaresa (114:113, 115:112).
Pobity odbudował potem swoją pozycję w rankingach między innym rewanżując się pierwszemu pogromcy, ale nigdy nie był w ringu z kimś pokroju Ukraińca, a do tego przegrał z pięściarzem, który najbardziej mu się postawił. Jakie ma szanse na sprawienie sensacji w sobotę? Dość nietypowo podsumował to zestawienie Eddie Hearn – promotor Campbella.
„Luke będzie musiał poszukać nokautu. Musi uderzać mocno i próbować zranić rywala. Będzie potrzebował też mnóstwo szczęścia. Nie wystarczy po prostu pokazać się z dobrej strony – to za mało. Aby wygrać, potrzeba też będzie czegoś ze strony Łomaczenki. Może ta operacja barku do końca się nie udała? Może złamana w ostatniej walce ręka się odezwie? Zwykłe, standardowe rzeczy nie wystarczą – Campbell będzie musiał wyjść z siebie, by wygrać tę walkę” – podsumował szef grupy Matchroom.
„W obliczu niemożliwego” – okładką z takim tytułem szanse rodaka podsumowała gazeta „Boxing News”. Bukmacherzy również w roli zdecydowanego faworyta widzą Łomaczenkę. Choć to Campbell będzie miał przewagę wzrostu i zasięgu ramion, to praca nóg, jakość kombinacji i ringowe IQ stoją zdecydowanie po stronie przyjezdnego. Mimo to nie wszyscy spodziewają się spacerku – Jorge Linares zdążył dobrze poznać style obu pięściarzy i przyznał, że nie zdziwi go jeśli Ukrainiec znów wyląduje na deskach.
Trudniejsza walka czeka Łomaczenkę z czasem i historią. Ma już 31 lat, a czas spędzony na najwyższym poziomie powoli daje o sobie znać. Coraz częściej odzywają się urazy, które sprawiają, że nie może walczyć tak często jak miałby na to ochotę. Na horyzoncie brakuje także naprawdę wielkich sportowych wyzwań, które pozwoliłyby ugruntować jego pozycję w rankingach wszech czasów.
W boksie znamy ten scenariusz aż za dobrze – kiedy tylko u pięściarza, który budzi postrach pojawią się pierwsze oznaki starzenia się i zużycia, wtedy wszyscy nagle zaczynają być chętni do walki z nim. Niedawno przekonał się o tym między innymi Gołowkin. Gervonta Davis (22-0, 21 KO) boksuje w kategorii superpiórkowej, ale od dawna ma problemy z robieniem wagi. Jego karierę prowadzi jednak Floyd Mayweather, który doskonale wie, że puszczanie 24-latka na Łomaczenkę w tym momencie nie byłoby rozsądne z biznesowego punktu widzenia.
Pod względem sportowym byłby to kapitalny pojedynek, ale prędko do niego nie dojdzie. „Moja wiadomość dla Wasyla? Niech wygrywa. Prędzej czy później w końcu się spotkamy” – skomentował niedawno wymijająco Davis. Niewykluczone, że prędzej wyzwanie podejmie boksujący cztery kategorie niżej (!) Naoya Inoue (18-0, 16 KO). Choć obu dzieli ponad 7 kilogramów wagi, to Japończyk deklaruje, że w przyszłym roku mógłby spotkać się z Łomaczenką gdzieś pośrodku.
Kariery obu wybitnych mistrzów prowadzi Bob Arum, więc w teorii taki pojedynek mógłby okazać się łatwy do zrobienia. Do tego jednak daleka droga – najpierw mistrz z Ukrainy chce pozbierać wszystkie pasy w swojej kategorii wagowej. Jeśli wygra w sobotę, to będzie miał już trzy z czterech. Misję może zakończyć do połowy 2020 roku. To byłoby nie lada osiągnięcie – w obecnej dekadzie niekwestionowanymi mistrzami byli tylko Terence Crawford i Ołeksandr Usyk.
KACPER BARTOSIAK
Fot. newspix.pl