Reklama

W Grand Prix Skandynawii było wszystko… tylko wyniki nie takie

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

17 sierpnia 2019, 22:24 • 3 min czytania 0 komentarzy

Nie skłamiemy, jeśli napiszemy, że w Szwecji oglądaliśmy znakomite ściganie. Jasne, zdarzały się słabsze biegi, ale ogółem rzecz ujmując było tu dosłownie wszystko. Upadki, dramaturgia, fantastyczne zwycięstwa… Życzylibyśmy sobie, żeby żużlowe zawody zawsze tak wyglądały. No, z jedną różnicą: nie obrazilibyśmy się, gdyby Polacy odgrywali w nich kluczowe role.

W Grand Prix Skandynawii było wszystko… tylko wyniki nie takie

Dziś tego bowiem zabrakło, choć nazwiska naszych zawodników stale się, oczywiście, przewijały. Czasem nawet w pierwszoplanowych rolach. Maciej Janowski doszedł bowiem do finału zawodów, ale w tych już nie był w stanie zrobić nic wielkiego. Choć miejsce na podium trzeba uznać za dobry wynik i pogratulować, to liczyliśmy na to, że uda mu się wyszarpać więcej. Sam mówił, że popełnił kilka błędów w decydującym biegu, choćby obierając zły tor jazdy i przez to spadł na trzecie miejsce. Gdyby nie to, pewnie mógłby być drugi.

A drugi, co ważne, był Leon Madsen. Dzięki tak wysokiej pozycji i bardzo dobrej formie prezentowanej w trakcie całego Grand Prix (14 punktów) zdecydowanie odskoczył w klasyfikacji generalnej Bartoszowi Zmarzlikowi i Emilowi Sajfutdinowowi. O ile przed rywalizacją w Szwecji cała trójka miała na koncie dokładnie tyle samo oczek, o tyle teraz Duńczyk o sześć punktów wyprzedza Zmarzlika, a o siedem Sajfutdinowa… i Martina Vaculika, który doskoczył w okolice podium.

Jeśli chodzi o naszego faworyta do zdobycia tytułu mistrza świata, to dzisiejsze Grand Prix rozpoczął dobrze, od wygranego biegu, ale w miarę upływu czasu było tylko gorzej. Do półfinału wszedł szczęśliwie, z ośmioma oczkami na koncie, ale w nim nie dał rady wyprzedzić któregokolwiek z rywali. Bywa jednak i tak, teraz wypada się pozbierać, a potem jechać dalej. Tak jak zrobił to dziś Patryk Dudek.

Reklama

Kolejny z naszych żużlowców zaliczył bowiem niezłą kraksę. Na drugim okrążeniu swojego drugiego biegu zahaczył o motocykl Mikkela Michelsena, przewrócił się i tylko przytomności własnego umysłu oraz tego należącego do Fredrika Lindgrena zawdzięcza, że był w stanie kontynuować zawody. Szwedowi trzeba zresztą oddać, że ratował się w fantastyczny sposób, wręcz przeskakując nad maszyną Polaka. Tego nie udało się zrobić Maxowi Fricke, który zahaczył o leżący na torze motocykl lewą nogą. Ale i on się pozbierał, a po chwili zgarnął trzy punkty. Dudek w tym biegu nie jechał, został z niego wykluczony.

Wspomniany tu Lindgren został zresztą bohaterem całego dnia. To on dał swoim rodakom, zgromadzonym na torze sporo radości. O ile bowiem w fazie zasadniczej jeździł dobrze, ale bez szaleństw (2, 2, 3, 1 i 2 punkty), o tyle w dwóch decydujących biegach nie miał sobie równych i wygrał je w fantastycznym stylu. Później mówił, że „to była trudna impreza, zaczęło się od poważnej kraksy, ale skończyło wielkim ŁUUUU!”. Serio, dokładnie tak to ujął. Biorąc pod uwagę, że na wygraną w kraju czekał od 2012 roku – można go zrozumieć.

Nie wspomnieliśmy jeszcze o jednym Polaku, ale to dlatego, że… nie za bardzo było o czym. O ile w czerwcu ekscytowaliśmy się pierwszą wygraną Janusza Kołodzieja w cyklu Grand Prix, o tyle w kolejnych trzech zawodach – nawet mimo czwartego miejsca we Wrocławiu – nie był w stanie dorównać temu osiągnięciu. Dziś zgarnął zaledwie cztery oczka i zajął przedostatnie miejsce w tabeli fazy zasadniczej. Cóż, liczymy na to, że w kolejnych zawodach się poprawi.

Fot. Newspix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...