Kiedy nie tak dawno temu Agnieszka Radwańska kończyła karierę, brzmiało to jak wyrok dla polskiego tenisa. To miał był koniec tłustej dekady, z 20 tytułami WTA, ćwierćfinałami, półfinałami i finałem Wielkiego Szlema. Z końcem kariery Isi mieliśmy wrócić do chudych lat sprzed jej czasów, do epoki, w której cieszyliśmy się z każdego polskiego występu w turnieju wielkoszlemowym i z każdej wygranej nad kimś z czołówki. Cóż, błyskawicznie się okazało, że pesymizm wcale nie był wskazany. Magda Linette właśnie wygrała turniej WTA na Bronksie. To historyczne wydarzenie nie tylko dla niej.
Poza wspomnianymi 20 tytułami Radwańskiej polski tenis nie ma żadnych wygranych w singlu na poziomie ATP i WTA od czasów Wojciecha Fibaka. Były sporadyczne finały choćby Marty Domachowskiej, Łukasza Kubota, Jerzego Janowicza, a niedawno Igi Świątek i Katarzyny Kawy. Tytułu nie było nigdy. Aż do dzisiaj. I trzeba przyznać, że trafił w bardzo dobre ręce.
Po zawieszeniu rakiety przez Agnieszkę Radwańską, Magda Linette siłą rzeczy weszła w jej buty. To ona była najwyżej notowaną Polką, miała już sporo doświadczenia i duże umiejętności. Miała też świetny charakter i dyscyplinę, umiejętność ciężkiej pracy i wyciągania wniosków. Ten tydzień był wspaniałą nagrodą za to, że się nie poddała i uparcie walczyła o realizację marzeń. Choć łatwo nie było. Po dobrym Wimbledonie (dotarła do trzeciej rundy), zaliczyła bardzo trudny okres. W San Jose odpadła w pierwszym meczu, podobnie też w Toronto. W Cincinnati było tylko odrobinę lepiej – poległa w drugim meczu eliminacji. W rankingu spadała sukcesywnie, na początku poprzedniego tygodnia było to miejsce pod koniec ósmej dziesiątki rankingu. Zdecydowanie za niskie, by wystartować w Bronksie bez konieczności eliminacji. W nich Polka musiała wygrać trzy mecze. Zrobiła to, nie tracąc nawet seta. Potem, siłą rozpędu pokonała Kaię Kanepi, a następnie Aliaksandrę Sasnowicz i Karolinę Muchovą. W półfinale zaskakująco łatwo uporała się z Kateriną Siniakovą, notowaną czterdzieści miejsc wyżej.
Dziś, w najważniejszym meczu w karierze, grała z faworyzowaną Camilą Giorgi. Włoszka przez trzy miesiące pauzowała, ale wróciła w lecie i gra bardzo dobrze. W Waszyngtonie osiągnęła finał, teraz w Bronksie – kolejny. I długo się wydawało, że tym razem będzie to finał zwycięski. Pierwszego seta wygrała 7:5, w drugim odrobiła straty od stanu 1:4 do 5:5, ale ostatecznie Polka wyszarpała 7:5. Decydująca partia to była klasyczna wojna nerwów. Zaczęło się od straty podania przez Linette, szybko zrobiło się też 1:3 i sytuacja była nieciekawa. Polka była bardzo bliska utraty kolejnego serwisu, ale po ośmiu równowagach (!) zdołała wygrać gema. Potem nagle losy meczu się odmieniły. Włoszka, która już witała się z gąską, zaczęła przegrywać. Zrobiło się 4:3, potem Linette ją przełamała, na sucho wygrała swoje podanie, aż wreszcie wygrała kolejnego gema i cały mecz. Od najbardziej zaciętego gema meczu, bilans wygranych wymian wynosił 20:4 na korzyść Polki!
Magda wygrała dziś swój pierwszy tytuł WTA, ale jeśli dalej będzie się tak rozwijać zarówno fizycznie, jak i psychicznie, to nie mamy wątpliwości, że nie będzie to tytuł ostatni. Poza pucharem zarobiła dziś również 43 tysiące dolarów i – co znacznie cenniejsze – 280 punktów do rankingu. Dzięki nim w najnowszym notowaniu powinna się znaleźć w okolicach 50. miejsca na liście WTA, tuż za Igą Świątek.
Swój finał w turnieju w Winston-Salem rozpoczął już Hubert Hurkacz. Rywalem Polaka jest Francuz Benoit Paire. HH gra nie tylko o prawie 100 tysięcy dolarów ale również o swój pierwszy tytuł ATP. Wcześniej triumf w turnieju debla zaliczył Łukasz Kubot (z Marcelo Melo). Jeśli Hubert postawi na swoim, to będzie najlepszy weekend w historii polskiego tenisa.
foto: newspix.pl