Czasami pojęcie “doświadczenia” może być nieuchwytne dla zwykłego kibica. No bo co z tego, że ktoś ma wiele meczów na koncie? Przecież na koniec dnia i tak liczą się czyste umiejętności, wybieganie czy technika. Ale Wisła pokazała dziś, że doświadczenie i spryt to ogromna siła. A ŁKS dostał lekcję futbolu, którą popamięta długo i po której siniaki będą goiły się jeszcze przez kilka tygodni.
Cała łódzka obrona dostała dziś wykład od Pawła Brożka, który zademonstrował klasyczną definicję wspomnianego już doświadczenia. Podejmowanie właściwych decyzji, bycie w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie i chłodna głowa. Rozwandowicz z Sobocińskim mogli stać i robić notatki. Nie wiemy, czy robili notatki, ale stali na pewno. I stąd brały się kolejne szanse bramkowe dla gospodarzy.
Bo Biała Gwiazda mogła dziś przewieźć rywali nawet i szóstką. W słupek trafili przecież Buksa i Boguski, ten drugi miał również patelnię z pięciu metrów (uderzył w Kołbę), Brożek na samym początku meczu przegrał starcie sam na sam z bramkarzem. Ale najważniejsze, że wpadało. A wpadało często, gęsto i efektownie.
Na wykładzie profesora Brożka gościnnie pojawił się też Jakub Błaszczykowski. Oj, widać po takich wejściach, jak bardzo Kuby brakowało wiślaków w drugiej częściej rundy wiosennej. Już tydzień temu wszedł z ławki w stylu “uwaga, pan piłkarz!”, a dziś na tym meczu postawił swój stempel jakości. Jeśli ktoś ma czas i odpowiedni program graficzny, to niech wytnie te jego trzy wrzutki – jedną źle wybił Sobociński, co skończyło się pięknym golem Savicevicia, druga zmarnował Boguski, trzecią na bramkę zamienił Brożek. Trzy wrzutki w ten sam punkt, rzut oka przed zagraniem, przeskanowanie przestrzeni, idealny timing.
Osobny akapit musimy też poświęcić Vukanovi Saviceviciowi, któremu dzisiaj piłka kleiła się do stóp. Myśleliśmy przed meczem, że jeśli ktoś przejmie w podobny sposób lejce nad meczem, to będzie to Dani Ramirez. Ale Hiszpan wyglądał dziś beznadziejnie, a Savicević wyglądał jak Mirosław Szymkowiak ze swoich najlepszych lat. Piętki, zewniaki, wrzutki, strzały. Do występu kompletnego zabrakło już tylko recytacji wiersza Miłosza, solówki na gitarze jak Santana i salta w stylu Blanika.
Brawo, brawo, brawo. Na taki poziom na początku sezonu weszły drużyny nieliczne. I jeśli już, to jedynie na chwilę. Jagiellonia w starciu z Arką, Lech przeciwko Wiśle Płock, Śląsk tydzień temu w Poznaniu, może Pogoń przez kilkanaście minut przy Łazienkowskiej i… to chyba tyle.
ŁKS? Naprawdę doceniamy, że stać ich na ciekawe konstruowanie akcji. Że potrafią wymienić kilka podań na jeden kontakt, że potrafią obrócić stronę w akcji, że nie panikują na 30 metrze od bramki rywala. Problem w tym, że nie pamiętamy meczu, w którym ładnym kółeczkiem w kole środkowym zdobywałoby się bramkę. Póki co (zaznaczamy – póki co, bo Ekstraklasa miewa dziwne pomysły) punktów za styl w lidze polskiej nikt nie przyznaje. Punktów też się nie zdobywa, gdy przed rywalami rozkłada się czerwony dywan aż do własnego pola bramkowego.
Fajnie zaczął ten beniaminek, bo przecież napytał biedy Lechii, postawił się Lechowi, ograł Cracovię, ale mamy wrażenie, że rywale czytają ŁKS coraz lepiej. Dzisiaj Ramirez nawet nie pierdnął, Sekulski nie dostał żadnej piłki, a łodzianie mogli sobie powymieniać podania gdzieś w kole środkowym. Do tego doszły kompromitujące błędy w obronie (drzemka Bogusza przy Brożku, złe wybicie Sobocińskiego, fatalne wyprowadzenie piłki Rozwandowicza – z tego wzięły się gole) i efekt jest taki, że ŁKS w pięciu kolejkach zdobył cztery na piętnaście możliwych punktów.
fot. FotoPyk