Steven Gerrard. Gigant angielskiego futbolu, żywa legenda Liverpoolu. Piłkarz z jednej strony szalenie utytułowany – triumfator Ligi Mistrzów i Pucharu UEFA, wielokrotny zdobywca Pucharu Anglii i Pucharu Ligi Angielskiej. Patrząc jednak z innej perspektywy – zawodnik niespełniony. Przez siedemnaście lat występów w barwach Liverpoolu nie zdołał sięgnąć z klubem po upragniony tytuł mistrza Anglii, stając się wręcz symbolem niemocy The Reds na tym polu. Równolegle Gerrard przez niespełna piętnaście lat reprezentował na arenie międzynarodowej Anglię, ale z kadrą narodową także nie udało mu się nigdy osiągnąć sukcesu na żadnej z wielkich imprez.
Niemniej – karierę Gerrarda trzeba ocenić jako wielką. Wybitną. Zdarzały się kultowemu pomocnikowi Liverpoolu potknięcia, ale zdecydowanie więcej było wzlotów, momentów wielkiej chwały. Przypomnijmy sobie najważniejsze etapy piłkarskiej drogi Anglika. Kluczowe chwile – zarówno te boiskowe, jak i te, które rozegrały się poza murawą.
PIŁKARSKIE POCZĄTKI. Steven Gerrard dołączył do akademii Liverpoolu już jako dziewięciolatek, a jeszcze przed swoimi siedemnastymi urodzinami podpisał profesjonalny kontrakt z klubem. Jednak talentem chłopak błyszczał nawet grając w małej, dzielnicowej drużynie. Na jego możliwościach nie od razu się wprawdzie poznano, lecz wystarczy rzut oka na poniższe nagranie, by ponad wszelką wątpliwość stwierdzić, że mały Steven miał już w sobie „to coś”.
DEBIUT. 29 listopada 1998 roku Steven Gerrard – wówczas niepozorny, trochę wręcz cherlawy nastolatek – zadebiutował w barwach Liverpoolu na Anfield Road. Pojawił się na boisku w starciu z Blackburn Rovers, wchodząc na samą końcówkę spotkania. Nagrodziły go skromne oklaski – publika nie mogła wówczas wiedzieć, że ten dzieciak kilkanaście lat później opuści Liverpool jako jedna z największych legend klubu.
– W tamtych latach każdy zmiennik otrzymywał oklaski – wspominał Gerrard. – Ale kiedy podczas rozgrzewki przebiegałem pod trybuną The Kop, prawie mogłem usłyszeć jak wszyscy mówią do siebie: „Co to za chuda cipa w koszulce Liverpoolu?”.
Fakt – pierwsze relacje Gerrarda z The Kop nie należały do najprzyjemniejszych. W maju 1999 roku Gerrard Houllier, ówczesny manager The Reds, pierwszy raz zdecydował się wypuścić Steve’ego od pierwszych minut podczas domowego starcia w lidze. The Reds mierzyli się wtedy z Tottenhamem, a będący wówczas na fali wznoszącej David Ginola zrobił z niedoświadczonego przeciwnika marmoladę. Gerrard po przerwie nie wyszedł już na boisko.
– Miałem tylko nadzieję, że moi rodzice nie będą mogli obejrzeć „Match of the Day” – wspominał Anglik.
CZERWONE DERBY. Sezon 1998/99 – swój pierwszy w barwach Liverpoolu – Gerrard dokończył jako użyteczny zmiennik. Jednak w kolejnych rozgrywkach Houllier zaczął coraz częściej pamiętać o wychowanku przy tworzeniu wyjściowej jedenastki. Co wymagało od niego sporo cierpliwości, biorąc pod uwagę niektóre wybryki Stevena. Młody pomocnik nawet po wejściu z ławki potrafił nieźle nabroić na boisku. Tym bardziej że trener obarczał go przede wszystkim obowiązkami defensywnymi. Gerrard miał odebrać piłkę i oddać ją bardziej kreatywnym zawodnikom. Był klasycznym gościem od noszenia fortepianu.
Swoje pierwsze ligowe Derby Merseyside młody Steven zakończył wprawdzie zwycięstwem, ale podczas drugiego starcia z Evertonem – choć pojawił się na boisku dopiero w drugiej połowie – otrzymał czerwoną kartkę za wyjątkowo chamski faul, a jego zespół poległ 0:1.
Czerwona kartka dla Gerrarda: 1:39:00.
Gerrard nigdy nie był typem boiskowego dżentelmena, ale w sumie obejrzał tylko cztery bezpośrednie czerwone kartki w całej swojej karierze. – Po tamtej porażce czułem wiercący ból w brzuchu. Długo to trwało. Przegraliśmy, ja obejrzałem czerwoną kartkę. Jeszcze przed meczem zaprosiłem znajomych na kolację do Albert Dock. Byłem pewien, że będziemy oblewać zwycięstwo. Nie chciałem nigdzie wychodzić, ale nie mogłem rozczarować ludzi. Na dodatek pierwszą osobą, jaką spotkałem w restauracji był… Kevin Campbell, którego tak brutalnie sfaulowałem. Podciągnął nogawkę i pokazał mi ślady po moim ataku. Kiedy masz dziewiętnaście lat i widzisz przed sobą takiego dryblasa, który ma do ciebie żal, możesz tylko go przeprosić. To nauczka dla wszystkich młodych chłopaków przed derbami: nie podpalajcie się za mocno.
PIERWSZY GOL. Niedługo po pierwszej czerwonej kartce, defensywny pomocnik zdobył też swoją pierwszą ligową bramkę dla Liverpoolu. 5 grudnia 1999 roku udało mu się wpisać na listę strzelców w starciu z Sheffield Wednesday. W sumie Gerrard zdobył w całej karierze aż 190 goli w barwach Liverpoolu, biorąc pod uwagę wszystkie rozgrywki.
Gerrard golem przeciwko Sheffield wyraźnie dowiódł, że stać go na coś więcej niż tylko jeżdżenie na tyłku i kasowanie akcji przeciwników.
SZALEŃSTWO W DORTMUNDZIE. Sezon 2000/01 był jednym z najlepszych w karierze Steve’ego. Liverpool zdobył tak zwaną „małą potrójną koronę”, kompletując triumfy w Pucharze Anglii, Pucharze Ligi i Pucharze UEFA. Pierwszoplanową gwiazdą zespołu był rzecz jasna inny ze złotych dzieciaków, czyli Michael Owen, ale jego rok młodszy kolega z linii pomocy również zaczął wywierać coraz większy wpływ na postawę zespołu. Nawet w kluczowych meczach, żeby wspomnieć choćby bramkę Gerrarda zdobytą w ligowej batalii z Manchesterem United.
Gol Gerrarda z Manchesterem United: 14:45.
Do legendy przeszedł przede wszystkim występ Liverpoolu w finale Pucharu UEFA, gdzie The Reds pokonali Deportivo Alaves 5:4. Gerrard zdobył jedną z bramek w tym szalonym widowisku, rozstrzygniętym przez złotego samobója.
NIEMCY NA KOLANACH. W kadrze Gerrard zadebiutował w maju 2000 roku i rozegrał w narodowych barwach aż 114 meczów, wiele z nich na wielkich turniejach. Jednym z najsłynniejszych wciąż pozostaje jednak starcie z Niemcami z 2001 roku. W eliminacjach do mistrzostw świata Anglicy zmiażdżyli swoich odwiecznych rywali aż 5:1 na Stadionie Olimpijskim w Monachium. Hat-trickiem popisał się wtedy Michael Owen, a po jednym trafieniu dorzucili Emile Heskey i właśnie Steven.
Ekipa z Anfield Road rozłożyła niemiecką defensywę na łopatki.
OPASKA KAPITAŃSKA. W październiku 2003 roku Gerrard po raz pierwszy wybiegł na boisko jako oficjalny, pierwszy kapitan Liverpoolu. Opaskę przejął z ramienia Samiego Hyypii. Była to szokująca zmiana, którą niewielu przyjęło w tamtym czasie ze zrozumieniem. Fiński stoper nie dał żadnych wyraźnych powodów do tego, by strącić go z funkcji kapitana. – Myślałem o tym bardzo długo. To nie jest zmiana, którą należy postrzegać jako gest przeciwko Samiemu. Był dobrym kapitanem, podniósł w tej roli sześć trofeów – tłumaczył się Gerard Houllier. – Ale musiałem brać pod uwagę inne czynniki. Już wiele lat temu dostrzegłem, że Steve ma atrybuty prawdziwego lidera. Teraz ma 23 lata i jest gotowy, by wziąć odpowiedzialność za zespół. Dojrzał. Poza tym – chcę też pomóc Samiemu. Mam wrażenie, że zawsze jest gotowy by wziąć na siebie cały ciężar odpowiedzialności i czasem przyjmuje jej zbyt wiele.
Pierwszy mecz w roli kapitana zakończył się dla Gerrarda zwycięstwem 3:0 z Olimpiją Ljubljana.
KUSZENIE. Niewiele jednak brakowało, a Gerrard zamiast legendarnym kapitanem Liverpoolu, zostałby jednym z największych zdrajców w historii klubu. Przed sezonem 2004/05 Anglika chcieli ściągnąć do Londynu Roman Abramowicz i Jose Mourinho, którzy budowali w tamtym czasie potęgę Chelsea, nie licząc się przy tym z kosztami. Pokusa gigantycznych zarobków i wielkich sukcesów w barwach The Blues trafiła na podatny grunt, bo Liverpool w tamtym czasie nie wyglądał na drużynę, która może w najbliższych latach równać się z ekipą tworzoną na Stamford Bridge. Ponoć Gerard był niezadowolony, że klub popadł w stagnację. Chciał realizować swoje sportowe ambicje. Ostatecznie udało się go udobruchać, lecz nie na długo.
Temat wrócił ze zdwojoną siłą rok później. 5 czerwca 2005 roku Gerrard przedstawił władzom klubu tak zwany „transfer request”, a zatem oficjalnie zasygnalizował chęć zmiany barw. W Liverpoolu zawrzało jak w gorącym kotle. Również dlatego, że w śmietnikach zaroiło się od płonących koszulek z nazwiskiem kapitana The Reds.
„Szukajmy zawodników, właśnie sprzedałem Stevena Gerrarda” – miał powiedzieć Rafa Benitez, nowy manager Liverpoolu, do jednego z zaprzyjaźnionych agentów. „Mogę tylko powiedzieć, że powitam Gerrarda z otwartymi ramionami” – stronił od deklaracji Mourinho. „Pisałem wtedy coś, kiedy do redakcji wpadł mój kolega. Powiedział, że Steve odchodzi do Chelsea. Nie chciałem uwierzyć” – opowiadał Gareth Roberts, z „The Anfield Wrap”. „Zrobiliśmy co w naszej mocy. On po prostu chce odejść” – stwierdził ponoć zrezygnowany dyrektor Liverpoolu, Rick Parry, gdy Gerrard odrzucił ofertę lukratywnego, czteroletniego kontraktu z The Reds.
Ostatecznie do transferu nigdy nie doszło, choć w pewnym momencie wydawało się to jedynie formalnością. – Jedno zwycięstwo w barwach Liverpoolu jest warte więcej, niż pięć medali zdobytych w Chelsea. Cieszę się, że Steve to zrozumiał – stwierdził Jamie Carragher.
OLYMPIAKOS. Równolegle z transferowym zamieszaniem, Gerrard na boisku dokonywał najważniejszych wyczynów w swojej sportowej karierze. Między innymi uratował Liverpoolu przed odpadnięciem z Ligi Mistrzów 2004/05 już po fazie grupowej, strzelając kluczowego gola w 86 minucie decydującego starcia z Olympiakosem Pireus. The Reds musieli wygrać przewagą dwóch goli, by awansować. Gerrard nie zawiódł w kluczowym momencie.
Zdaniem wielu stałych bywalców Anfield Road – był to najgłośniej celebrowany gol w historii tego stadionu.
– Myśleliśmy, że już po nas. W przerwie wszyscy byli załamani. Byliśmy przekonani, że to koniec. Nikt nic nie powiedział, gapiliśmy się tylko w podłogę – wspominał Steve.
SAMOBÓJ. Łyżka dziegciu w beczce miodu – choć sezon 2004/05 zakończył się dla Gerrarda triumfalnie, przydarzyła mu się też spora wpadka. W 79 minucie finału Pucharu Ligi Angielskiej – co gorsza, przeciwko Chelsea – Anglik wpakował piłkę do własnej bramki, doprowadzając tym samym do dogrywki. The Reds prowadzili od pierwszej minuty meczu, ale ostatecznie przegrali 2:3 i Jose Mourinho zdobył swoje pierwsze trofeum na angielskiej ziemi.
Potem liverpoolczycy zrewanżowali się jednak faworyzowanym rywalom, eliminując ich z Ligi Mistrzów na etapie półfinału po pamiętnym golu-widmo i być może największych „taktycznych szachach” w historii Champions League. Reszta jest historią.
CUD W STAMBULE. Historią, której – zdaje się – nie trzeba nikomu dodatkowo przypominać? Steve G. został wybrany najlepszy zawodnikiem tamtego legendarnego spotkania.
„THE GERRARD FINAL”. Finał Ligi Mistrzów z 2005 roku to na pewno najważniejsze starcie w karierze Gerrarda, jeżeli chodzi o wagę triumfu. Nie ma bardziej prestiżowego meczu w klubowej piłce, takie są fakty. Ale jeżeli chodzi o klasę samego występu, chyba żaden finał z udziałem Steve’ego – a było ich trochę – nie może się równać z meczem z 2006 roku, gdzie Liverpool starł się z West Hamem United. Gerrard zdobył w tamtym spotkaniu dwa gole, w tym jednego w doliczonym czasie gry, ratując swoją drużynę przed porażką.
Ostatecznie The Reds zwyciężyli po serii rzutów karnych, a spotkanie przeszło do historii jako „The Gerrard Final”.
– Kiedy zobaczyłem na zegarze, że rozpoczyna się doliczony czas gry, miałem świadomość, że straciliśmy swoją szansę. Fajnie mieć w drużynie takiego gościa jak Steven Gerrard – podumował w swoim stylu Peter Crouch.
RICARDO. W finale Pucharu Anglii pomocnik Liverpoolu swoją jedenastkę wykonał bezbłędnie. Gorzej mu poszło na mistrzostwach świata w Niemczech. Duet Frank Lampard – Steven Gerrard miał stanowić dla „Synów Albionu” gwarancję długo wyczekiwane sukcesu, jednak wyszło jak zwykle. Anglicy pożegnali się z turniejem w ćwierćfinale, przegrywając po rzutach karnych z Portugalią.
Obaj pomocnicy zmarnowali swoje jedenastki. Był to drugi wielki turniej z rzędu, podczas którego Anglików powstrzymał Ricardo, niepozorny portugalski golkiper.
„KRÓLEWSCY” NA KOLANACH. Od czasu triumfu w Pucharze Anglii, Gerrard wygrał w swojej karierze już tylko jedno trofeum. Ale to wcale nie oznacza, że nie notował absolutnie wybitnych spotkań, również na europejskiej arenie. Przypomnieć wypada choćby 2009 rok, gdy The Reds w 1/8 finału rozwalcowali Real Madryt 4:0, a kapitan angielskiej ekipy ustrzelił efektowny dublet.
DERBOWY HAT-TRICK. 2012 rok to był już ten czas, gdy coraz większa liczba sympatyków Liverpoolu przymykała oko na sentymenty i sugerowała, że czas Gerrarda w roli podstawowego pomocnika The Reds dobiega końca. Steven nie mógł złapać regularności i dobrej formy z powodu nieustających kłopotów zdrowotnych, a kiedy wracał na boisko, nie był równie przebojowy jak dawniej. Jednak wciąż miał w sobie dość energii, by od czasu do czasu sprzedać prztyczka w nos krytykom i – co najważniejsze – lokalnym rywalom.
13 marca 2012 roku Liverpool zatriumfował 3:0 nad Evertonem, a Steve G. zdobył efektownego hat-tricka. Spotkanie było wyjątkowe dla managera gości, Davida Moyesa, który świętował tamtego dnia dziesiątą rocznicę pracy w klubie. I pewnie inaczej wyobrażał sobie uczczenie tej okazji.
OSTATNI PUCHAR. W 2012 roku Liverpool zdobył – w sumie dość niespodziewanie, bo drabinka nie była łatwa – Puchar Ligi Angielskiej. W finale The Reds byli już rzecz jasna murowanymi faworytami, bo przyszło im się zmierzyć z ekipą Cardiff City. Jednak spotkanie zakończyło się remisem 2:2 i liverpoolczycy znów musieli o triumf powalczyć w serii jedenastek.
Kapitan The Reds zawalił uderzenie już w pierwszej kolejce, ale Kenneth Miller z Cardiff też się pomylił. A potem koledzy naprawili błąd swojego lidera i pozwolili mu triumfalnie wznieść puchar.
POŚLIZG. Kwiecień 2014 roku. Wydawało się wówczas, że Liverpool już nigdy nie doczeka się lepszej sposobności na zwycięstwo w Premier League. Trzeba było po prostu dowieźć prowadzenie w lidze do końca sezonu, potwierdzić znakomitą formę w trzech ostatnich kolejkach. I tyle. Klątwa przełamana. To byłoby idealne dopełnienie kariery Stevena Gerrarda – upragnione mistrzostwo Anglii. Kropka nad „i”.
Niestety – na trzy kolejki przed końcem do repertuaru zagrań Anglika wkradł się element poślizgu.
– Mamadou Sakho zagrywa mi piłkę. Ja tracę równowagę. Wywracam się… The Kop i całe Anfield śpiewało „You’ll Never Walk Alone”, lecz wtedy, w samochodzie, czułem się bardzo samotny. Hymn Liverpoolu przypomina ci, żeby trzymać głowę wysoko, kiedy idziesz przez burzę. Przypomina ci, by nie bać się ciemności. Przypomina ci o tym, że kiedy brniesz poprzez wiatr i deszcz, które miotają i rozwiewają twoje marzenia, masz iść z nadzieją w sercu. Nie miałem wtedy wiele nadziei. Widziałem siebie raczej zmierzającego ku samobójstwu – pisał Gerrard w swojej autobiografii. – Nie próbowałem nawet powstrzymywać łez, gdy wydarzenia tamtego popołudnia rozgrywały się raz za razem w mojej głowie. Poczułem się pusty, zupełnie jakby właśnie zmarł ktoś z mojej rodziny.
POŻEGNANIE Z ANFIELD. Mimo tej feralnej wpadki – pożegnano go jak bohatera, jakim dla kibiców Liverpoolu bez wątpienia pozostał, niezależnie od nieco słabszej formy w ostatnim sezonie gry na Anfield Road. 24 maja 2015 roku Gerrard rozegrał swój ostatni mecz w barwach The Reds.
Przegrany 1:6 ze Stoke City.
AMERYKAŃSKI SEN. Ostatni rozdział swojej piłkarskiej kariery Steve G. zapisał w Stanach Zjednoczonych. Nie dostał się tam jednak do pamięci kibiców szczególnie sensacyjnymi wyczynami. W listopadzie 2016 roku ogłosił zakończenie kariery.
Mimo wszystko – udało się amerykańskim magikom sklecić całkiem przyzwoitą kompilację zagrań Anglika.
OLD FIRM DERBY. No i dojechaliśmy do trenerskiego etapu futbolowej podróży Stevena Gerrarda. W maju 2018 roku Anglik objął pieczę nad odradzającą się ekipą szkockich Rangersów, którzy starają się znów – jak za starych, dobrych czasów – rzucić wyzwanie Celtikowi i przełamać dominację odwiecznych rywali na krajowym podwórku.
Poprzedni sezon Ranger zakończyli wprawdzie na drugim miejscu, ale udało im się dwukrotnie zwyciężyć w Old Firm Derby. A trzeba pamiętać, że w ostatnich latach Celtic nie miał dla lokalnych rywali litości w derbach, regularnie wożąc ich piątką.
***
Jak pisaliśmy w naszym rankingu stu najlepszych zawodników w dziejach Premier League: „Indywidualnie Gerrard był zawodnikiem olbrzymiego kalibru. Aż osiem razy włączono go do drużyny sezonu Premier League, co już samo w sobie o czymś świadczy. W angielskiej ekstraklasie zagrał 504 razy, zdobywając 120 goli – jak na pomocnika, który nigdy nie zapominał o obowiązkach defensywnych, a czasem nawet na nich się skupiał – kapitalny dorobek. Nie ma się do czego przyczepić. A poza wszystkim – Gerrard był boiskowym liderem. Charyzmatycznym wodzem. Tym gościem, którego koszulkę chcesz nosić na plecach, jeżeli jesteś kibicem danego klubu. Kojarzenie go z wpadką z pamiętnego meczu z Chelsea jest po prostu nie fair – Steven to był nielichy specjalista od wyciągania swojej drużyny z tarapatów, a nie wpędzania jej w nieszczęście. Nieprawdopodobny gol z dystansu w doliczonym czasie gry? Specjalność zakładu w karczmie „U Gerrarda”.”
Cóż nic dodać, nic ująć. Powyższe scenki z kariery Anglika tylko potwierdzają, że zasługuje on na wszelkie laurki, jakie się mu dzisiaj wystawia. Dlatego Gerrardowi życzymy oczywiście wszystkiego najlepszego, bo to gość, którego trudno nie lubić. Ale pozostaje w nas jednak promyczek nadziei, że dziś charyzmatyczny Anglik nie zdoła zapisać sobie na koncie kolejnego sukcesu.
fot. NewsPix.pl