Można oglądać filmy Tarantino na telefonie z małym ekranem, w dodatku na jednej słuchawce, bo druga nie działa. Można przeprowadzać remont mieszkania bez narzędzi, wbijać gwoździe starą kaszanką, a zamiast wałków do malowania ścian używać kalafiora. Można też ustawić spotkanie Cracovii z Koroną na niedzielny prime time, kiedy Ekstraklasa ma prawo cieszyć się największym zainteresowaniem. Wszystko można. Tylko po co?
Ujmijmy to tak: nie zasiadaliśmy do tego meczu z wielkimi nadziejami. Wiedzieliśmy, że będzie ciężko, że myśli nie raz, nie dwa odlecą setki kilometrów od Kielc, a powieki będą chciały opadać, starając się chronić oczy przed takim spektaklem.
Cóż, ostatecznie obyło się bez całkowitego dramatu, ale to ten rodzaj pozytywnego rozczarowania, gdy rodzice wracają do domu, po tym, jak po raz pierwszy zostawili chałupę dziecku na własność. Dom stoi, ale dwa okna są wybite, a sąsiedzi mają wyraźne pretensje, że o trzeciej w nocy ktoś ich obudził z pytaniem, czy dołożą się na piwo.
Dobrym podsumowaniem tego meczu będzie jedyna bramka, jaką dane było nam obejrzeć. Cracovia szybko wyrzuciła rzut z autu, Gol wypuścił Hancę, a ten niewiele myślał i po prostu uderzył. Wpadło. Natomiast warto sobie zadać pytanie, ile w tym było kunsztu Rumuna, a ile nieporadności piłkarzy Korony? No bo tak: Tzimopoulous chciał wykonać wślizg, ale w gruncie rzeczy po prostu się przewrócił i nie miał jak zablokować uderzenia. Sokół chciał bronić, jednak nie wiedział, w jakim miejscu pola karnego się znajduje i czy ma bramkę trochę w lewo, trochę w prawo, czy może w ogóle ją zdemontowali. Rzucił się więc jak chłop na kanapę po całym dniu w pracy i nie sięgnął tego strzału, mimo że Hanca nie walnął w długi róg, tylko gdzieś w okolice środka.
Tak, to naprawdę idealny obrazek dla tych 90 minut z okładem. Ewentualnie można jeszcze podrzucić moment, w którym Dziwniel nie zauważył leżącego Wdowiaka i się o niego przewrócił, ale nie chcemy być aż tacy złośliwi.
Bo też początek nie wskazywał, że będzie aż tak nudno i topornie. Korona chciała atakować i stworzyła sobie jakieś okazje, jednak albo Gardawski przegrał pojedynek z Peskoviciem, albo Kovacević uderzył w boczną siatkę. Z kolei, gdy już Arweładze zmieścił piłkę w bramce, okazało się, że nie przypilnował linii spalonego, a to było dość proste, biorąc pod uwagę, że wszystkich obrońców miał jak na tacy.
Cracovia odpowiedziała uderzeniem Hanci z wolnego i może nie mamy prawa pisać o przeciąganiu liny, chyba że takim w wykonaniu anemików, ale jednak coś się działo. Po golu strzelonym przez Cracovię resztki emocji wylano do zlewu.
Chcielibyśmy bowiem powiedzieć, że w drugiej połowie Korona walczyła o remis jak o życie, a Cracovia w ogóle nie kalkulowała i jechała z jedną akcją za drugą, ale równie dobrze możemy stwierdzić, że ziemia jest płaska. Nikt nam w to nie uwierzy, jeśli oczywiście jest zdrowy na rozumie. Dość wskazać, że Korona po przerwie nie oddała żadnego celnego strzału. Każdy z nas mógłby być na miejscu Peskovicia, bo nie musiałby robić nic nowego w swoim życiu. Parę wykonanych telefonów, parę farfocli wyjętych z pępka, kilka krzyżówek i o proszę, 45 minut minęło.
Dlatego mamy do Cracovii trochę żalu. Wygrali, super, ale to z pewnością nie był ich najlepszy mecz w tym sezonie. Zbyt chętnie Pasy broniły wyniku, zbyt mało miały chęci na podwyższenie rezultatu. Owszem, Sokół raz czy dwa musiał się zebrać i coś obronić, ale nie był to huragan, raczej leciutki wiaterek znad morza, który chłodzi w piekielny upał.
Droga Ekstraklaso, nie rób nam tego więcej. Piątek o osiemnastej, w poniedziałek o osiemnastej, prosimy bardzo. Wówczas jesteśmy przygotowani, nie zaskoczysz nas żadnym paździerzem. Jak śpiewali kiedyś kibice Małysza: niech ta niedziela będzie dla nas.
Fot. 400mm.pl