Dlaczego Adam Nawałka wyrzucił go z treningu? Jaką złotą radę otrzymał od byłego selekcjonera reprezentacji Polski? Do czego najtrudniej było mu się przyzwyczaić, kiedy w wieku piętnastu lat zaczął mieszkać w zabrzański internacie? W jaki sposób splatają się jego losy z Rafałem Kurzawą? Co jest najtrudniejsze w życiu piłkarza? W którym momencie zastanawiał się, czy nie porzucić piłki i jakie znalazł sobie zajęcie zastępcze? Jaki ma cel na ten sezon? Na te i na inne pytania w dłuższej rozmowie z Weszło odpowiada napastnik Zagłębia Sosnowiec, Fabian Piasecki.
Zapraszamy.
***
Musimy zacząć od weryfikacji pewnej historii.
Której konkretnie?
Słyszałem, że nie byłeś ulubieńcem Adama Nawałki.
Kiedy trenował Górnik Zabrze, byłem jeszcze za młody, żeby poważniej aspirować do gry w pierwszej drużynie, ale bywało tak, że z młodymi zespołami ćwiczyliśmy z ekstraklasową drużyną. I tak, nie da się ukryć, że zdarzyło mi się dostać od niego porządną burę.
Za co konkretnie?
Trener przykładał wielką wagę do obrony stałych fragmentów gry. Wszystko miało być dopięte na ostatni guzik. Każdy miał wiedzieć, gdzie się ustawić, na co się przygotować i jaką pełnić rolę. Nic nie mogło być wykonywane spontaniczne. To go najbardziej piekliło.
Pewnego razu doszło do takiej sytuacji, że seniorom wyjątkowo nie wychodziła defensywa przy rzutach rożnych. Na każdym kroku wychodził brak zdyscyplinowania, tracili kolejne bramki w ten sposób i Nawałka cały czas próbował nauczyć ich odpowiedniego reagowania. Problem w tym, że zwracał uwagę na jakiś określony błąd, po czym oni i tak go popełniali.
Zorganizowano sparing. Młoda drużyna na pierwszą. I nagle padł gol dla nas. Nie byłoby w tym nic zaskakującego, gdyby nie to, że stało się to właśnie po rzucie rożnym. Trener się wściekł. Zaczął krzyczeć, wymachiwać rękami, opieprzać po kolei kolejnych zawodników. Jako, że było to już któryś raz, to z chłopakami z trudem staraliśmy się zachować się kamienną twarz. I przy okazji wiedzieliśmy, że jeśli ta sztuka nam się nie uda, to mogą być problemy…
Już chyba wiem do czego dążysz.
W pewnym momencie spojrzałem się na jednego z moich kolegów, a on uśmiechał się pod nosem, choć dobrze to ukrywał. Wtedy nie wytrzymałem i zaśmiałem się w głos. No, jakoś tak rozbawiła mnie ta sytuacja. I wtedy Nawałka zwrócił na mnie uwagę, całą wściekłość przecając na mnie.
– A z czego ty się śmiejesz?
To było jedno z tych pytań, na które się nie odpowiada. Wypowiedziane z taką furią, złością i frustracją, że wiedziałem, iż nie może być dobrze.
Jak to się skończyło?
Adam Nawałka wyrzucił mnie z treningu. Powiedział, że to niepoważne, nieprofesjonalne i że nie chce mnie już dzisiaj widzieć. Na kolejne zajęcia musiałem przyjść, przeprosić trenera i liczyć, że jeszcze całkowicie mnie nie skreślił. Trzeba się wykazać pokorą. Na szczęście wtedy nie miałem już z tym problemów.
No właśnie, bo słyszałem, że nie byłeś raczej grzecznym chłopcem.
Rodzice mieli ze mną swoje problemy. Brykałem. Buntowałem się. Byłem trochę krnąbrny i bezrefleksyjny, ale nie wynikało to ze złego wychowania. Taki zwyczajnie byłem. Zawsze miałem słabe oceny w szkole, nie uczyłem się, wolałem grać w piłkę i zajmować się innymi rzeczami, choć absolutnie nie było tak, żebym wchodził w jakieś patologiczne towarzystwo, to nauczyciele też nigdy nie mieli ze mną łatwo.
Dziennik pełen uwag?
Tak, trochę ich skolekcjonowałem. Nie jest to powód do dumy, ale często coś mi tam wpisywano i jakoś nigdy szczególnie się o to nie awanturowałem, bo zawsze raczej zasłużenie. To był po prostu etap w moim życiu, który musiałem przejść.
W tamtym okresie życia twoje losy splatały się z Rafałem Kurzawą.
Występowaliśmy razem w Sokole Świba jako naprawdę mali chłopcy. Rafał zawsze był cichym, zamkniętym chłopakiem, który jak to się mówi, wolał przemawiać na boisku, ale nie powiedziałbym, że to mu przeszkadzało w codziennym funkcjonowaniu. Co ciekawe, wtedy wcale nie korzystałem z dośrodkowań idealnie ułożonej lewej nogi Kurzawy, tylko broniłem jego strzały, stojąc na bramce.
Czyli coś w tym jest, że bramkarz i napastnik, którym się później stałeś, muszą nie mieć piątej klepki.
Tak się mówi, ale to co, sugerujesz, że byłem szalony?
Biorąc pod uwagę, to że nie byłeś wtedy grzecznym dzieckiem, to tak założyłem.
Może coś w tym jest, ale z tym napastnikiem, to nie wiem. Wielu jest spokojnych. A stanie na bramce to zupełnie inna dyscyplina. Naprawdę.
Co cię wyprowadziło na prostą?
Samodzielny wyjazd do internatu w Zabrzu.
A ile miałeś wtedy lat?
Piętnaście.
Czyli wchodziłeś w wiek, kiedy samodzielność może okazać się przekleństwem.
Ale ja wiedziałem, czego chcę. Przebicie się do większej piłki było naprawdę o wiele ważniejszym celem niż kontynuowanie moich szkolnych wybryków. Zresztą nie mogłem zrobić inaczej, bo żebym w ogóle mógł wyjechać musiałem długo przekonywać rodziców. Prosiłem ich, ale nie byli przekonani, że to będzie dla mnie dobry krok. Pewnie też się trochę o mnie bali. Wiadomo, trudny charakter. Nie chcieli, żebym zderzył się z brutalną rzeczywistością większego miasta. W końcu jednak się zgodzili, ale postawili ultimatum. Jeden wybryk i wracam.
Zadziałało?
Tak, od tego momentu wiedziałem, że muszę się pilnować. Że nie mogę puścić wodzy fantazji i podpaść wychowawcom, bo kiedy to się stanie na pewno zwróciliby się do moich rodziców i wszystko moje marzenia o piłce skończyłyby się jeszcze przed początkiem ich realizacji.
Fot. Piotr Kucza/400mm.plŁatwo było nawiązać kontakt z nowymi osobami w internacie?
Nowemu zawsze jest ciężko. Wchodzi w nieznane sobie środowisko, w którym już wcześniej stworzyły się określone podziały i cały szereg żartów, do których trzeba się przyzwyczaić. Młodzi tak mają, że nie zawsze się lubią i tolerują. Czasami wystarczy jedno krzywe spojrzenie, żeby wejść z kimś na ścieżkę wojenną, a my wszyscy byliśmy wtedy w samym środku okresu dojrzewania i to wszystko się w nas kumulowało.
Mieszkałem z czterema innymi chłopakami w malutkim pokoju, w którym poza łóżkami nie znajdowało się wiele. Nie powiedziałbym, że było to warunki urągające, bo nie mam nie wiadomo, jakich wymagań, ale na pewno ciężkie. Trzeba się przestawić.
To usamodzielnia?
To nie jest dom. Tam mieszkało się z ludźmi ze szkoły, dostawało się pięćdziesiąt złotych na tydzień i trzeba było sobie radzić. A co można zrobić za taką kwotę pieniężną w kieszeni?
Niewiele.
No właśnie, raczej nie sposób byłoby kompletnie odlecieć. W internacie nie było rodziców, więc nawet jak ktoś był wyjątkowo niesamodzielny, to po jakimś czasie sam dojrzewał do tego, żeby samemu po sobie sprzątnąć, ogarnąć przestrzeń wokół siebie, zadbać o swój komfort.
Trenerzy przychodzili do internatu na kontrole?
Bardzo rzadko. Może w ekstremalnych przypadkach, jak ktoś całkowicie sobie nie radził, miał słabiutkie oceny, wygłupiał się, nie chodził na lekcje czy cokolwiek w tym stylu, to wtedy mógł liczyć na jakąś próbę pomocy ze strony trenerów. W normalnych warunkach nie wymagano od nas specjalnych cudów. Nikt nie zakładał, że będziemy wspaniali w szkole. Mieliśmy zdawać, dojrzewać i grać w piłkę.
W internacie panowały dosyć restrykcyjne zasady. Zameldowani musieliśmy być codziennie o 20:30, najpóźniej robiono wyjątki dla 21:00, wszystko było zapisywane, pilnowane. Nie było też mowy o żadnym zagłuszaniu ciszy nocnej, bo kiedy się zaczynała wszyscy mieliśmy już być w pokojach i przygotowywać się do snu.
Jak się jest nastolatkiem to trudno to zaakceptować?
Bo niby czemu miałbym wracać tak wcześnie i co miałbym niby robić w tym internacie? Takie sobie zadawaliśmy pytania, ale z czasem przywykłem do takiego trybu dnia. I tak też trochę chyba z tym jest, że człowiek póki jest przyzwyczajony do domowego trybu, to ciężko będzie odnaleźć mu się gdzieś, gdzie te zasady są bardziej ogólne i nie można ich negocjować. Dopiero kiedy się przestawisz i zrozumiesz, że nie warto się buntować, jeśli nie można niczego wygrać, można na tym skorzystać.
Tam uczyłem się życia. W szkole chodziłem na lekcje, zdobywałem wiedzę, coś zapamiętywałem, a czegoś innego nie potrafiłem. I tak ma każdy. W internacie zaś mieliśmy szkołę życia. Jak sobie młody chłopak z czymś takim poradzi, to potem ma troszeczkę łatwiej, bo wie, jakie problemy, a może bardziej właśnie obowiązki, niesie za sobą samodzielność.
Nie brakowało takich, którzy przepadli?
Mnóstwo takich było. I to naprawdę niektórzy bardzo utalentowani. Ja też wyjechałem do Zabrza, ponieważ wysłannicy Górnika zamierzali się na sprowadzenie innego chłopaka z Kępna i przy okazji zaproponowali, że mogą przygarnąć na testy jeszcze dwóch innych. Zgłosiłem się sam. Bardzo chciałem się sprawdzić, pokazać, czułem, że to moja szansa i tak dokładnie się stało. Tamten, którego oni chcieli chyba nie poradził sobie z tym, że musi zostać w Zabrzu sam i wrócił, a ja zostałem.
Trzeba było być przygotowanym mentalnie na taki wyjazd.
Tak naprawdę nikt nie był specjalnie na to przygotowanym. Trzeba było być zwyczajnie odważnym. Nie nastawiałem się, że zostanę, więc nie było takiej wielkiej presji i napinki, że musi mi się udać. Pierwsze testy – wszystko dobrze. Obóz – jeszcze lepiej. Zostałem.
I zacząłeś się przebijać, trafiając przy okazji na trenerów, którzy mają swoje wymagania. Nie tylko na Adama Nawałkę, ale też na Leszka Ojrzyńskiego.
Specyficzni, charakterni, wymagający maksymalnego poświęcenia dla zespołu. Pamiętam jak pewnego razu za czasów Nawałki ćwiczyliśmy takie typowe piłkarski podstawy. Wszystko oparte na powtórzeniach. Odbicia prawą i lewą nogą. Ćwiczenia klasyczne dla systemu trenera. Mieliśmy robić to po dziesięć razy. Minęło trochę czasu, wszystko realizowałem. Dziesięć razy jedna noga. Koniec. Dziesięć razy druga noga. Koniec.
I wtedy podszedł do mnie Nawałka.
– Dlaczego wykonujesz to ćwiczenie tylko dziesięć razy?
– Bo tak trener kazał.
– Ale zobacz, jeśli zrobisz to tylko dziesięć razy, to nigdy nie staniesz się lepszym zawodnikiem. Wszyscy inni też robią to tyle razy. To jest baza. Lepszym piłkarzem czyni cię wszystko to, co zrobisz ponad normę.
Bardzo to do mnie trafiło. Zamiast tych dziesięciu można zrobić przecież dwanaście, czternaście albo dwadzieścia i wypracować przewagę nad innymi.
Szansę w Ekstraklasie dał ci za to Ojrzyński.
Ale tylko dwa razy, a wcześniej zagrałem jeszcze u Dankowskiego i Warzychy. Nie byłem jeszcze gotowy na regularne występu. Zresztą w tamtym Górniku aż roiło się od doświadczonych zawodników, którzy idealnie wpasowywali się w styl gry drużyn Ojrzyńskiego. W szatni spotykałem Radka Sobolewskiego, Maćka Korzyma, Aleksandra Kwieka, Łukasza Madeja, Roberta Jeża. Naprawdę głośne nazwiska. Trudno było wygrać rywalizację, ale sporo takiego boiskowego cwaniactwa można się było od nich nauczyć.
Wielu młodych zawodników wtedy też zaczynało wchodzić do zespołu, bo w rezerwach i młodzieżowych drużynach spotykałem już nie tylko Kurzawę, ale też Adama Wolniewicza, braci Wolsztańskich czy Tomka Loskę. O, z tymi ostatnimi to zawsze był ubaw. Głośni, zabawowi, tu jakiś żart, tam jakaś delikatna złośliwość i szyderka. Fantastyczni ludzie do każdej szatni.
Dlaczego więc, skoro wasze drogi się łączyły, to oni poszli w górę, a ty kilka miesięcy później zastanawiałeś się, czy nie porzucić piłki?
Przytrafiła mi się kontuzja, ale byłem przekonany, że jako gość, który przez ostatnie sezony pukał do drzwi ekstraklasowej drużyny, w elicie zagrał pięć razy, ma jakiś tam talent, spokojnie znajdzie zatrudnienie w I lidze. Czas mijał, a oferty nie przychodziły. Zacząłem więc patrzeć na świat realnie. Skoro nie dostałem żadnej propozycji z piłki, to szybko załatwiłem sobie klub w IV lidze i pracę przy rozwożeniu bułek.
Jakieś natychmiastowe zwątpienie w swoje umiejętności.
Według mnie to było racjonalne podejście. Wcześniej za bardzo wierzyłem, że te kilka meczów w Ekstraklasie czyni mnie nie wiadomo kim. To sprawdziło mnie na ziemię. Kiedy już szykowałem się do nowej roli w życiu, spadła mi jak z nieba propozycja od Olimpii Zambrów z II ligi. Nastrzelałem tam trochę goli i moja przygoda z piłką wróciła na odpowiednie tory.
Bo potem rozegrałeś bardzo dobry sezon w I-ligowej Miedzi.
Odpowiadał mi ofensywny system trenera Nowaka, u którego mogłem wykazywać się wszystkimi swoimi zdolnościami. Graliśmy na dwóch napastników. Najbardziej wysunięty na szpicy był skuteczny Mateusz Piątkowski, u którego podpatrywałem umiejętności znalezienia się w polu karnym, a ja byłem trochę cofnięty i miałem więcej zadań defensywnych.
Ale nie tylko nimi się wyróżniałeś.
Nie, bo napastnika rozlicza się przede wszystkim ze strzelonych bramek, a tych uzbierałem dziewięć.
Tym większe rozczarowanie pojawiło się po twoim epizodzie w Ekstraklasie, kiedy śmiało można byłoby określić cię napastnikiem defensywnym.
Pod względem liczby zdobytych bramek ten sezon mi nie wyszedł. Całkowicie. Ale zresztą większość chłopców też zawiodła. Nieprzypadkowo spadliśmy.
Od Piątkowskiego uczyłeś się umiejętności strzeleckich, a od Forsella prowadzenia się poza boiskiem?
Bardzo śmieszne.
Lubił ćwiczyć i grać z widoczną nadwagą.
Ja nigdy nie widziałem, żeby Fin się jakoś źle prowadził. Na boisku był naszym najlepszym zawodnikiem, więc wszystkie zgryźliwe komentarze wobec niego uważam za zbędne.
Fot. Piotr Kucza/400mm.plCo jest najtrudniejsze w życiu piłkarza?
To, że ma się za dużo czasu i trzeba coś ze sobą zrobić. Treningi, odprawy i mecze stanowią minimalną część tygodnia, a piłkarz nie może pozwolić sobie na odpuszczanie profesjonalnego trybu życia przez resztę czasu, więc odpada nam wiele czynności, które wykonują ludzie, pracujący w innych zawodach. Trzeba się dobrze prowadzić, znaleźć sobie jakieś dodatkowe zajęcie, które nie będzie nam szkodzić i wtedy jakoś można funkcjonować.
Nie można żyć tylko piłką.
Absolutnie, to jest najbardziej zabójcze, co można sobie wyrządzić. Oderwanie się od tego świata to konieczność. W jakikolwiek sposób. Jakiś tenis, kino, książka, rozmowa zupełnie o czymś innym. Miałem w życiu taki okres, że liczył się dla mnie tylko futbol. Cały czas o nim myślałem. Murawa, piłka, bramka. I przyznam z doświadczenia, że to jest szkodliwe. Co nie znaczy też, że nie warto dodatkowo nad sobą pracować.
Znów dochodzimy do tego, co powiedział ci Nawałka o powtórzeniach.
To co na treningu robią wszyscy, a to co zrobisz sam dla siebie, zapunktuje tylko u ciebie. Tego nauczyłem się w Zabrzu, nie przyszło mi to łatwo, ale to jest dokładnie ta nauka, którą dobrze, że usłyszałem jeszcze, będąc nastolatkiem. Nie było dla mnie za późno. Naprawdę nie chciałbym być przykładem piłkarza, który odbębnia swoje dwie godziny treningi dziennie, zadowolony wraca do domu i już nic ze sobą więcej nie robi. Jestem przekonany, że ci, którzy do czegoś doszli, pracowali ze zdwojoną intensywnością.
Funkcjonowanie zawodnika Ekstraklasy różni się czymś od swojego odpowiednika z niższych lig?
Niczym. Może tylko tym, że piłkarze Ekstraklasy są bardziej znani i zauważalni. Ale to jest kwestia kilku pozdrowień na ulicy, a nie trybu życia. To nie będzie raczej tryb gwiazdy, do której wszyscy chcą podbiegać po zdjęcia i uniemożliwiać normalne przejście od sklepu do sklepu. Absolutnie. Tylko taki miły dodatek do codzienności. Tak miałem w Miedzi. To prawda, nie grałem jakoś fenomenalnie, ale kibice pamiętali mnie z dobrych występów w I lidze i potem, kiedy już regularnie wychodziłem na boisko w Ekstraklasie, to nie było wyjścia na miasto, żebym nie spotkał kogoś, kto mnie kojarzy.
To ma swoje konsekwencje. Nie można sobie przykładowo zjeść kebab o piątej nad ranem.
Słyszałem o tym właśnie, że ostatnio Mickey Van der Hart z Lecha miał taką sytuację, kiedy wyszedł z braćmi na miasto. Wcześniej też chyba ktoś zrobił zdjęcie, jak Michał Chrapek siedzi gdzieś wieczorem w podobnym miejscu. Ludzie tylko czekają aż ktoś zrobi coś w ich mniemaniu niesportowego, żeby zrobić zdjęcie i rozpocząć aferę. Czy to jest jednak aż tak szkodliwe?
Ty mi powiedz.
Wielu piłkarzy po meczach wypije sobie piwko, w szatniach niektórych drużyn zamawiania jest pizza i jeśli wszystko jest w kontrolowanych ilościach, to naprawdę świństwem jest rozdmuchiwanie jakiejkolwiek afery. Wszystko jest dla ludzi.
Tym bardziej, że teraz większość piłkarzy naprawdę prowadzi się profesjonalnie. Świadomość własnego ciała i praca nad nim jest bardzo duża.
Wartościowe informacje można czerpać nawet w Internecie. Mnóstwo jest tam porad, treningów indywidualnych i tego typu rzeczy, które można skonsultować z klubowymi specjalistami. Naprawdę, wystarczy chcieć i mieć trochę samozaparcia, żeby prowadzić się profesjonalnie. Jesteśmy w tym wręcz trochę prowadzeni za rączkę. Mamy całe plany, systemy, wiemy prawie wszystko o swoim ciele i… cały czas dowiadujemy się coraz więcej. I to jest fascynujące.
W Sosnowcu masz do czynienia z szatnią pełną głośnych i kontrowersyjnych nazwisk.
Nie ma uprzedzeń do ludzi, więc nawet nie wiem, jakie łatki przylepiano kolegom.
Piotr Polczak, Patryk Małecki, Szymon Pawłowski to wszystko nie są łatwe charaktery.
Byli w wielu klubach, wiele widzieli, wiele doświadczyli.
I chce im się w ogóle to doświadczenie komukolwiek przekazywać?
Oczywiście! W szatni są zupełnie normalni, można ich o wszystko zapytać. We wszystkim pomogą, interesują się życiem młodszych chłopców. Mną też. Naprawdę nie mogę na narzekać na brak zainteresowania starszyzny.
Uważasz się jeszcze za młodego zawodnika?
Jestem w najgorszym wieku, żeby odpowiedzieć na to pytanie, bo dopiero, co wyszedłem z tej młodzieżowości, a na pewno nie mogę nazwać się weteranem boisk. Co więcej, jestem jeszcze trochę przed tym najbardziej optymalnym wiekiem dla piłkarza, czyli te dwadzieścia siedem czy dwadzieścia osiem lat.
W Polsce czasami dochodziło do patologii, kiedy o dwudziestopięcioletnim zawodniku mówiło się, że jest młody i perspektywiczny.
Bo to jest kwestia nazewnictwa. Podam przykład, który mam nadzieję trochę trafi do wyobraźni. Jak miałem dwadzieścia trzy lata i grałem w Miedzi w Ekstraklasie, to miałem nadzieję, że dobry sezon i kilka goli może zapewnić mi ciekawy wyjazd zagraniczny. Teraz jestem tylko rok starszy, ale jestem w Zagłębiu Sosnowiec w I lidze i na razie nie zanosi się na transfer poza Polskę. Ktoś powie, że nie wykorzystałem swojego młodzieńczego potencjału, ale też nie jest tak, że się załamuję, bo za rok może zrobimy awans, nastrzelam coś w Ekstraklasie i będę jeszcze dostatecznie młody, żeby wyjechać.
Z Polski można wyjechać w każdym wieku.
Tutaj pełna zgoda. Wielu już było takich napastników, którzy zaliczyli dobry sezon, a nawet nie, raptem jedną dobrą rundę, w której strzelili siedem goli i ustawili sobie karierę do końca życia. Jeden wyjazd zagraniczny, potem drugi, zobaczyli trochę świata, zrobiło się bardzo fajne i do końca kariery mogli występować na przyzwoitym poziomie. Naprawdę nie jest o to trudno. To też jest sztuka.
Masz konkretny cel bramkowy na ten sezon?
Założyłem sobie dziesięć goli, ale tylko w pierwszej rundzie do końca roku. Zamiast tego może być ewentualnie dziesięć punktów do klasyfikacji kanadyjskiej, bo umiejętność ostatniego podania też ceni się u napastnika.
ROZMAWIAŁ: JAN MAZUREK
Fot. Michał Chwieduk/400mm.pl