“Gdyby nie słupek, gdyby nie poprzeczka, gdyby się nie przewrócił byłaby rzecz wielka” – śpiewa Kazik Staszewski, zawierając w tym tekście całą ponurą prawdę o polskim futbolu. Dwumecz Wisły Kraków z Panathinaikosem, rozegrany w sierpniu 2005 roku w ramach eliminacji do Ligi Mistrzów, idealnie się w tę prawdę wpisuje. Nieuznana bramka, czerwona kartka, błędy arbitra, mnóstwo spieprzonych sytuacji, roztrwoniona przewaga, kontuzje, bramkarskie babole, niefortunne rykoszety, brak sił w końcówce. I wreszcie – bezmiar gorzkiego rozczarowania w głosie Dariusza Szpakowskiego, gdy tablica wyników na Stadionie Olimpijskim w Atenach wskazała rezultat 4:1 dla gospodarzy, przekreślający marzenia polskiego klubu o występie w fazie grupowej Champions League. Tak, Wisła przegrała wtedy rywalizację o awans do wyśnionej piłkarskiej elity – mówiąc brutalnie – typowo po polsku. Niemniej, tamta klęska Białej Gwiazdy boli do dziś.
Boli, ponieważ pod Wawelem grała wtedy ekipa, która naprawdę zdobyła serca kibiców polskiej piłki, nie tylko tych rodem z Krakowa. Wisła potrafiła porywać tłumy. Był styl, ofensywny rozmach, była dominacja na krajowym podwórku. Były gwiazdy i były spore pieniądze. Właściwie wszelkie argumenty do tego, żeby dostać się do Ligi Mistrzów. Zabrakło jedynie kropki nad “i”. W 2005 roku wiślacy byli niczym kolarz, który na dwadzieścia metrów przed metą unosi ręce w geście triumfu, przestaje pedałować i tuż przed finałową wstęgą zostaje połknięty przez pędzący ile sił w nogach peleton.
CYKL “BYŁ SOBIE MECZ” TWORZYMY PRZY WSPARCIU NASZYCH PARTNERÓW Z ETOTO
– Do dziś pozostaje w nas wielki żal i niedosyt związany z tamtą rywalizacją – zapewnia Tomasz Kłos, stoper Wisły w latach 2004 – 2006. – Z kimkolwiek by pan z tamtego zespołu nie rozmawiał, każdy powie, że to była duża i niestety zmarnowana szansa, żeby dokonać czegoś naprawdę wielkiego. Myślę, że tamta Wisła zasługiwała na awans do Ligi Mistrzów. Sam prezes Bogusław Cupiał również na to zasłużył. Wiele włożył w ten klub zdrowia i pieniędzy, zabrakło tylko tego ostatniego kroku. Dla mnie to na pewno jedna z najbardziej bolesnych porażek w karierze. To do dzisiaj w nas siedzi i wywołuje emocje. Tego się nie da wyrzucić z głowy.
– Przegrany rewanż z Panathinaikosem jeszcze długo siedział w naszych głowach, również w mojej. Wszyscy to mocno przeżyliśmy – wspominał Marek Zieńczuk, który spędził przy Reymonta lata 2004 – 2009. – Grecy byli na pewno zespołem w naszym zasięgu. Po tamtym dwumeczu, w perspektywie miesiąca czy dwóch, wszystko się posypało. Zaczęliśmy grać słabiej w lidze. Doszło do zmiany trenera, odeszli niektórzy zawodnicy. Nie było wesoło. Potrzeba było ponad roku, by trener Skorża pozbierał Wisłę do kupy. Po takiej porażce trudno przestawić się znowu na walkę o ligowe punkty z Odrą Wodzisław, gdzie orkiestra gra przed meczem. Atmosfera pikniku nie pomaga. Choćby mówiło się tysiąc razy przed spotkaniem, że “musisz dać radę”, choćbyś był nie wiadomo jak agresywny, jak na Legii przy komplecie widzów, to w przykładowym Wodzisławiu nie będzie podobnie. I nikt mi nie powie, że to kwestia mentalnego przestawienia się. Robi się wszystko, by podejść do meczu odpowiednio, ale ciężko jest się pozbierać.
Marcin Baszczyński, który grał dla Białej Gwiazdy na prawej obronie w latach 2000-2009, widzi tamten dwumecz w jeszcze czarniejszych barwach: – Pozostaje olbrzymi niedosyt. Zwłaszcza, że w tym rewanżowym meczu nie wszystko było do końca jasne i czyste. W każdym razie – ja o tym wiem. Dotarły do mnie sygnały na ten temat, gdy sam grałem później w Grecji. Tam wszyscy o tym doskonale wiedzą. Tylko co mogliśmy z tym zrobić? Wiele decyzji sędziego budziło nasze wątpliwości, ale winą za porażkę obarczaliśmy siebie. Mieliśmy wiele okazji, żeby zamknąć ten dwumecz i spełnić marzenia o awansie do Champions League.
– Czułem, że to była nasza największa szansa na fazę grupową Ligi Mistrzów. Szansa, która została po prostu przez nas zmarnowana – dodaje Baszczyński.
PRZED DWUMECZEM
Wisła Kraków przystąpiła do walki o Ligę Mistrzów po zdobyciu mistrzostwa Polski. Z głośnym przytupem. Dla Białej Gwiazdy był to trzeci tytuł z rzędu, a piąty od 1999 roku. Jak mawiają Amerykanie – prawdziwa mistrzowska dynastia. W sezonie 2004/05 krakowski klub naprawdę pozamiatał w ówczesnej I lidze – Wiślacy zanotowali 19 zwycięstw w 26 kolejkach, ponosząc zaledwie dwie ligowe porażki (obie w samej końcówce rozstrzygniętego od dawna sezonu). To nie był tytuł zdobyty psim swędem, lecz osiągnięty z wielką klasą. Nie istniały najmniejsze wątpliwości, że Wisła przerosła konkurencję i jest zdecydowanie najmocniejszym klubem w kraju. Wicemistrz Polski, którym została w tamtych rozgrywkach Groclin Dyskobolia Grodzisk Wielkopolski, stracił do lidera aż 11 punków.
Atmosfera w zespole również była odpowiednia, w pewnych okresach wręcz sielankowa, o czym wspominał choćby Maciej Stolarczyk. Dziś trener Wisły, wcześniej jej zawodnik w latach 2002 – 2007. – Gdy byłem w Wiśle, mieliśmy fajne imprezy, bo przecież graliśmy dobre mecze i zdobywaliśmy trofea. Ale staraliśmy się nie przyzwyczajać do zwycięstw i mocno nie nadużywać tej glorii i chwały. Były przyjemne, rodzinne spotkania po ligowych wygranych, były też jakieś tam tańce na stołach. Ale to wszystko w fajnej tonacji. Czekaliśmy mocno na awans do Ligi Mistrzów i dopiero tam chcieliśmy zrobić coś super.
Potwierdza to Baszczyński: – Pamiętam te mecze, gdy pierwszy raz stawaliśmy razem w szatni. Można było pomyśleć, że znamy się wszyscy od dziecka i mamy od urodzenia ten sam cel – osiągnąć z Wisłą sukces. Zrobić coś wielkiego w Polsce, z polskim klubem. Wtedy sporo ludzi przychodziło nas oglądać nawet na treningach, bo widać było, że jest w Wiśle grupa ludzi doskonale się rozumiejących, ambitnych i dążących do konkretnego celu.
Wisła wygrała w sezonie 04/05 oba bezpośrednie mecze z Groclinem – najpierw 4:2 na wyjeździe, potem 3:0 u siebie (w ostatniej kolejce sezonu). Jakiego kalibru to był zespół, niech zaświadczy natomiast passa, jaką wiślacy zanotowali na samym starcie rozgrywek. 5:1 z Górnikiem Łęczna, 4:0 z Polonią Warszawa, 3:0 z GKS-em Katowice, 4:0 z Wisłą Płock, 5:0 z Pogonią Szczecin.
Kosmos.
– Tamten zespół to był w ofensywie samograj, wszystko funkcjonowało bardzo dobrze. Trzeba było oczywiście cały czas pracować, poprawiać, ale pewne podstawy były doprowadzone na bardzo wysoki poziom – mówi Tomasz Kulawik, piłkarz Wisły Kraków w latach 1991 – 2002, a potem asystent wielu trenerów Białej Gwiazdy, w tym Jerzego Engela. – Strzelaliśmy mnóstwo bramek, mieliśmy bardzo mocną ofensywę. Podstawą było to, że zawodnicy się bardzo dobrze ze sobą na boisku rozumieli, grali na zasadzie automatyzmów. Można powiedzieć, że drużyna grała wtedy po prostu na pamięć.
Tabela I ligi po sezonie 2004/05. (Wikipedia)
Wisła w sezonie 2004/05 nie oddała pozycji lidera nawet na jedną kolejkę. (Wikipedia)
Fakt, piorunujące są te statystyki bramkowe – Wisła w omawianym sezonie zdobyła aż 70 goli w lidze, tracąc równolegle 23. Lepszą defensywą mogła się wprawdzie pochwalić Legia Warszawa (trzecie miejsce w lidze, tylko 19 straconych goli), ale jeżeli chodzi o wyczyny pod bramką przeciwnika, piłkarze z Krakowa deklasowali konkurencję na całej linii. Dyskobolia zdobyła w tamtym sezonie 46 goli, Legia 42. Czwarta w tabeli Wisła Płock zaledwie 35 razy trafiła do siatki rywala.
Tak – Biała Gwiazda zdobyła w lidze dwa razy więcej goli od innego z polskich pucharowiczów.
Doszło nawet do tego, że Maciej Żurawski i Tomasz Frankowski ścigali się między sobą o to, kto na koniec sezonu założy na głowę koronę króla strzelców. Koniec końców padło na “Franka”, który strzelił 25 goli. Żurawski miał o jedno trafienie mniej, ale już w klasyfikacji kanadyjskiej wyprzedził swojego kolegę z zespołu, bo do imponującego dorobku bramkowego dołożył również 13 asyst. Tyle samo miał ich na koncie Marek Zieńczuk, autor ośmiu goli. Wiślacy zdominowali zatem nie tylko tabelę ligową, ale i rubryki poświęcone indywidualnym wyczynom. Właściciel klubu, Bogusław Cupiał, mógł – przynajmniej w teorii – z zadowoleniem obserwować popisy swojej drużyny, rozkoszując się kubańskim cygarem.
Maciej Żurawski i Tomasz Frankowski świętują zdobytego gola w starciu z Dospelem Katowice.
Ale z Cupiałem nie wszystko było takie proste i oczywiste. Opowiadał o tym między innymi Janusz Basałaj. – Prezes Cupiał był bardzo twardy. To jest jego klub, jego pieniądze i jego piłkarze. Każdy, kto wchodzi do Wisły w charakterze jakiegokolwiek pracownika musi pamiętać, że jest jeden boss. Oczywiście są szczeble pośrednie i ludzie, którzy coś tam w Wiśle robią, niemniej jednak na końcu jest właściciel tego klubu. Trzeba szanować jego decyzje i jego pieniądze – mówił w rozmowie z portalem WisłaLive były prezes Białej Gwiazdy, który na stanowisku przetrwał summa summarum pół roku. – Nie było innego wyjścia, jak złożenie dymisji. Pan Cupiał jest eleganckim człowiekiem. On nie wykańcza. To jego ludzie strzelają. Nie jestem małym chłopcem i wiem, jak się gra w takie gry.
Swoją teorię na ten temat ma Tomasz Kłos: – Niektóre decyzje prezesa Cupiała, na przykład dotyczące zwalnianych trenerów, były niezrozumiałe dla drużyny. Myślę, że czasem sam prezes Cupiał trochę się w tym wszystkim gubił. Miał wokół siebie mnóstwo okropnych ludzi, którzy źle mu podpowiadali i kierowali klub w złym kierunku. Oczywiście na koniec dnia to on o wszystkim ostatecznie decydował, ale wokół Wisły kręciło się wtedy wiele osób, które starały się jakoś na Cupiała wpływać. Lizali mu dupę, mówiąc wprost, licząc, że coś dla siebie ugrają.
Wisła rozpoczęła sezon 2004/05 pod wodzą Henryka Kasperczaka, który prowadził klub od marca 2002 roku i wygrał z nim dwa mistrzostwa kraju oraz zawędrował w spektakularnym stylu do 1/8 finału Pucharu UEFA w 2003 roku. Jednak liczne trofea i zrobienie z Wisły niekwestionowanego hegemona na krajowym podwórku nie wystarczyły, by zdobyć bezgraniczne zaufanie Cupiała. Kasperczak po raz pierwszy przeskrobał sobie tak naprawdę już w sierpniu 2003 roku, gładko przegrywając w III rundzie eliminacji do Ligi Mistrzów z belgijskim Anderlechtem, a potem odpadając w II rundzie Pucharu UEFA z norweską Valerengą. Biała Gwiazda przegrała wtedy w starciu z Norwegami 15 miejsce w krajowym rankingu UEFA, które gwarantowałoby naszej lidze dwóch przedstawicieli w eliminacjach do Champions League. Ostatecznie doświadczony szkoleniowiec stracił pracę w klubie 14 grudnia 2004 roku, po rundzie jesiennej. Nieoficjalnie spekulowano jednak, a nawet publicznie ogłaszano, że jego los był przesądzony znacznie wcześniej, choć drużyna zdobyła 35 z 39 punktów możliwych do zgarnięcia na jesieni, nie przegrywając ani jednego ligowego starcia w pierwszej części sezonu.
To jednak nie imponowało Cupiałowi, który słynął z tego, że w futbolu stosował uproszczoną matematykę. Jeżeli w lidze można zdobyć 78 punktów, to taki właśnie cel stał przed zespołem.
Oczywiście Kasperczaka nie pogrążyły jakieś tam remisy z Cracovią i Amicą, Wisła w 2004 roku znów nie poradziła sobie w Pucharze UEFA, tym razem przegrywając dwumecz z Dinamem Tbilisi, co właściciel klubu uznał za niewybaczalną kompromitację. Wcześniej Białą Gwiazdę z Ligi Mistrzów wyrzucił Real Madryt. O ten wynik trudno było mieć do kogokolwiek w drużynie pretensje, ale już porażka z Gruzinami okazała się wystarczająco dużą kroplą, by przelać czarę goryczy. Pożegnanie z Kasperczakiem przebiegło zresztą w fatalnych okolicznościach, choć to już materiał na inną opowieść.
– Pamiętam, że tamten dwumecz z Gruzinami wybitnie nam nie wyszedł, już u siebie napotkaliśmy problemy, wygrywając tylko 4:3 – wspomina Kłos. – Przed rewanżem mieliśmy za sobą strasznie długą podróż samolotem. Miało się wrażenie, że lecimy gdzieś na koniec świata. Na boisku rywala była na dodatek bardzo długa trawa, która praktycznie uniemożliwiała grę w naszym stylu. No i odpadliśmy, przegraliśmy tam 1:2.
– Wisła wielokrotnie zderzała się w europejskich pucharach ze ścianą, gdy losowanie przydzielało jej w eliminacjach przeciwników nie do przejścia – zauważa Mateusz Miga, dziennikarz TVP Sport, autor książki “Wisła Kraków. Sen o potędze”. – W kluczowych momentach władzom klubu, na czele oczywiście z Bogusławem Cupiałem, brakowało cierpliwości. W 2003 roku klub trafił w eliminacjach do Ligi Mistrzów na Anderlecht, który nie był wówczas w najlepszym punkcie swojej historii. Ale jeżeli powiemy, że Belgowie byli wtedy w pewnej przebudowie, to Wisła znajdowała się wręcz w przebudowie totalnej. Praktycznie nie miała linii obrony, więc jakakolwiek próba rywalizowania z europejskimi średniakami, jak Anderlecht, była niemożliwa. Krótko mówiąc – kiedy była w Krakowie gotowa drużyna, losowano fatalnie. Gdy losowanie było natomiast bliższe optymalnego, to z drużyną coś było nie tak.
Kasperczaka – postać dla Wisły w tamtym czasie fundamentalną, prawdziwego managera w brytyjskim stylu, którego kontrakt miał wygasnąć dopiero w 2008 roku – zamienił na stanowisku szkoleniowca Werner Liczka. Czech dowiózł mistrzowski tytuł, ale zakończenie sezonu 2004/05 na pierwszym miejscu w tabeli nie uratowało go przed utratą pracy. – To pokazuje, jakie wówczas przed zespołem stały oczekiwania – mówi Miga.
Brutalne wykopanie z posady Kasperczaka wstrząsnęło klubem. Zawodnicy nie ukrywali swojej tęsknoty za byłym trenerem. Reakcje na jego zwolnienie były w drużynie bardzo stanowcze. – Ostatni mecz z Groclinem, gdy nasi rywale bronili się nawet przy stanie 1:3, był najlepszym dowodem na to, że czescy czy słowaccy szkoleniowcy niekoniecznie muszą być lepsi od polskich – komentował na gorąco Tomasz Frankowski w “Gazecie Wyborczej”. Z kolei Radosław Majdan dodawał: – Drużyna jest za trenerem Kasperczakiem, ale na razie sprawa zmiany to dla nas spekulacje. Nikt z władz klubu na ten temat z nami nie rozmawiał.
Najgłośniej za Kasperczakiem opowiedział się w mediach Mirosław Szymkowiak – w tamtym czasie jedna z największych gwiazd Wisły i w ogóle polskiego futbolu. Błyskotliwy rozgrywający za zbyt odważny wywiad komentujący decyzję klubu o rozstaniu z trenerem otrzymał jednak potężną karę finansową, a wkrótce potem – już w zimowym oknie transferowym – siłą wypchnięto go z Krakowa do Turcji. – “Szymek” powiedział kilka słów prawdy o tym, co się wtedy działo w klubie – twierdzi Kłos. – I dlatego go sprzedano. Za jakieś śmieszne pieniądze. Sam pamiętam, jak prezes Cupiał siedział z nami i mówił: “Mirek, ciebie to ja nawet za tyle i tyle nie wypuszczę”. A potem co? Wisła dostała za tak klasowego zawodnika kilkaset tysięcy euro.
Mateusz Miga dodaje: – Piłkarze z Henrykiem Kasperczakiem mieli bardzo dobrze. On po przyjściu do Wisły zaczął w klubie od budowania absolutnych podstaw. W relacjach z zawodnikami wypracował pewne schematy, które obu stronom bardzo odpowiadały. Kasperczak jest spokojnym człowiekiem, nie lubi rewolucji. Ustala pewne reguły i się ich trzyma. To przyniosło zresztą klubowi sukcesy. Aż tu nagle zmiana. W szatni pojawia się Werner Liczka. Też taki trener w typie „dobrego wujka”. Dał sobie wejść na głowę. Z tak łagodnym podejściem nie miał szans, by na dłużej zadomowić się w szatni Wisły. Kasperczak był w niej hołubiony. Nikt w zespole nie rozumiał sensu zmiany szkoleniowca. Dlatego Liczka był na z góry spalonej pozycji. Sukces mu nie pomógł.
Do walki o Ligę Mistrzów w sezonie 2005/06 Wisła przystąpiła zatem z kolejnym szkoleniowcem. Padło na jedno z najpotężniejszych nazwisk na polskiej karuzeli trenerskiej, przynajmniej w tamtych czasach. Na Reymonta zawitał Jerzy Engel.
Strapiony Jerzy Engel.
Czy był to wybór trafiony? Na pewno nie w dziesiątkę. – Niewiele wyborów pana Cupiała było trafionych – śmieje się Miga. – Jerzy Engel oczarował właściciela Wisły. Niejako obiecał mu, że wejdzie z zespołem do Ligi Mistrzów. A był wtedy jeszcze pamiętany jako człowiek, który awansował z reprezentacją Polski do mistrzostw świata po szesnastu latach niepowodzeń. Powrót do Wisły miał być niejako powtórką tej historii, gdzie Engel przełamie złą passę dla polskiego futbolu. Piłkarze chyba również to kupili. Oni już wcześniej mieli w sobie takie przekonanie, że są w stanie jak równy z równym rywalizować – i wygrywać – z mocnymi europejskimi klubami. Engel jeszcze w tym poczuciu drużynę utwierdził. Wręcz rozbudzał tę pewność siebie.
DWUMECZ
– Wisła będzie grać o to, co zawsze, czyli o mistrzostwo Polski i dobrą postawę w europejskich pucharach, z uwzględnieniem awansu do fazy grupowej Ligi Mistrzów – zapowiadał w czerwcu 2005 roku Engel, gdy przedstawiano go w nowej roli. – Wiem, że Wisła zawsze zachwycała swoją grą “na tak”, a krakowska piłka ma swoją specyfikę i zdecydowanie różni się od innych stylów gry. Cieszę się, że będę szkoleniowcem Wisły. Myślę, że szybko znajdę wspólny język z piłkarzami. Wydawać by się mogło, że od czasu mistrzostw świata w Korei i Japonii pozostawałem w cieniu spraw szkoleniowych, ale tak nie było. Uczestniczyłem w wielu spotkaniach, seminariach, na których wspólnie z innymi trenerami rozmawialiśmy o szkoleniu, starałem się przekazać młodszym kolegom swoje uwagi i doświadczenie.
Na dobry początek Engel musiał jednak stawić czoła kłopotom. Nasza liga w tamtym czasie miała pokaźny współczynnik krajowy, który pozwalał Wiśle rozpocząć walkę o udział w fazie grupowej Ligi Mistrzów od III rundy. W tamtej formule eliminacyjnej zwycięstwo na trzecim etapie gwarantowało właśnie awans do grupy. Los przydzielił Wiśle rywala dość łaskawie – padło na Panathinaikos. A przecież w tamtym sezonie w kwalifikacjach grały takie kluby jak Liverpool (obrońca tytułu!), Manchester United, Everton, Real Betis, Monaco, Villarreal czy Inter.
Generalnie – można było trafić gorzej niż na przeciwnika z ligi greckiej. – To ulga, że udało nam się ominąć klubowe potęgi piłkarskie – cieszył się Engel.
Wicemistrzowie Grecji to zdecydowanie nie był najtrudniejszy z możliwych do wylosowania rywali. (Wikipedia)
– Jako drużyna – czuliśmy pewność siebie, czuliśmy się mocni – mówi Marcin Baszczyński. – Pamiętam, że obiektywnie stwierdziliśmy jedno. Z tego losowania mogło nam się przytrafić znacznie trudniejsze zadanie niż dwumecz z Panathinaikosem. To było właściwie – przynajmniej teoretycznie – najłatwiejsze możliwe losowanie, tak to odebraliśmy. Podchodziliśmy do rywalizacji z dużą nadzieją i wielkim optymizmem. Co zresztą było uzasadnione, patrząc na to, jak później zagraliśmy.
Skąd zatem powody do zmartwień dla Engela? Cóż – dwumecz z ateńczykami zaplanowano dopiero na 9 i 23 sierpnia 2005 roku. Wisła nie zdołała się do tego czasu uchować bez istotnych osłabień kadrowych. Do klubu powrócił wprawdzie na krótko z wypożyczenia Kalu Uche, wyczarowano jeszcze kilka wzmocnień, z odejściem wstrzymał się również Tomasz Frankowski. Ale w zespole nie było już przecież od dawna Kosowskiego, nie było Gorawskiego, nie było Szymkowiaka. Do tej listy nieobecnych dołączył również – co tu kryć – największy gwiazdor tamtej Wisły, Maciej Żurawski, który wylądował w Celticu. Biała Gwiazda sporo na tym transferze zarobiła, fakt, lecz zastąpienie piłkarza tego kalibru graniczyło z cudem. – Mogę powiedzieć z mojej strony, jak to wyglądało – tłumaczy “Baszczu”. – Dla mnie, jako dla zawodnika, który był z tą drużyną bardzo długo i obserwował kolejnych chłopaków, którzy od nas odchodzili, te transfery były jak wyrwanie drużynie po kolei zębów. Pozostawał ślad, dziury. Z każdym okienkiem transferowym, z każdym ruchem drużyna słabła. W 2005 roku cały czas prezentowaliśmy dużą jakość na boisku, ale wkomponowanie nowych zawodników do zespołu wymagało czasu. Tymczasem w Wiśle tego czasu zawsze było za mało. Poza tym – byliśmy przyjaciółmi poza boiskiem. Gdy ekipa się wykruszała, w jakiś sposób to wpływało na atmosferę w zespole.
Mateusz Miga inaczej patrzy na sprawę: – Mnie się wydaje, że ta drużyna z 2005 roku trochę się już różniła od tej najbardziej pamiętnej Wisły Kasperczaka. U piłkarzy zaczęła się pojawiać chęć odejścia z klubu. Te największe gwiazdy chciały już pomału swój sukces sportowy spieniężyć. Jeżeli nie w Wiśle dzięki awansowi do Ligi Mistrzów, to w jakiejś lidze zagranicznej. Wisła z sezonu 2002/03 była jednak bardziej romantyczna – piłkarze jeszcze wtedy naprawdę bardzo chcieli w niej grać, chcieli się promować w Krakowie. Potem pojawiły się kalkulacje. Zresztą – trudno się dziwić. Choćby „Żuraw” nie był wcale takim młodym zawodnikiem, gdy decydował się na wyjazd.
Rzeczywiście – “Żuraw” zbliżał się już wtedy do trzydziestki i ewidentnie przeżywał swój piłkarski prime time. Tomasz Kłos wciąż nie może odżałować, że Wisła do dwumeczu z Panathinaikosem nie przystąpiła z Żurawskim i Szymkowiakiem w składzie: – Zawsze będę powtarzał, że jeżeli chciało się walczyć o Ligę Mistrzów, to nie można się było do tego stopnia osłabić. Maciek i Mirek to byli po prostu kluczowi zawodnicy dla naszej gry.
Ale Jerzy Engel nie pękał na robocie. Od razu dał się poznać zawodnikom jako trener-motywator, specjalista w dziedzinie sztuczek psychologicznych. Jeżeli chodzi o rozpracowanie przeciwnika, skomplikowane plany taktyczne, precyzyjne instrukcje dla zawodników, nie można było się po ówczesnym szkoleniowcu Wisły spodziewać cudów. On koncentrował się przede wszystkim na odpowiednim przygotowaniu mentalnym swoich podopiecznych do rywalizacji z greckim przeciwnikiem. – Trener Engel miał różne sposoby na motywację. Czasem to były filmy, czasem przemówienia, jakieś specjalne odprawy. Na pewno wiedział, jak ma do nas trafić. Często też rozmawiał z nami indywidualnie, co dobrze wpływało na zawodników – uważa Kłos.
A na boisku? “Futbol na tak”. Gramy swoje i nie interesujemy się tym, co zrobi przeciwnik.
– Generalnie to czas pokazał, że służyła nam raczej stabilizacja na stanowisku trenera – ocenia Baszczyński. – Potrzebowaliśmy szkoleniowca, który pracował z jakąś długofalową wizją. To dawało najlepszy efekt. Aczkolwiek my, jako zawodnicy, znaliśmy oczywiście realia Wisły Kraków od podszewki i wiedzieliśmy, że te gwałtowne zmiany trenerów się zdarzają i będą zdarzać. Bogusław Cupiał działał bardzo impulsywnie. Do walki o Ligę Mistrzów w 2005 roku przygotowywał nas akurat trener Engel, który rzeczywiście był bardzo mocnym motywatorem. On nas nastawiał na jeden, konkretny cel – awans do fazy grupowej rozgrywek. W tym kierunku od początku się ustawialiśmy, jeżeli chodzi o nasze podejście do sezonu. Tylko to nas interesowało. Trener pokazał nam ze dwa, trzy schematy rozegrania piłki, na których się bardzo mocno koncentrowaliśmy w okresie przygotowawczym. I muszę powiedzieć, że to dawało efekt. Te rozwiązania stosowaliśmy potem w meczach. Aczkolwiek największy nacisk szkoleniowiec kładł wtedy na aspekt motywacyjny.
Kibice Panathinaikosu na Stadionie Olimpijskim w Atenach.
Engel – pomimo osłabień – cały czas dysponował w Wiśle potężnym potencjałem kadrowym. Na nadmiar klasowych zawodników narzekać nie mógł, ale wciąż w składzie Białej Gwiazdy roiło się od ligowych gwiazd i reprezentantów Polski. Ale rywal też miał się kim pochwalić. Drużyną dowodził Włoch, Alberto Malesani, który na przełomie wieków z niezłymi wynikami prowadził mocarną wówczas Parmę. Sięgnął z nią między innymi po Puchar UEFA w 1999 roku, a zatem na grze w pucharach się znał. Gwiazdą drugiej linii Koniczynek, przynajmniej z racji mocnego nazwiska, był natomiast Flavio Conceicao – były piłkarz Realu Madryt i 44-krotny reprezentant Brazylii. Do tego choćby Theofanis Gekas, późniejszy król strzelców Bundesligi. Igor Biscan, który w 2005 roku… wygrał Ligę Mistrzów w barwach Liverpoolu. Loukas Vyntra, przebijający się już wówczas w reprezentacji Grecji. Generalnie – fajna paka.
No i oczywiście Emmanuel Olisadebe. Bohater eliminacji do mistrzostw świata 2002 miał już swoje najlepsze chwile daleko za sobą, zaczęły się pojawiać poważne wątpliwości co do jego realnej daty urodzenia w związku z podatnością na urazy. Olisadebe grywał w tamtym czasie rzadko, a jeszcze rzadziej strzelał, ale cały czas trzeba było na niego uważać.
– W ramach przygotowań do tamtego spotkania pojechałem oglądać mecz sparingowy, gdzie Panathinaikos zmierzył się z Romą. Potem przedstawiliśmy zawodnikom skrót tego meczu i opis stylu gry Panathinaikosu. Mieliśmy jeszcze fragmenty innych towarzyskich meczów naszego rywala. Więc drużyna dostała dość dużo informacji, jeżeli chodzi o styl i sposób gry Greków. To była solidna drużyna, zawsze gdzieś będąca blisko Ligi Mistrzów. Nawet bardzo solidna drużynka. Jednak znaczną część jednostek treningowych poświęcaliśmy wtedy nie przeciwnikom, a trenowaniu swoich wariantów, jakie przygotowaliśmy na tamten dwumecz. Staraliśmy się przygotować przede wszystkim zespół do tego, by grał swoją piłkę i realizował założenia – opowiada Tomasz Kulawik.
***
Pierwszy mecz z Grekami rozegrany został przy Reymonta w Krakowie. Wisła wystąpiła w mocnym, lecz nie najmocniejszym zestawieniu – pauzował w tamtym spotkaniu Marcin Baszczyński, a jego miejsce na prawej obronie zajął niespodziewanie Kuba Błaszczykowski. Dla dziewiętnastolatka było to największe wyzwanie w karierze. Po pierwsze – z uwagi na rangę meczu, a po drugie – nietypową pozycję na boisku. Tymczasem “Baszczu” wcielił się podczas tamtego spotkania w rolę komentatora, towarzysząc na stanowisku Dariuszowi Szpakowskiemu, który relacjonował mecz dla Telewizji Polskiej. – Darek zaprosił mnie do wspólnego skomentowania i w ten sposób zadebiutowałem w tej roli. Emocje były ogromne – przede wszystkim dlatego, że w tamtym czasie nie byłem jeszcze przyzwyczajony do oglądania meczów z perspektywy trybun czy ławki rezerwowych, więc wszystko mocno przeżywałem. Ale udzielała mi się dobra gra całej drużyny, więc muszę przyznać, że mecz komentowało mi się przyjemnie.
– Na mojej pozycji zagrał Kuba i rozegrał świetny mecz. Pech chciał, że przypłacił ten występ kontuzją śródstopia i w rewanżu nie mógł wystąpić. Dlatego nie stworzyliśmy potem na prawej stronie duetu, który byłby naprawdę wtedy bardzo mocny. Pamiętam, że w rewanżu bliżej prawej strony wystąpił chyba Kalu Uche. W każdym razie – zagrał na tej pozycji zawodnik, który nie był do końca zdrowy i w pełni formy. Na pewno nasza siła byłaby na prawym skrzydle większa, gdybym mógł zagrać tam razem z Kubą – dodaje Baszczyński.
Pierwsze spotkanie zaczęło się fatalnie, od bramki dla Panathinaikosu w czwartej minucie. Jednak wiślacy szybko opanowali sytuację na boisku i zamknęli spotkanie wynikiem 3:1. – Po trzecim golu pozbawiliśmy już Panathinaikos wszelkich argumentów – wspomina Kulawik. – W ogóle nam nie zagrozili, mieliśmy pełną kontrolę nad boiskowymi wydarzeniami.
Rezultat pierwszego spotkania. (HistoriaWisły)
– Powinno być wyżej. Powinno być skuteczniej – przyznaje natomiast Baszczyński. Choć zwycięstwo 3:1 dawało mnóstwo powodów do optymizmu przed starciem rewanżowym, w krakowskim obozie panowało jednak delikatne poczucie niedosytu. Piłkarze Wisły mieli świadomość, że można było Grekom wsadzić jeszcze ze dwie sztuki. – Zawsze czułem i miałem takie wrażenie w europejskich pucharach, że każda drużyna, która przyjeżdża do nas, do Krakowa, będzie miała z nami problemy. I nie tylko mam tu na myśli Panathinaikos, ale także mówię o dużo lepszych zespołach. Ten stadion nam służył. Atmosfera przy Reymonta zawsze nas niosła, zawsze była gorąca. Stadion miał pewne antyczne elementy, ale w tworzeniu odpowiedniej atmosfery na trybunach to nie przeszkadzało. Co udzielało się szatni.
Jak widać – sztuczki trenera Engela okazały się jednak skuteczne. Choć Mateusz Miga zwraca też uwagę na doświadczenie poszczególnych zawodników. – Ta drużyna miała wiarę w swoje możliwości zdobywaną latami. Dlatego bramka na 0:1 nie wybiła jej z uderzenia.
Radość wiślaków po zwycięstwie 3:1 nad Panathinaikosem.
LEGIA WYGRA NA WYJEŹDZIE? KURS NA WOJSKOWYCH: 2.30 W ETOTO!
W pierwszym meczu drużynę do zwycięstwa powiódł kapitan, Tomasz Frankowski. Jednego gola sam strzelił, dwa wypracował. Paweł Brożek , stawiający w tamtym czasie pierwsze kroki w futbolu na tak wysokim poziomie, ewidentnie rozkwitał u boku doświadczonego partnera. Dla “Franka” był to ważny występ, bo w tamtym czasie bywał on oskarżany o to, że bardziej koncentruje się na planowaniu transferu niż na grze ku chwale Wisły. – Muszę przyznać, że trener Engel przejął nas niedługo przed tymi spotkaniami z Panathinaikosem, ale zaszczepił w nas coś takiego, że wiedzieliśmy jak grać, żeby wygrać. W pierwszym spotkaniu udowodniliśmy, że jego pomysły się sprawdzają, bo strzeliliśmy gole po schematach opracowanych na treningach – opowiadał Frankowski w rozmowie z TVP Sport. – Rzeczywiście, dyskusja wokół mojego odejścia wciąż była żywa, na stadionie pojawiały się transparenty, bo części kibiców ten późniejszy transfer się nie podobał. Chyba wydawało im się, że pozostanę przy Reymonta do końca kariery.
Fenomenalnie spisał się też omawiany już Błaszczykowski, który wytrwał na boisku aż do 75 minuty, choć biegał z okropną kontuzją. W przerwie odmówił zdjęcia buta i pokazania stopy lekarzowi – miał świadomość, że stopa na tyle szybko mu spuchnie, że drugi raz już nie uda się wcisnąć jej w obuwie.
– Było to bardzo trudne i dobre spotkanie. Zdawaliśmy sobie sprawę z klasy przeciwnika i nowych zawodników jakich ten zespół posiada. Przygotowaliśmy się do tego meczu spokojnie, wyjechaliśmy z Krakowa, w oddali skoncentrowaliśmy się do niego – opowiadał po końcowym gwizdku Engel, cytowany przez portal Historia Wisły. – Na dzisiejszej odprawie powiedziałem, że są mecze, które układają się dobrze lub źle. Czasami traci się na początku bramkę i później trzeba to odrabiać przez ponad 80 minut. Tak właśnie było dziś. W momencie gdy straciliśmy gola – wiedzieliśmy że możemy grać tylko w jeden sposób: pressing do samego końca. Takie decyzje może podjąć tylko zespół, który czuje się mocno – a my tak się właśnie czuliśmy. Wszyscy widzieliśmy, jak wielką pracę wykonał dziś zespół. Nie jest łatwe wykonać taką pracę przeciwko tak dobremu dobremu zespołowi jak Panathinaikos. Zespół pokazał również charakter – przegrywając 0:1 wyciągnęliśmy na 3:1. Zdajemy sobie oczywiście sprawę, że jest to mały kroczek do przodu. Za dwa tygodnie czeka nas rewanż, do którego musimy dokładnie się przygotować. Dziś cieszymy się, że mogliśmy dać wiele radości naszym kibicom. Umiemy się cieszyć, gratulacje należą się wszystkim zawodnikom, którzy wystąpili.
***
Rewanż nie zapowiadał się może na proste dopełnienie formalności, ale – nie ma co ukrywać – drużyna jechała do Aten jak po swoje. Trener Engel przygotowania zespołu do decydującego starcia przeprowadzał w Hotelu Piramida w Tychach, gdzie piłkarze Wisły przechodzili przez jakieś szamańskie zabiegi i faszerowali się “dobrą energią”.
– Trener Engel miał różne sposoby motywacji! – śmieje się Baszczyński. – Rzeczywiście mieliśmy specjalne spotkanie w Tychach z bioenergoterapuetą, który próbował nas pozytywnie nastawiać do rewanżu słowami, zabiegami i wizytami w różnych ciekawych miejscach. Cóż – każdy szukał możliwości, żeby ten mecz w Atenach wypadł jak najlepiej. Aczkolwiek my byliśmy już na tyle doświadczonym zespołem, że w podświadomości wiedzieliśmy, że to, co najważniejsze wydarzy się na boisku i z takim nastawieniem szykowaliśmy się do meczu.
Mateusz Miga sądzi nawet, że szkoleniowiec Białej Gwiazdy zaczął już przekraczać wąską granicę między byciem inspirującym, a byciem śmiesznym. – Nie chcę, żeby to zabrzmiało źle, ale… zdarzają się wśród piłkarzy osoby naprawdę inteligentne. Tacy zawodnicy nie dają się nabierać na tanie zagrywki, patrzą na to z powątpiewaniem. Jeżeli Jerzy Engel wierzył, że obecność w Hotelu Piramida ma pomóc zespołowi, bo tam kumuluje się dobra energia… Umówmy się – w zespole takie wymysły były co do zasady wyśmiewane. Nikt tego na poważnie nie traktował. Za motywacyjną gierką Engela niestety nie stało wiele. To była trochę piłka w stylu Janusza Wójcika – szarża, gra na ambicji. Engel niby preferował „futbol na tak”, ale trudno było w grze Wisły dostrzec jakieś subtelne elementy przemyślanej taktyki. Nowy trener bazował w dużej mierze na tym, co wypracowali jego poprzednicy, na czele z Kasperczakiem.
– Choć mimo wszystko trzeba przyznać, że pierwszy mecz z Panathinaikosem był naprawdę bardzo dobry. Z pewnością jeden z najlepszych występów Wisły w europejskich pucharach, jeżeli wziąć pod uwagę tę nowożytną erę – dodaje dziennikarz.
Marek Penksa walczy o piłkę.
Szkoleniowiec Panathinaikosu chyba zaczął przed rewanżem delikatnie panikować, bo powtarzał do znudzenia, że jego praca z zespołem rozplanowana jest na pięć lat i odpowiednia forma oraz wyniki dopiero się pojawią. – Wtorkowy mecz zaczynamy z takiego samego poziomu jak Wisła. Jesteśmy przygotowani, bo w pracy z zespołem kierujemy logiką, a nie emocjami. Przypominam, że nasz plan dotyczący drużyny ma aż pięcioletnie horyzonty. Jednak jeśli uda nam się wyeliminować Wisłę to wierzę, że nasza forma eksploduje w dalszej części tego sezonu. Co do samego spotkania z Wisłą, chcę powiedzieć tylko, że musimy uważać, aby nie stracić żadnej bramki i grać swoją piłkę. Jeśli zostaniemy wyeliminowani, to nie ma się czym przejmować – zapewniał Alberto Malesani, który w przeciągu następnych pięciu lat obskoczył cztery kluby.
Jacek Gmoch, który komentował spotkanie rewanżowe z Dariuszem Szpakowskim, wyśmiewał te głodne kawałki: – Panathinaikos jest pod ścianą. Wydali kupę kasy na transfery, a teraz ta Liga Mistrzów, a więc i wielkie pieniądze, może im uciec.
Marcin Baszczyński i Tomasz Kłos solidarnie zapewniają, że w zespole Wisły mobilizacja przed rewanżem była stuprocentowa. Nie było mowy o zlekceważeniu przeciwnika. – Byliśmy zdeterminowani, żeby w rewanżu wręcz potwierdzić swoją wyższość nad przeciwnikiem. Dlatego pierwsza połowa w Atenach była tak dobra w naszym wykonaniu. Zabrakło – tylko i aż – skuteczności – mówi “Baszczu”.
Rzeczywiście – pomimo morderczej temperatury i bardzo głośnego dopingu kilkudziesięciu tysięcy kibiców zgromadzonych na Stadionie Olimpijskim w Atenach, pierwsza część rewanżowego starcia Wisły i Panathinaikosu przebiegała pod wyraźne dyktando gości z Krakowa. Oczywiście gospodarze też próbowali się odgryzać, ale to wiślacy raz po raz kreowali sobie stuprocentowe sytuacje. Niestety – jedną po drugiej marnował Marek Zieńczuk, który – co paradoksalne – był w tamtym czasie jednym z najskuteczniejszych polskich skrzydłowych. Presja odebrała mu jednak zimną krew. – Nie były to takie typowe sytuacje sam na sam, kiedy wychodzi się ze środka boiska, ale były na tyle dobre, że miałem okazje zrobić z nich bramki – mówił Zieńczuk. – Panathinaikos nic nam nie zagrażał, do pewnego momentu wszystko mieliśmy pod kontrolą, ale te gole jeszcze bardziej by pomogły. Czuję wyrzuty i niedosyt, że ich nie strzeliłem. Choć niektórzy powiedzą – usprawiedliwienie, ale schodziłem z tego boiska przy stanie 0:0.
Grecka ekipa była jak Muhammad Ali w walce z George’em Foremanem. Pod gradobiciem ciosów, zepchnięta pod liny, balansująca na krawędzi nokautu. A jednak – twardo trzymająca się na nogach. To skonfundowało wiślaków, przyzwyczajonych do tego, że przeciwnicy w lidze uginali się łatwo pod naporem ich ofensywy. Panathinaikos ugiąć się nie chciał. – Nie wiem. Nie wiem, dlaczego na przerwę zeszliśmy bez gola na koncie. To pytanie krążyło po naszej szatni jeszcze przez długie, długie miesiące – wspomina Baszczyński. – Tak ważny mecz, tak ważny moment… Wszystko w naszej grze układało się jak należy – dyscyplina na boisku, Panathinaikos bezradny. Szczelnie wyprowadzaliśmy akcje, świetnie graliśmy nawet w ataku pozycyjnym. Zabrakło tylko gola.
– Powiedzieliśmy sobie w przerwie, że my tu już nic więcej nie musimy robić – dodaje Kłos. – Że w drugiej połowie wystarczy wyjść, zagrać to samo i Liga Mistrzów jest nasza.
Jacek Gmoch i Dariusz Szpakowski skomentowali mecz rewanżowy w Atenach.
REMIS LEGII Z ATROMITOSEM? KURS WEDŁUG ETOTO: 3.35!
0:0 do przerwy było bardzo bezpiecznym wynikiem dla Wisły. Można było się oczywiście zżymać na liczbę spartaczonych setek, niemniej – to Biała Gwiazda zrobiła duży krok w kierunku awansu, a nie Panathinaikos, który potrzebował bramek. Jednak w drugiej połowie coś się na boisku zaczęło odmieniać, wajcha odchyliła się w drugim kierunku. – Nie ukrywam, że granie przy 35 stopniach, przy tak dopingujących gospodarzy kibicach Panathinaikosu zrobiło swoje i z każdą minutą rywal stawał się coraz groźniejszy – przyznał Tomasz Frankowski w TVP Sport.
W 62 minucie Nasief Morris zdobył gola, dającego gospodarzom nadzieję. Jacek Gmoch z wściekłością wykrzykiwał do mikrofonu jakieś komentarze z gatunku “a nie mówiłem?!”. Zanim jednak były selekcjoner reprezentacji Polski skończył myśl, zrobiło się 2:0 dla gospodarzy. Kolejny stały fragment, seria niefortunnych zdarzeń wewnątrz szesnastki, dziwaczna interwencja Radosława Majdana i Emmanuel Olisadebe strzelił swojego drugiego gola w dwumeczu.
Wisła spadła z nieba do piekła. Obrazki serwowane widzom przez realizatora nie wróżyły dobrze – zawodnicy Białej Gwiazdy zaczęli się między sobą sprzeczać na boisku. Kompletnie stracili głowy. – Ten zespół był przyzwyczajony, że w Ekstraklasie nie ma żadnych poważnych rywali. Werner Liczka zdobył przecież mistrzostwo kraju, na dodatek w świetnym stylu, a po sezonie stracił pracę – przypomina Mateusz Miga. – Po pierwszy spotkaniu z Panathinaikosem, drużyna była już właściwie pewna, że nadszedł jej czas. Potem udana pierwsza połowa w Grecji tylko utwierdziła w tym zawodników Wisły. To przekonanie było trochę zgubne.
W 78 minucie gry karta się niespodziewanie odwróciła. Radosław Sobolewski przepięknym strzałem zapewnił Wiśle w Atenach drugie życie. Kilka chwil później Marek Penksa, doświadczony słowacki napastnik sprowadzony do Krakowa w 2005 roku wpisał się na listę strzelców i – wydawać się mogło – zamknął dwumecz. Jednak sędzia Mike Riley z Anglii był innego zdania i dopatrzył się przewinienia przy trafieniu Penksy. Zawodnicy Wisły jeszcze nie otrząsnęli się ze zdziwienia, jeszcze awanturowali się z arbitrem, gdy… dostali trzeciego gola. Na trzy minuty przed upływem regulaminowych dziewięćdziesięciu. Znów po serii kuriozalnych rykoszetów – Ten gol Marka Penksy był absolutnie prawidłowy – piekli się Kłos. – Sędzia nas wtedy skrzywdził. Byłoby 2:2 i awans mielibyśmy zapewniony.
– Kiedy grałem w Grecji, dotarły do mnie sygnały, że mecz nie był czysty – zapewnia Baszczyński. – Trafili do mnie greccy dziennikarze i zaczęli właśnie temat tamtego spotkania poruszać. Był taki moment w greckim futbolu, gdy nastąpił taki boom anty-korupcyjny i tamtejsza piłka zaczęła być z różnych spraw oczyszczana. I dziennikarze zgłosili się do mnie właśnie odnośnie naszego rewanżu z Panathinaikosem. Oni doskonale wiedzieli, że wokół tego spotkania krążyły poważnie niejasności. Tylko co myśmy mogli z tym zrobić? Mecz sędziował Anglik. Wszystko powinno być jak należy. Tymczasem nieuznany gol, kilka krzywdzących decyzji… Duży znak zapytania.
Mike Riley w akcji.
Radosław Sobolewski z pozycji bohatera szybko stoczył się do roli anty-bohatera. Wyleciał z boiska z czerwoną kartką i zostawił wycieńczonych partnerów, by w dziesiątkę bronili się w dogrywce przed atakami rozpędzonego Panathinaikosu.
– W Grecji panowała wtedy bardzo wysoka temperatura – mówi “Baszczu”. – My mieliśmy sporo problemów z drobnymi urazami, w trakcie meczu odzywały się kolejne. Ja mogę powiedzieć osobiście – odcięło mi prąd. W dogrywce łapały mnie potworne skurcze. Pamiętam taką sytuację – toczy się akcja obok mnie, a ja po prostu nie jestem w stanie zareagować. Chwycił mnie skurcz łydki, chciałem to ratować i w tym samym momencie złapały mnie skurcze pachwiny. Wtedy poczułem, że to już jest dla nas zadanie niemal niewykonalne, żeby dotrwać do rzutów karnych. No i straciliśmy gola na 4:1, znowu po stałym fragmencie gry.
Rezultat rewanżu. (HistoriaWisły)
Wisła strat już odrobić nie zdołała. Zabrakło sił i wiary.
– Przełomowym momentem meczu w Atenach było zdobycie przez Penksę drugiego gola, którego sędzia nie uznał z niewiadomych dla mnie przyczyn – mówił Engel po końcowym gwizdku. – Moi zawodnicy najpierw się cieszyli, a potem byli zdziwieni, że bramka nie została uznana i zapomnieli, że trzeba wracać na własną połowę i bronić się. To nasze gapiostwo wykorzystali Grecy, zdobywając trzeciego gola. Drugi ważnym momentem była czerwona kartka, za dwie żółte, Radka Sobolewskiego, który był najlepszym zawodnikiem w zespole Wisły. Wiadomo było, że w dogrywce w dziesiątkę nasze szanse są niewielkie. Zabrakło kilku minut do tego, aby zgarnąć naprawdę dużą pulę pieniędzy. Dzięki temu Wisła mogłaby zostać wzmocniona i byłaby jeszcze silniejszym, ciekawszym zespołem. Nic więc dziwnego, że właściciel drużyny, także ja oraz zawodnicy, przeżywaliśmy to niepowodzenie – na swój sposób.
– Pamiętam, pamiętam jak wyglądała nasza szatnia po meczu… – zamyśla się Baszczyński i przez chwilę milczy. – Krajobraz jak po przegranej bitwie. Wszyscy siedzą ze spuszczonymi głowami, ktoś leży załamany na stole do masażu. Trener Engel zadaje jakieś dziwne pytania, szukając jakichś dziwnych wyjaśnień dla porażki, co nas w tamtym konkretnym momencie po prostu dotknęło. Rozpaczliwe sceny. U tych zawodników, którzy byli już dłużej związani z Wisłą Kraków, pragnienie Ligi Mistrzów było naprawdę szalone. W tamtym momencie totalnie zwątpiliśmy we wszystko.
Co się tam rzeczywiście wydarzyło – na zawsze pozostanie zapewne tajemnicą szatni. Ale pogłosek i legend krąży mnóstwo. – Radek Sobolewski miał wtedy walnąć Tomka Frankowskiego w łuk brwiowy i tak dalej – przypomina Mateusz Miga. “Franek” z Aten przywiózł soczyste limo i to było podstawą teorii, że oberwał od “Sobola”. – Legendy, to dobre słowo. Jeden z obrońców potraktował mnie łokciem, więc miałem pod okiem “śliwę” – ucinał teorie spiskowe Frankowski w wywiadzie dla TVP. – Dziennikarz uznał więc na lotnisku, że pewnie w szatni była szarpanina i ktoś mnie uderzył. Nic takiego nie miało miejsca, wszyscy byli wyczerpani fizycznie i psychicznie, więc nie wiem, czy ktokolwiek miał siłę się zamachnąć. W drużynie i we mnie po tym meczu coś jednak pękło. I stąd też sygnał zarządu, że skoro i tym razem jako kapitan nie pociągnąłem zespołu do Ligi Mistrzów, to czas na zmianę barw, by dać szansę młodszym. Zdobyłem z tym klubem tyle, zagrałem przeciwko tak atrakcyjnym rywalom, że mogłem opuścić Kraków z czystym sumieniem.
Podobnie sprawę opisują pozostali. – W szatni nie było miejsca na żadne kłótnie czy skakanie sobie do gardeł. To były pogłoski rozgłaszane przez ludzi, którzy źle Wiśle życzyli – mówi Kłos. Baszczyński mu wtóruje: – Wszyscy byli tak załamani, że wręcz nie dowierzali w to, co się stało. Tam nie było miejsca na jakieś wzajemne pretensje. Oczywiście potem były jakieś rozmowy indywidualne, ale żeby ktoś sobie coś zarzucał? Tak nie było. Siedzieliśmy, rozkładaliśmy to wszystko na czynniki pierwsze. Jak zawsze w tego typu meczach – końcowym wyniku przesądzają detale. Jednak koniec końców mieliśmy też takie poczucie, że nie wszystko wtedy w Atenach zależało od nas. To tylko pogłębiało ból, który czuliśmy powracając myślami do tego rewanżu.
Jednak wypowiedź Tomasza Kulawika rzuca nieco inne światło na tę zagadkę: – Była w szatni nerwówka. Każdemu się marzyło, żeby awansować. Odpadliśmy nie z naszej winy, bramkę Penksy można było uznać. To wszystko się nawarstwiło i spowodowało olbrzymie nerwy w szatni. To normalne. Wszyscy chcieli sobie coś powyjaśniać. Trener Engel też był wkurzony, ale starał się tego nie pokazywać. Z komentarzem odczekał parę dni.
PO DWUMECZU
Odpadnięcie Wisły w dramatycznych okolicznościach rodziło oczywiście rozmaite pytania i wątpliwości. Nawet takie, w które dziś trudno uwierzyć – w otoczeniu Bogusława Cupiała na winowajców ateńskiej klęski wytypowano Radosława Majdana i Tomasza Kłosa. Ale nie chodzi tu tylko o to, że obaj nawalili przy tej czy innej bramce. Pojawiła się pogłoska, że bramkarz i stoper Wisły… sprzedali mecz.
– Bogusław Cupiał faktycznie szybko upatrzył sobie dwie ofiary tamtej porażki – przypomina Mateusz Miga. – Wiadomo, że w drugiej połowie popełnione zostały przez Wisłę błędy, jakich na takim poziomie rywale już nie wybaczają. Jako winnych wskazano palcem Majdana i Kłosa, którzy rzeczywiście niedługo potem odeszli z klubu. Jerzy Engel też szybko wyleciał – jego motywacyjne sztuczki szybko straciły swój urok w oczach właściciela. Wobec Majdana była tam w ogóle toczona jakaś dziwna gra. Jerzy Engel sugerował, że Grecy próbowali „skontaktować się” z Majdanem, że ma on ofertę z tamtejszej ligi, że ktoś mu się włamał do mieszkania… I tak dalej. Generalnie – dało się odczuć, że trener szykuje sobie za pomocą Majdana miękkie lądowanie na wypadek porażki, a jego narracja trafiła na podatny grunt. Ja trochę tego nie rozumiem – jeżeli trener uważał, że bramkarz nie jest gotowy psychicznie na występ w rewanżu, to trzeba było wystawić innego golkipera. Mam wrażenie, że Majdan, abstrahując od jego niepewnego zachowania przy stałych fragmentach gry, został po prostu kozłem ofiarnym.
Radosław Majdan w objęciach Macieja Stolarczyka.
Tomasz Kłos nawet dzisiaj reaguje nerwowo na wspomnienie oskarżeń, jakie wobec niego półgębkiem wysuwano. – Kurwa mać, za przeproszeniem, ale jak można było takie rzeczy mówić? Wobec nas, którzy byśmy dali wszystko, żeby z tą Wisłą awansować wtedy do Ligi Mistrzów? Ja wiem, że takie rzeczy się mówiło, ale ten, kto to mówił nie znał się na piłce. Tylko dlatego mógł bredzić takie pierdoły. Nie wierzę, że to prezes Cupiał sam wpadł na taki pomysł. Zapewne ktoś mu to podszepnął, żeby załatwić jakiś swój układ. Potem, gdy przyszedł już do Wisły Dan Petrescu, to powiedział mi wprost: “Tomek, dostałem sygnał, żeby odsunąć cię od pierwszego zespołu, ale mnie takie sygnały nie interesują. U mnie piłkarze o miejsce w składzie walczą na treningu”.
Mateusz Miga też nie daje wiary teoriom spiskowym. Ani o ustawieniu meczu przez Rileya, ani o szwindlach Majdana czy Kłosa. – Nie chce mi się wierzyć w takie historie. Marcin Baszczyński zna dobrze ten grecki klimat, ale… Nie wiem, nie patrzę na to w ten sposób. Jedno jest pewne – Polacy nigdy w europejskich pucharach meczów nie ustawiali. Ustawialiśmy je tylko w lidze i w tym byliśmy całkiem nieźli, ale na europejskiej arenie chyba aż tak dobrze nam nie szło. Nie wiem jaką skuteczność poza ojczyzną prezentowali Grecy w tym względzie. Cóż – „cała Europa widziała”. Przykre to było, aczkolwiek z perspektywy czasu sądzę, że decyzja o tym, by nie uznać gola Marka Penksy była do obronienia. Tam sędzia – choć pewnie wbrew duchowi gry – mógł się na upartego dopatrzyć jakiegoś przewinienia. Najgorsze było to, że zanim Wisła zrozumiała co się właściwie stało, to już padł gol na 1:3. A dogrywka to było dogorywanie. Efekt przygotowań, przedsezonowych, a raczej ich baku, bo zespół spędził ten czas w znacznej części na motywacyjnych seansach. Zresztą polskie drużyny rzadko są przygotowane do gry przez 120 minut w takich temperaturach i przy takich obciążeniach. Huśtawka nastrojów też robiła swoje. Tomek Frankowski w szatni po meczu… zasnął z wycieńczenia, co nie zdarzyło mu się nigdy więcej w karierze.
Koniec meczu w Atenach. Flavio Conceicao i Arkadiusz Głowacki na kolanach, ale nie z tych samych powodów.
LEGIA PRZEGRA W GRECJI? KURS ETOTO NA ATROMITOS: 3.60!
Tamta porażka zakończyła pewien etap historii Wisły Kraków. Biała Gwiazda nie obroniła tytułu mistrzowskiego i już nigdy nie zgromadziła tak gwiazdorskiego składu, jak na początku XXI wieku. Udawało się jeszcze sięgnąć po trzy tytuły mistrzowskie, ale… to już nie było to samo.
– Panathinaikos w 2005 roku to był swoisty zryw Cupiała, w gruncie rzeczy jeden z ostatnich. On wtedy naprawdę wierzył, że to się może udać. W Atenach został oddarty z marzeń – twierdzi Miga. – Może gdyby w tej drużynie grał Kamil Kosowski, rewanż potoczyłby się inaczej? Jerzy Engel chciał „Kosę” do Krakowa z powrotem ściągnąć, ale ten pamiętał, że trener przed laty nie zabrał go na mistrzostwa świata do Korei i Japonii, więc nie miał ochoty skorzystać z propozycji powrotu. „Żuraw” też był w tamtym okresie w wielkiej formie. To był zawodnik w sile wieku, gotowy na największe wyzwania. W Celticu też się od razu na nim poznali, bo pierwszy sezon w Szkocji miał przecież znakomity, dorobił się nawet ksywki „Magic”. Sądzę, że tak dysponowany Żurawski postawiłby kropkę ad „i”, wprowadziłby Wisłę do Ligi Mistrzów w 2005 roku.
– Cupiał miał to do siebie, że był podatny na różne inspiracje. Jeżeli ktoś potrafił do niego dotrzeć, mógł na nowo rozpalić w nim ogień. Po Panathinaikosie właściciel Wisły podejmował jeszcze różne próby awansu do Ligi Mistrzów. Choć w 2005 roku na pewno bardzo dobitnie dotarło do niego, że nie będzie tak łatwo. Niestety – nie wyciągnął z tego wniosków. Nie wrócił do podstaw, tylko dalej działał wielkimi zrywami. Dlatego na koniec zostawił w Wiśle gablotę pełną trofeów i nic więcej, bo niczego więcej w Krakowie nie zbudował. Zabrakło szerszego spojrzenia na klub, na zespół. Na to, co chcemy osiągnąć, oprócz tego celu nadrzędnego, jakim był awans do fazy grupowej Ligi Mistrzów. Zabrakło refleksji, jak to chcemy zrobić, z kim to chcemy zrobić, jaką piłkę preferując. Tutaj było tak po prostu… Kupmy piłkarzy i spróbujmy. Nie tędy droga – dodał autor książki “Wisła Kraków. Sen o potędze”.
Zdaniem Marcina Baszczyńskiego, były właściciel Wisły nigdy nie przetrawił tamtej porażki. – Oj chyba nie, chyba nie. Dostaliśmy potem różne relacje z tego, co się działo u góry, ostatecznie prezes Bogusław Cupiał nie oglądał meczu sam. Dotarły do nas takie opowieści, że prezes był po pierwszej połowie niezwykle zadowolony, wręcz tryskał szczęściem. Już sięgał po korkociąg i szykował się do świętowania. Dla niego tamta porażka to był policzek i było to po nim widać. Podobnie jak po jego późniejszych ruchach. Pewien etap w historii Wisły się skończył i rozeszła się grupa ludzi, która wiele ze sobą przeżyła.
przygotował: MICHAŁ KOŁKOWSKI
fot. NewsPix, 400mm.pl