Reklama

Libor Pala kazał nam pobierać energię z drzew

redakcja

Autor:redakcja

16 lipca 2019, 12:38 • 15 min czytania 0 komentarzy

– Pala stosował magicznie szczęśliwe monety, które kazał nam przykładać w bolące miejsca. To pamiętam. I jeszcze kiedyś, podczas biegów w lesie, polecił nam przystanąć i pobierać energię z drzew. Gdybyśmy potem jeszcze tylko wygrywali
Libor Pala kazał nam pobierać energię z drzew
Mariusz Mowlik, dawniej piłkarz, dziś agent piłkarski, z niejednego pieca chleb jadł. Czy było mu łatwiej czy trudniej przez fakt, że jego ojciec był brązowym medalistą Mistrzostw Świata z 1982 roku i wicemistrzem olimpijskim z 1976? Czym chwali się jego wujek, Adam Topolski, niegdyś kapitan Legii Warszawa? Z czego energię musiał czerpać, gdyby w Lechu prowadził go Libor Pala? Ile klubów zalega mu z wypłatami i dlaczego nie może tego egzekwować? Co spowodowało, że w czasach Miedzi musiał żyć piłką przez dwadzieścia cztery godziny na dobę i czy było to możliwe? W jaki sposób namówił Przemysława Frankowskiego na transfer do MLS? Zapraszamy.

***

CHCESZ SPRÓBOWAĆ SWOICH SIŁ? WYŚLIJ NAM TEKST NA KUZNIA@WESZLO.COM

Reklama

***

Wie pan z czego najbardziej znany jest pana tata?

Z czegoś konkretniejszego niż wicemistrzostwo i brązowy medal?

Podobno nikt nie wyjmował z siatki tylu piłek, ile pana ojciec po strzałach Kazimierza Deyny, z którym zostawał po treningach kadry, żeby legendarny pomocnik mógł do perfekcji wyćwiczyć swój firmowy strzał.

Nie słyszałem tego. Nieźle. Ale Deyna miał tak precyzyjnie szalone uderzenie, że to chyba żaden wstyd. Podpytam o to trochę tatę przy najbliższej okazji, bo będzie powód, żeby się pośmiać. Do tej pory, przyznam, nie chwalił się.

Jeśli nawet Dino Zoff w swoim czasie nie dawał rady ze strzałami Deyny, to co dopiero, nic mu nie ujmując, pana ojciec…

Reklama

Który też przecież był świetnym golkiperem. Zawsze musiałem za to wysłuchiwać historii mojego wujka, Adama Topolskiego, chwalącego się przy każdej okazji, że strzelił mu bramkę w finale Pucharu Polski, kiedy tata bronił w Lechu, a Topolski był kapitanem Legii. U nas w rodzinie to już klasyczna piłkarska historia.

Często chodził pan na stadiony przez piłkarską teraźniejszość i przeszłość ojca?

Kiedy tata jeszcze wyczynowo zajmował się piłką, to nie za bardzo miałem okazję chodzić na polskie mecze, bo urodziłem się w 1981, a w 1983 wyjechaliśmy do Stanów Zjednoczonych. Tam, przez cztery lata, zabierano mnie na piłkę halową. Kiedy wyjeżdżałem miałem dwa lata, kiedy wracałem już sześć i po powrocie do Polski regularnie zacząłem odwiedzać stadion Lecha, będąc już świadomym chłopakiem, chłonącym piłkę i dorastającym z marzeniem o robieniu kariery. Ale ojca, niestety, z boiska w ojczyźnie pamiętać nie mogę.

Brązowy medal MŚ i srebrny olimpijski widnieją na słusznym miejscu w jego domu?

Oczywiście, gdzieś obok Złotych Butów dla najlepszego piłkarza od katowickiego ,,Sportu’’ umieścił je w swoim pokoju.

Trenowaliście razem?

Miałem taką historię, jak skończyłem szkołę podstawową, że trafiłem do klubu, w którym mój ojciec był trenerem. I to dwa razy! Najpierw w Lechii Kostrzyn, a potem Polonii Środzie Wielkopolskiej i szczerze powiedziawszy, absolutnie nie czułem się z tym niekomfortowo. Skrupulatnie pilnował mojego rozwoju. Często zostawaliśmy nawet po treningach, ćwicząc dodatkowe rzeczy.

Faworyzował pana?

Jestem stuprocentowo przekonany, że wprost przeciwnie. Wymagał ode mnie trzy razy więcej niż od innych zawodników. Były momenty, że tego nie rozumiałem. Że czułem się niesprawiedliwie traktowany. Że miałem pretensje. Ale z czasem mi to przeszło, bo zrozumiałem, że każdy, kto próbuje coś osiągnąć, w końcu musi dojść do tego, że wymagania są kluczowe, żeby nie zatrzymywać się w miejscu. Pokazywał mi co robię źle, gdzie mam rezerwy. Buntowałem się, ale ostatecznie wyszło na jego.

Ciężko było pana trenować? Dorobił się pan potem opinii ,,lenia i obiboka’’!

Taką łatkę w 2010 roku przypiął mi Grzegorz Wesołowski w ŁKS-ie w ramach jakichś dziwnych wojenek medialnych. Kierowała nim personalna niechęć i pewnie sam przyznałby, że nie miało to większego związku z rzeczywistością. Naprawdę, nigdy nie miałem problemów z treningiem i nie muszę nikomu tego udowadniać. Co więcej, miałem taki zwyczaj, zarówno w Ekstraklasie, jak i I lidze, że przed zajęciami chodziłem na dodatkowe aktywności na siłownię, więc serio, nie mam potrzebny się bronić przed jakimiś ,,leniami i obibokami’’.

Do wymarzonego klubu, Lecha Poznań trafił pan jeszcze jako nastolatek.

Najpierw do rezerw jako osiemnastolatek, skąd po pół roku przesunięto mnie do pierwszej drużyny. Smutna historia, bo spadliśmy z Ekstraklasy, akurat na sam początek mojej kariery w poważnej piłce, choć fakt, że nie dane mi było zadebiutować w drużynie trochę mnie usprawiedliwiał. Po spadku drużyna się rozpadła i dostałem szansę z misją odbudowania wielkiego Lecha. I po dwóch latach wróciliśmy do elity. I wtedy byłem już pełnoprawnym zawodnikiem Lecha, zdobywającym bramki, przyczyniające się do awansu, grającym regularnie w I lidze.

To był jeden z najtrudniejszych okresów w historii klubu.

Przyjechał zagraniczny trener Adolf Pinter, nie rozumiejący w ogóle, jak to wszystko funkcjonuje i zrobiło się dziwnie. Zorganizował casting. Przyjechało na testy pięciuset nowych zawodników. Nie tak powinno budować się poważny klub. Prawie skończyło się to tragicznie, bo o mało nie spadliśmy do trzeciej ligi, ale ostatecznie udało się uciec spod topora. Rok później ściągnięto już poważnych piłkarzy z uznanymi nazwiskami i zrobiliśmy awans na swoich warunkach.

Jak reagowali kibice Lecha na wasze słabsze sezony?

Nerwowo. Kibice przychodzili na odprawy, próbowali nas zmotywować, ale kurczę, to nie o to w tym wszystkim chodzi. Nie wiem, jaki to miało sens. Tak było w sezonie spadkowym. Zupełnie inaczej wyglądało to już po spadku. Fani zrobili wielką rzecz, bardzo się zaangażowali w obudowę Lecha i chwała im za to. Wielu graczy było sponsorowanych przez firmy, wywodzące się ze środowisk kibicowskich. Część wynagrodzeń wzięli na siebie, do tego tłumnie przychodzili na stadion, a w drugiej lidze niespotykana była taka frekwencja, jak na naszych domowych meczach. Tłumy. Niekiedy to było piętnaście tysięcy, czasami dwadzieścia, a na mecz z fetą po awansie z Orlenem Płock przyszło dwadzieścia pięć tysięcy ludzi. Kapitalnie się na to patrzyło. I śmiało można powiedzieć, że bohaterami awansu byli nie tylko piłkarze, ale też kibice. Przecież nawet ówcześni prezesi to byli kibice z krwi i kości.

W drugiej lidze grał pan regularnie, ale w Ekstraklasie nie było już dla pana miejsca.

Dostałem szansę w Pucharze Polski i posłano mnie na wypożyczenie do Polonii Warszawa, gdzie spełniłem swoje marzenie o debiucie w elicie. Przyszedłem do Warszawy w trudnym momencie, bo wszyscy skazywali nas na spadek, a my rozegraliśmy bardzo dobrą rundę, kończąc sezon w środku tabeli. Trenerem był tam Krzysztof Chrobak. Później długo związany długo z Lechem, do którego wróciłem po wiośnie i zacząłem regularnie wychodzić na boisko w pierwszej ,,11’’. Oczywiście, to też nie był łatwy okres dla Lecha. Prowadził nas specyficzny Libor Pala, nie spełnialiśmy oczekiwań. Szło nam zwyczajnie słabo. Wszystko zmieniło się po przyjściu trenera Michniewicza, z którym zdobyliśmy Puchar Polski i wszystko zaczęło jakoś sensownie wyglądać.

Libora Palę określił pan bardzo delikatnie.

Wszędzie wdrażał swoje szalone zasady, do których się próbowaliśmy przystosować. Żył w przekonaniu, że jego filozofie naprawdę mają rację bytu. Najbardziej znamienną była teoria, że zawodnik na określonej pozycji musiał mieć konkretny wzrost i wagę.

Szaleństwo.

Nie do końca tak uważam. Dopuszczam możliwość tego, że trener może mieć swoje zasady, nawet dziwactwa, bo w ostatecznym rozrachunku liczą się wyniki. A sposób, w jaki do nich dochodzi, to już jego sprawa.

Pewnie tak, ale Pala słynął naprawdę, ale to naprawdę z kosmicznych pomysłów, bo jak inaczej nazwać te wszystkie energie z kosmosu, z morza, tajemnicze przedmioty…

U nas stosował jeszcze magicznie szczęśliwe monety, które kazał nam przykładać w bolące miejsca. To pamiętam. I jeszcze kiedyś, podczas biegów w lesie, polecił nam przystanąć i pobierać energię z drzew. Gdybyśmy potem jeszcze tylko wygrywali…

To byście mogli powiedzieć, że to działa.

Właśnie, a niestety, tak kolorowo nie było.

A potem przyszedł Czesław Michniewicz, czyli trener, który też lubi i umie integrować zespół, ale raczej nie w taki sposób.

Całkowicie inny typ szkoleniowca. W Lechu, jako młody trener, otrzymał pierwszą poważną szansę w Ekstraklasie. Wiedział, jak do nas dotrzeć, jak rozluźnić atmosferę, bo po trenerze Pali stanowiliśmy dosyć spiętą i zamkniętą grupę, a Michniewicz dał nam nowego ducha. Jak na tamte czasy graliśmy w Poznaniu naprawdę przyzwoitą piłkę. W pierwszym sezonie utrzymaliśmy się w lidze, a rok później zdobyliśmy Puchar Polski, choć wiadomo, że ciężko było nam konkurować z Legią czy Wisłą, które miały o wiele więcej pieniędzy i możliwości. U nas występowali głównie wychowankowie, wsparci niewielką grupą doświadczonych zawodników, więc jak na nasze możliwości osiągaliśmy co najmniej przyzwoite wyniki.

I po tym sezonie otrzymał pan powołanie do reprezentacji Polski.

Wielu piłkarzy Lecha zostało wtedy powołanych. Selekcjoner Janas docenił naszą postawę i dostąpiliśmy zaszczytu debiutów w kadrze. Powołanie zawdzięczam nie tylko swojej grze, ale też trenerowi Edwardowi Klejdinstowi, doskonale mnie znającemu z czasów młodzieżowych reprezentacji, którego wpływ musiał być niebagatelny, bo zawsze dobrze nam się współpracowało.

Moim skrytym marzeniem było, żeby wystąpić z orzełkiem na piersi, chociaż w minimalnym wymiarze, tak jak wcześniej mój tata. Oczywistym było dla mnie, że pewnie nie uda mi się powtórzyć jego reprezentacyjnych sukcesów, ale nawet ten jeden występ traktuję w kategoriach osiągnięcia swojego celu.

Potem już nigdy nie było nawet perspektywy powołania.

Nigdy. Po udanym sezonie dostałem propozycję z innego klubu Ekstraklasy, ale postanowiłem zostać w Lechu, bo dużo mu zawdzięczałem. Nie chciałem zmieniać pracodawcy, nawet jeśli tamten klub był lepszy. Nie chcę rozpamiętywać, ale kto wie, może moja kariera by przyspieszyła?

Był pan typem zawodnika, który jako kibic Lecha, grający też w Polonii, nie mógłby wystąpić w Legii?

Nie złożyłbym takiej deklaracji. Byłoby to całkowicie niepoważne. Faktycznie, byłem wychowankiem Lecha, ale mój tata grał w Legii, przeżył tam piękne chwile, darzył ją olbrzymim szacunkiem, więc nie uczono mnie w domu, jak to niektórych Poznaniaków, nienawiści do klubu z Łazienkowskiej. I u mnie, w ogóle, wobec tej Legii nie ma żadnych negatywnych uczuć.

Nie rozumiem za to czegoś innego. Dlaczego odrzucił pan ofertę z lepszego zespołu z Ekstraklasy, a minęło trochę czasu i nie miał pan problemu, żeby związać się z klubem z drugiej ligi austriackiej. Nie był to raczej krok do przodu.

Po zakończeniu kontraktu z Lechem i fuzji z Amicą, otrzymałem propozycję dołączenia do nowopowstałego zespołu, ale czułem wewnętrzną potrzebę, że muszę coś zmienić. Szybko pojawiała się opcja z Groclinu. Skusiłem się. Blisko domu, ale dalej to była zmiana otoczenia, której oczekiwałem. I to był błąd. Czułem się niekomfortowo i kiedy mogłem wyjechać do niezłego zespołu z Austrii, który miał walczyć o awans do elity, skusiłem się. Świetnie zorganizowany klub, fajne życie, piękne miejsce, ale klub nie włączył się do walki o awans. Zawiodłem się.

I znowu przenosiny. Tym razem do Grecji.

AÓ Egáleo to był poważny klub, rok wcześniej występował w europejskich pucharach, a kiedy przychodziłem zajmował szóste albo siódme miejsce w tabeli. Zapowiadała się ciekawa przygoda. Rzeczywistość znowu jednak okazała się dużo gorsza niż oczekiwania, bo dwa tygodnie po podpisaniu kontraktu zerwałem więzadła w kolanie i nawet nie zdążyłem zadebiutować. To była groteskowa historia, bo trzy mecze spędziłem na ławce rezerwowych, kontuzji doznał środkowy obrońca i trener zapowiedział mi, że w następnym meczu jestem przewidziany do gry. Niestety, zagraliśmy jeszcze jeden sparing, w którym doznałem feralnej kontuzji. Takie jest życie. Zabrakło głównie szczęścia.

Od tamtego czasu klub zaliczył serię dziesięciu porażek z rzędu i zaczęły się kłopoty, które zakończył spadek z ligi. I dalej – problemy finansowe, klub przestał płacić, więc wyjechałem i końcówkę rehabilitacji przechodziłem już w Poznaniu.

Zaległości finansowe to stały element w pana życiu. Podobno co najmniej pięć klubów, w których pan grał, zalega panu z pieniędzmi.

Pięć?

Niech pan mi powie.

Cztery!

Nie chciał pan nigdy tych zaległości egzekwować?

Sytuacja z tym greckim klubem wyglądała tak, że w następnym sezonie również grali fatalnie, byli na dnie tabeli i koniec końców z dnia na dzień przestali istnieć. Bankructwo. Absolutne wygaszenie świateł. I zostałem z niczym, mimo tego, że wygrałem sprawę w FIFA. Lech zalega mi jakieś minimalne pieniądze. A przypadek Polonii i ŁKS-u jest bardzo podobny, bo to dwa zasłużone kluby, które też zbankrutowały, więc nic nie mogłem od nich otrzymać.

Ale czasy ŁKS-u wspomina pan dobrze.

Jeden z najlepszych okresów w mojej karierze. Zostaliśmy zdegradowani mimo tego, że zajęliśmy siódme miejsce w lidze. A potem było już tylko gorzej. Nie dostawaliśmy pieniędzy, zaległości dochodziły do ośmiu miesięcy, a i tak graliśmy nieźle, bo trzymaliśmy się górnej części tabeli, pokazując, że nie tylko o pieniądze w piłce chodzi.

Czasami sobie wspominacie te czasy z Łukasze Gikiewiczem na Twitterze.

Kolorowe i śmieszne czasy. Nie płacili nam, a w takich momentach trzeba być solidarną i zgraną grupą, żeby to jakoś ciągnąć. Ale też śmiesznie nie jest, bo byliśmy dorosłymi facetami, często z rodzinami na utrzymaniu i trzeba było za coś przeżyć. Szczerze? W takich warunkach nie da się utrzymać dyscypliny poza boiskiem. Trzeba się pośmiać, wyskoczyć gdzieś, nie można skupić się tylko na piłce. Byłoby to destrukcyjne. Potem, już po zmianie właściciela, każdy widział, jak było. Dominacja w lidze, awans, można było więcej czasu poświęcić futbolowi i nie myśleć już tak o brakujących pieniądzach.

To już był okres, a miał pan wtedy dwadzieścia dziewięć lat, kiedy powoli zaczynał pan myśleć, czym będzie się pan zajmował po karierze?

Pojawiła się opcja z Miedzi Legnica, grającej na trzecim poziomie rozgrywkowym, która dała mi szansę, jako grający dyrektor sportowy. Idealne połączenie. Mogłem zdobywać doświadczenie w nieco innej roli, nie odrzucając przy tym całkowicie regularnej gry w piłkę. Odpuściłem Ekstraklasę na rzecz Miedzi, ale absolutnie tego nie żałuję.

W jaki sposób adoptował się pan do roli dyrektora sportowego? Bo nie zawsze dobry piłkarzy będzie dobrym dyrektorem sportowym i nie zawsze słaby piłkarzy będzie słabym dyrektorem sportowym. Reguły nie ma.

Trzeba mieć trochę szersze spojrzenie, dobrze dogadywać się ze sztabem szkoleniowym, z zarządem, a budowanie zespołu też nigdy nie jest łatwe i oczywiste. Moim pierwszym zadaniem były znalezienie dobrego szkoleniowca i przekształcenie organizacyjne klubu. Miałem uczynić go bardziej profesjonalnym. No, a celem sportowym był oczywiście awans do I ligi, którego dokonaliśmy już w pierwszym sezonie pod wodzą Bogusława Baniaka.

Ten awans uznaję za spory sukces, bo do warunków II ligi generalnie dosyć ciężko się zaadoptować. Zupełnie inna piłka niż w Ekstraklasie czy I lidze, inny klimat, inny sposób gry w piłkę, no i już wtedy obowiązywał tam przepis o młodzieżowcu, więc do wielu rzeczy trzeba było przywyknąć.

Dało się budować klub i jeszcze samemu w nim występować?

Z perspektywy czasu uważam, że było to prawie niewykonalne. Dwadzieścia cztery godziny na dobę byłem zajęty funkcjonowaniem klubu, więc miałem minimalnie mało czasu na przygotowywanie się do meczów pod kątem czysto boiskowych. Naprawdę, byłem przyzwyczajony do wielopoziomowej pracy nad sobą, a tu kompletnie nie mogłem w spokoju przygotować się do treningu, nie mówiąc już o regeneracji, na którą nie mogłem sobie pozwolić. Wszystko to zaowocowało tym, że zaczęły przytrafiać mi się urazy.

Tym bardziej, że zaczęła się w Legnicy naprawdę w miarę poważna piłka.

Dokładnie, I liga to już w pełni profesjonalny poziom. Nie, to łącznie tych dwóch funkcji jest mało realne. Cud, że przez jakiś czas mi się to udawało. Generalnie z czasem moja rola na boisku się marginalizowała. Byłem w każdej chwili dostępny dla sztabu, ale grałem tylko, jeśli naprawdę była taka konieczność. Z czasem i wiekiem coraz bardziej doceniałem każdą chwilę na boisku, cieszyłem się, że udało mi się strzelić nawet jakieś bramki, ale im dalej w las, tym bardziej stawałem się pełnoetatowym dyrektorem sportowym.

A teraz jest pan agentem.

Po zakończeniu pracy w Miedzi, otworzyłem agencję piłkarską i wykorzystuje kontakty, które zdobyłem w czasie całego wcześniejszego życia sportowego. Mieszkam zagranicą, w Kuwejcie, niedaleko mam lotnisko, ale czasami wystarcza mi tylko telefon, żeby odpowiednio spełniać się w swojej roli.

Największy sukces w dotychczasowej karierze to transfer Przemysława Frankowskiego do MLS?

Na pewno. Przez półtora roku udało mi się zbudować przyzwoitą bazę klientów, a faktycznie zagraniczny transfer reprezentanta Polski można traktować jako pewnego rodzaju wizytówkę agencji.

Łatwo było go przekonać do transferu do Stanów Zjednoczonych? Kierunek umiarkowanie popularny, nie powiem, że kojarzący się z piłkarską emeryturą, ale mógł mieć obawy, że zniknie z radarów trenera Brzęczka.

Sporo się o tym mówiło, ale uważali tak raczej ludzie, którzy rzadko wychylają nos poza Polskę i nie mają pojęcia o innych ligach. Ale to myślenie zmienia się z każdym rokiem. Coraz więcej piłkarzy wyjeżdża do Arabii Saudyjskiej, do Australii, do Chin i szczerze powiedziawszy, tam gra się w piłkę lepiej niż w Ekstraklasie. Przemek też początkowo nie był przekonany. Trochę rozmów z nim odbyłem, wiedział, że dobrze znam rynek amerykański, wszystko mu przekazałem, więc nie jechał tam w ciemno. Sporą rolę odegrał też prezydent Chicago Fire, który przyleciał do Polski, rozmawiał z Frankowskim, z jego narzeczoną, wszystko sobie wyjaśnili, przedstawił swoje oczekiwania i po tej rozmowie był już prawie całkowicie przekonany do wyjazdu. Miał inne opcje z całej Europy, ale sam czuł, że tam będzie mu najlepiej. Liczyło się też to, jak miała czuć się w Ameryce jego rodzina. I wybrał dobrze. Czy było trudno go przekonać? To świadomy człowiek, który wiedział, jaką decyzję podjąć.

Skąd trend, w którym wszyscy ekstraklasowi zawodnicy, którzy cokolwiek sobą reprezentują, chcą odejść?

Bo łatwo zagranicznym klubom zapłacić za niezły jakościowo produkt. Polska liga nie jest poważana na świecie, ale polscy piłkarze naprawdę sporo potrafią i niewiele, w przeciwieństwie do zawodników z przykładowych Bałkanów, kosztują. Ekstraklasa jest super opakowana, świetnie pokazywana, na nasze stadiony przyjeżdża wielu skautów z różnych zakątków świata i wyłapują pojedynczych piłkarzy. Oczywiście, to są ci, którzy są najlepsi. Stąd takie wrażenie. I takiego polskiego piłkarza, którego wyciągnie się za śmieszną, jak na zachodnie warunki, kwotę, potem można sprzedać kilkukrotnie drożej. Zupełnie nie dziwi mnie więc moda na podkupywanie coraz młodszych Polaków przez zagraniczne kluby. To będzie trwało, a może nawet przyspieszało, dopóki zespoły z naszego podwórka nie zaczną osiągać sukcesów w europejskich pucharach.

Wobec tego przeprowadza pan transfery w drugą stronę? Do Ekstraklasy?

Raczej nie, współpracuję nie tylko z Polakami i… raczej unikam transferów do Ekstraklasy (śmiech). Przyznam, że nie każdy obcokrajowiec chciałby trafić do Polski. Tym bardziej, jeśli jego kariera nie jest na schyłku, a dopiero się zaczyna.

Ilu zawodników pan reprezentuje?

15-16.

A docelowo ilu?

Odpowiada mi ta liczba. Nie chciałbym, żeby ich było dużo więcej, 50 czy 60, bo zabrakłoby mi czasu, żeby każdym się w sensowny sposób zająć. Stałbym się niepoważny, a na to nie mogę sobie pozwolić.

ROZMAWIAŁ: JAN MAZUREK

 

 

 

Najnowsze

Polecane

Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Szymon Szczepanik
0
Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Komentarze

0 komentarzy

Loading...