Dwadzieścia lat temu żaden z kolegów Marka Jóźwiaka, duszy towarzystwa, nie przypuszczałby, że będzie dyrektorem sportowym. – A ja bym nie przypuszczał, ilu z nich będzie stać pod budką z piwem. Jestem bardzo ambitnym człowiekiem. Piłka to moja pasja, nie mogę bez niej żyć. Jak siedzę dwa dni w domu, zaczynam fiksować – odpowiada dyrektor sportowy Wisły Płock, który podpisał latem już Jakuba Rzeźniczaka, Jarosława Fojuta, Michała Marcjanika, Piotra Tomasika, Jakuba Wrąbla i Olafa Nowaka.
Z jakimi zadaniami przyszedł do Wisły Płock? Dlaczego stawia na Polaków, podczas gdy każdy klub szuka zagranicznych opcji? Jak dużym ryzykiem są transfery piłkarzy, którzy muszą się odbudować? Czy Dahne odejdzie? Dlaczego nie zatrzymano Łasickiego? Co dalej z Dominikiem Furmanem? Czy Wiśle Płock brakowało liderów? Jak zostanie przebudowana akademia Wisły? Jaką rewolucję przejdzie dział sportowy? Dlaczego Płock potrzebuje nowego stadionu? Po co Jóźwiakowi była siedmiotygodniowa akcja ratunkowa Wigier Suwałki, które stały nad przepaścią? Zapraszamy.
***
Ma pan w CV rolę skauta, dyrektora sportowego, menedżera, doradcy zarządu, eksperta telewizyjnego, piłkarza rzecz jasna, a więc dotknął pan piłki prawie z każdej strony. Rola dyrektora sportowego jest tą docelową? Tu czuje się pan najlepiej?
Każda funkcja, w której człowiek odnajduje siebie i swoją pasję, jest tym, co chciałby w życiu robić. Jeśli nie sprawiałoby mi to przyjemności i nie miałbym do tego kompetencji, zapewne zająłbym się czymś innym. Ale nie wykluczam, że jeśli pojawi się jakaś ciekawa alternatywa pracy w innym zawodzie, też ją przyjmę. Na obecną chwilę pracuję przy piłce, więc przy tym, co kocham najbardziej. A co takiego jest w roli dyrektora sportowego? Przede wszystkim to, że mogę przebywać z piłkarzami na co dzień, uczestniczyć w rozmowach transferowych, szukać zawodników, doradzać im, prezesom. Mogę przebywać na boisku, rozmawiać z trenerem i sztabem, mieć wpływ na to, jak drużyna ma wyglądać na boisku i poza. Bardzo ważne są dla mnie w tym wszystkim relacje międzyludzkie. Praca nie kończy się na pozyskaniu piłkarza – prowadzimy go, rozmawiamy z nim, poznajemy go jako człowieka, patrzymy jak się rozwija. Ale może za parę lat dostanę propozycję pracy trenera i podejmę wyzwanie?
Tego wpisu w CV akurat brakuje do kompletu.
Brakuje, chciałbym wejść na boisko, wierzę jednak, że Leszek Ojrzyński i jego sztab są ludźmi kompetentnymi i dobrze pracują. Uczestniczę też w odprawach, analizujemy, bo każdy może skorzystać z wiedzy, którą posiadamy. Mam skończony kurs trenerski UEFA A, więc wiem o czym mówię i spokojnie mogę na tym poziomie rozmawiać z trenerem pierwszego zespołu.
Pracuje pan na żywym organizmie, a nie za biurkiem, przysypany papierami.
To najlepszy sposób, bo masz kontakt z zawodnikami, więc znasz ich dobre strony i bolączki. To pozwala unikać nieporozumień, które zawsze w tej pracy się jednak pojawiają.
Jest jakaś granica, której dyrektor sportowy nie może przekroczyć?
Granice to kwestia inteligencji dyrektora i zawodników, sztabu. Nie wchodzę w kompetencje trenera. Mogę być dla piłkarzy kolegą, przyjacielem, tym, który wspiera i motywuje. Ale granica jest jasno określona, mam swoją funkcję, oni swoją. Uczestniczę w negocjacjach kontraktowych, zdaję sobie sprawę, ile im płacimy, więc będę ich wspierał, chronił, bronił, ale przede wszystkim wymagał, bo to podstawa w tej pracy.
Analizował pan poprzedni sezon? Jakie największe błędy zostały popełnione? Z jakimi zadaniami pan przyszedł?
Nie chciałbym rozmawiać o poprzednim sezonie, bo to nie ja pracowałem z tą drużyną. Skupiam się na nowym sezonie. Z jakimi zadaniami przyszedłem? W pierwszej kolejności była to przebudowa zespołu. Odeszło dziesięciu zawodników, przyszło dziewięciu. Zbudowanie drużyny nie potrwa pół roku, zimowe okienko będzie pełniejsze. Moim zadaniem jest też poprawa organizacji i funkcjonowania działu sportowego, w zasadzie stworzenie go. Chcę, żebyśmy z trenerami tworzyli jeden organizm, mówili jednym językiem. Możemy się spierać, ale wyłącznie dla dobra klubu. Jeśli walczyć, to na argumenty.
Będzie pracował pan sam jak Łukasz Masłowski, który był skautem, dyrektorem, wszystkim?
Będziemy chcieli zatrudnić przynajmniej trzech-czterech skautów na etat.
Duża rewolucja patrząc na to, że teraz nie ma żadnego.
Póki co mam swoje kontakty w Polsce i czasami nie trzeba jechać, by zobaczyć zawodnika. Z czasem to skauci będą odpowiadać za obserwację.
Zwłaszcza, że pan ściąga głównie takich, którzy niewiele grają.
To znaczy?
Każdy ze sprowadzonych przez pana piłkarzy grał w kratkę, Wrąbel czy Marcjanik wręcz w ogóle.
Marcjanik przychodzi z Empoli, więc będzie grał. Tomasik z Lecha Poznań, zespołu, który jest zdecydowanie wyżej niż Wisła Płock. Tak samo Jarek Fojut, który miał jeszcze rok kontraktu. Kuba Rzeźniczak grał w Karabachu w Lidze Mistrzów, życzę każdemu, by miał tyle tytułów co on. Często traktujemy 31-32-letnich zawodników jako starych. Kończyłem w Legii zdobywając mistrzostwo Polski w wieku 39 lat. To jeszcze młodzi chłopcy i w takim stanie zdrowia, że mogą w polskiej lidze pograć jeszcze pięć-sześć lat. Nie zgadzam się, że oni nie grali, po prostu przechodzili trudniejsze chwile.
W ostatnim czasie żaden z nich nie grał regularnie w pierwszym składzie. Zastanawiam się po prostu, czy traktuje pan ich te ruchy jako ryzykowne transfery, czy patrząc na ich bagaż doświadczeń to pewniaki.
Każdy zawodnik jest ryzykiem w każdym momencie.
Może być mniejszym bądź większym.
Pamiętajmy, że każdy z nich ma krótkoterminowy kontrakt. To nie są kontrakty trzyletnie, największy to rok+rok, ewentualnie jakieś opcje. Zdajemy sobie z tego sprawę, że jeśli ci zawodnicy będą grać dobrze, mamy możliwości, by zostali na dłużej. Potrzebowaliśmy doświadczenia i je pozyskaliśmy. Jak się będą prezentować w Ekstraklasie, to już kwestia trenerów i samych zawodników. Moim zadaniem było wzmocnić zespół i swoją robotę wykonałem dobrze.
Czy pana zdaniem brakowało w Wiśle Płock liderów?
To jeden z problemów, które należało rozwiązać. Jest Dominik Furman, który odgrywa kluczową rolę, Giorgi Merebaszwili, Alen Stevanović. Doszli nowi i dziś to mieszanka chłopaków, którzy jedli chleb z niejednego pieca. Trener lubi pracować z Polakami. Nie zamykamy się na zagranicznych zawodników, ale musi on być zdecydowanie lepszy od Polaka. Tak będę do tego podchodził. Zawsze będziemy stawiać na polskich piłkarzy, chłopaków z regionu, bo na nich zarabia się największe pieniądze.
I nie przepłaca pan? Z jakichś powodów wszyscy sięgają po odpady z hiszpańskich lig.
Absolutnie nie. Poruszamy się wedle ustalonego budżetu i wszystko jest bardzo zbilansowane. Nie ma takiej obawy.
A co pan sądzi o teorii kolportowanej przez kilku prezesów, że dziś nie da się już zatrudniać Polaków, bo stosunek ceny do jakości jest zbyt niekorzystny?
Kwestia tego, kto co chce osiągnąć. Jeśli chcesz grać o wysokie cele, musiałbyś ściągnąć najlepszych Polaków z Lecha czy Legii. Na to Wisły nie stać. Poruszamy się w określonych granicach finansowych i nie możemy wyjść z ustalonych widełek. Oferujemy kwoty, na które zawodnik nie przystałby negocjując z Legią Warszawa. Kiedy masz wybór pomiędzy piłkarzem zarabiającym pomiędzy 10 a 15 tysięcy, różnica jest prawie niewidoczna. Kiedy wahasz się pomiędzy zarabiającym 10 i 40 tysięcy, wiadomo, że ten drugi przyjdzie i będzie grał dobrze. Przykład Ljuboji, którego sprowadziłem. To była różnica dwóch klas, ale zarabiał potężne pieniądze. Dzisiaj Legii na takich zawodników już nie stać i musi brać, chcąc nie chcąc, Novikovasa. Być może też doszli do wniosku, że lepiej brać zawodników, którzy są znani, znają język, kulturę, dobrze się czują w polskiej lidze. My to po prostu robimy.
Czyli pana zdaniem jeśli brać do polskiej ligi obcokrajowca, to tylko na grubo, a Wisły Płock na to nie stać.
Absolutnie, choć sformułowanie “nie stać” jest złe, po prostu poruszamy się w określonym budżecie. Czasami bywa, że możemy oglądać zagranicznego piłkarza 10 razy, przyjeżdża do Polski i okazuje się, że nie jest w stanie poradzić sobie w naszej lidze. Miałem takich kilka przykładów, więc wiem, o czym mówię. Niektórzy nie odnajdywali się w Legii, a szli do Rumunii i grali w Lidze Mistrzów.
Stawiając na znane nazwiska, nie boi się pan powtórki ze Śląska Wrocław Adama Matyska, projektu przepłaconego i nieefektywnego sportowo?
Jaka prezentacja, taka gra.
A w Płocku akurat bardzo ładna.
Chciałbym, żeby zawodnicy na boisku wyglądali tak samo, jak w prezentacjach.
Pan maczał w tych prezentacjach palce?
Tak. Wspólnie z wiceprezesem Tomaszem Marcem i rzecznikiem prasowym Michałem Ładą ustaliliśmy, że chcielibyśmy wyjść poza stadion, pokazać miasto od innej strony. Spotkało się to z fajnym przyjęciem w klubie i we władzach miasta. Myślę, że mieszkańcy są zadowoleni, bo pokazaliśmy Płock z nieco innej perspektywy, od katedry, molo, Wzgórza Tumskiego.
Na jakim etapie jest odejście Thomasa Dahne?
W zawieszeniu. Były prowadzone rozmowy, ale w nich nie uczestniczyłem. W tej chwili Dahne jest naszym zawodnikiem i ma jeszcze rok kontraktu. Jeśli zostanie, będzie musiał rywalizować o miejsce w bramce z dwoma zawodnikami, którzy wyglądają bardzo dobrze. Ale nic nie robi lepiej na postępy zawodników jak zdrowa rywalizacja.
Jeśli Dahne odejdzie, czeka pana jeszcze jeden ruch na bramce?
Być może tak.
Sam Dahne chce odejść?
Jeżeli rozmawia, to znaczy, że chce. Został mu rok kontraktu, więc jeśli klub chce mieć profity z jego odejścia, to właśnie teraz. Ale jesteśmy przygotowani na obie opcje.
Nie ma pan wrażenia, że za bramkarza elektrycznego zamienia pan kolejnym bramkarzem elektrycznym? Wrąbla Ekstraklasa zweryfikowała dość mocno.
Kuba Wrąbel ma kapitalne warunki fizyczne, kiedy grał jeszcze w U-21 wszyscy byli zachwyceni, że mamy drugiego Manuela Neuera. W sparingach i treningu wygląda bardzo dobrze. Jego słabszym punktem może być sfera mentalna. Rozmawiamy z nim i widzimy, że z każdym kolejnym sparingiem ten chłopak jest bardziej zbudowany, zaczyna się otwierać, rozmawiać, czego wcześniej nie było widać. Dziś jest zdecydowanie lepiej. Mamy nowego trenera bramkarzy, który zwraca uwagę na ten aspekt. Gdyby ktoś obserwował go na treningu, dostrzegłby, że jest to chłopak, który ma bardzo duży potencjał bramkarski. Zasięg ramion, warunki fizyczne, sprawność, gra nogami. Wszystkie rzeczy, które bramkarz myślący o karierze musi mieć. Kuba zdaje sobie sprawę, że musi popracować nad sferą mentalną. Jeśli się otworzy, będzie dyrygować zespołem, możemy mieć dużej klasy bramkarza. Przed ściągnięciem Kuby do Płocka rozmawiałem z Józefem Młynarczykiem i trenerami drużyn młodzieżowych – potwierdzali mi, że ma bardzo duży potencjał, natomiast to chłopak bardzo cichy i skromny. Ta jego pokora mnie ujęła, na boisku chciałbym widzieć jednak chuligana. Jest jeszcze Bartek Żynel, który jest młodzieżowcem, więc to nasza kolejna opcja na tej pozycji.
Marcjanik po roku bez gry w piłkę musi się odbudować czy Ekstraklasa to liga, w której same treningi we Włoszech sprawiają, że piłkarz może wejść w nią z marszu?
Skoro ktoś nie gra w Serie A i jest reprezentantem Polski, widać, że te treningi i przebywanie z zawodnikami wyższej klasy mają swoją wartość. Na sparing z Larnaką Marcjanik wyszedł po dużej przerwie i grał bardzo poprawnie. Brak gry we Włoszech nie spowodował większych strat. Przeciwnie, zawodnik jest bardziej pewny siebie i jest to bardzo pozytywna cecha.
Jak udało się przekonać Kubę Rzeźniczaka? Delikatnie ujmując, nie groziło mu widmo bezrobocia.
Z Kubą łączą nas koleżeńskie relacje. Wie jednak, kiedy możemy sobie pożartować, a kiedy łączy nas stosunek dyrektor-piłkarz. Chciałbym, by każdy z zawodników tak to rozumiał i do tego będę dążył. Czym go przekonałem? Fajnym projektem. Tworzy się drużyna, która w następnym sezonie ugra może coś więcej niż walka o utrzymanie. Spodobały mu się też transfery doświadczonych zawodników. To nie są chłopcy, których nikt nie zna, każdy z nich ma swój bagaż doświadczeń i będzie wartością dodaną. Przede wszystkim jednak przekonałem go tym, że pieniądze w Wiśle są płacone co miesiąc. To ważne, że klub jest stabilny finansowo, co w dzisiejszych czasach nie jest takie oczywiste. Kuba sam chciał sprawdzić się w innej drużynie, podjąć wyzwanie. Zapytałem go wprost, czy będzie jechał na maksa. Nie interesują mnie piłkarze, którzy przyjadą do Płocka odcinać kupony za to, że nazywają się Rzeźniczak czy jakkolwiek inaczej. Kuba mnie zapewnił, że zrobi wszystko, by grać jak najlepiej, a młodzi chłopcy będą mieli dobry wzór do pracy.
Ciekawe, jak się odnajdzie, bo w poprzednich latach zawsze grał o tytuły.
On sam mówi, że jest w innym miejscu i walczy o inne cele. Traktuje to jako wyzwanie. Ja też jestem w tym miejscu, ponieważ chcę coś osiągnąć. Wyznacznikiem mojej pracy będzie osiągnięcie wyższego miejsca niż w poprzednim sezonie.
To nisko sobie pan poprzeczkę zawiesza.
Miejsce ma być wyższe, ale jeszcze nie wiemy jak wysokie. Wiadomo, o co walczyłem, co mam w głowie i o co chciałbym, by walczyła Wisła. Natomiast to nie przyjdzie w ciągu roku. Budowa tej drużyny może potrwać dwa-trzy lata. Wszyscy w klubie mają w sobie pozytywną energię i chcą coś zmienić, osiągnąć coś, co sprawi, że na trybunach pojawi się zdecydowanie więcej kibiców.
Co będzie dla pana sukcesem?
Awans do ósemki. I to, że drużyna będzie dobrze funkcjonować. To, że piłkarze będą mieć szacunek do barw klubowych, do kibiców, którzy będą przychodzić na stadion, ale też szacunek wobec siebie i swojej pracy, za którą dostaną godną zapłatę.
Obecne transfery to głównie łatanie dziur, na wprowadzanie długofalowej wizji przyjdzie czas zimą?
Żeby zbudować coś trwałego, trzeba działać szybko, ale z głową i konsekwencją. Jeśli mówimy o planach, chcemy też, by zawsze jeden-dwóch chłopaków akademii było w kadrze pierwszego zespołu. Obecnie jest trzech chłopaków, jeden został, bo pojechał na wakacje, bo nie przewidział, że może pojechać na obóz.
Na wakacje?
To młody chłopak, 16 lat. Nie wiedział, że Leszek Ojrzyński będzie chciał wziąć go na obóz z pierwszą drużyną.
Nie dziwi pana, że młody chłopak nie jest w stanie rzucić wszystkiego, gdy dostaje pierwszą szansę w dorosłej drużynie?
Gorzej, jeśli ma wykupione wakacje, wpłacił pełną sumę i należy mu się odpoczynek, ale to nie znaczy, że ma drogę zamkniętą. Potem wróci do zespołu i będzie trenował z pierwszą drużyną. To też jedno z moich zadań, aby umiejętnie wprowadzać ich do pierwszego zespołu. A przebudowa będzie trwała. Jeśli nie zbudujemy czegoś teraz, a będziemy na to czekać do jutra, być może to nie nastąpi. Kolejna kwestia to budowa stadionu. Przetarg był rozstrzygnięty, być może w tym roku wbijemy pierwszą łopatę. To powinien być impuls, by budowę stadionu połączyć z transformacją drużyny.
Wiadomo, że ludzie w dużej mierze nie chodzą na Wisłę przez brzydki stadion, ale piętnaście tysięcy miejsc to nie jest zbyt dużo?
Nie powiedziałbym, że to brzydki stadion. Po prostu jest starszej daty. Pamiętajmy, że nosi imię Kazimierza Górskiego, a to nazwa dość zaszczytna.
Z szacunku dla trenera lepiej byłoby ją zmienić.
W Płocku jest trybuna, gdzie na głowę nie pada, budynek klubowy jest wystarczający jak na dzisiejsze potrzeby. Nie wstydzę się stadionu, bo to tak, jakbyśmy się wstydzili wejść do naszej babci, która mieszka w drewnianym domu. Nie wstydzę się domu, w którym mieszkam i pracuję, ale nie ukrywam, że będę dumny, jak powstanie nowy. To potrzebne, jeśli klub ma się rozwijać.
W jaki sposób chce pan wpłynąć na rozwój akademii?
Zależy, na ile mi czas pozwoli. Będziemy chcieli wprowadzić trenera od przygotowania motorycznego, by kontrolował wszystkie obciążenia. Na pewno będę chciał też, żeby pojawiło się trzech-czterech trenerów zza granicy, którzy pokażą pewne metody treningowe. Nie mówię, że polskie są złe, ale trzeba być otwartym na świat i ludzi, którzy mają coś mądrego do przekazania. Chcemy pokazać trenerom drogę, jak mają to robić. Moim marzeniem jest to, by stworzyć w Płocku klasę o profilu piłki nożnej z internatem z prawdziwego zdarzenia. Współpraca z jakąś szkołą – zrobiłem to w Gdańsku, pomogłem też mojemu byłemu klubowi Mławiance Mława, który zrobił to samo. Baza sportowa na razie nam spokojnie wystarczy. Będziemy też częściej robili skauting z okolic Płocka.
Będziecie obserwować zdolnych chłopaków z regionu, a gdyby podobne metody były praktykowane w pana czasach, być może wylądowałby pan w Płocku.
Wtedy był wojskowy skauting! I trzeba przyznać, że funkcjonował naprawdę dobrze. Wylądowałem w Siedlcach na unitarce.
Jaki ma pan pomysł na Dominika Furmana? Mam wrażenie, że trochę się zasiedział w Płocku, a kontrakt kończy się za rok. Lepiej go sprzedać, by cokolwiek zarobić czy próbować związać się na dłuższy okres?
Dzisiaj z Leszkiem Ojrzyńskim rozmawialiśmy, że przygotowujemy go ponownie do wyjazdu do Francji. Jak będzie grał dobrze, to ściągnę kilka klubów, by go znów obejrzały. Jego umiejętności są duże. Nie ukrywam, że rozmawiamy z nim o przedłużeniu kontraktu na następne lata. Dobrze się tu czuje, wie, że może w każdej chwili liczyć na wszystkich dookoła. Wierzę, że będzie jednym z liderów na boisku i poza, bo poza boiskiem jest skromnym i cichym chłopakiem, a na murawie widać, że to kawał zawodnika.
Jak go zatrzymać? Gdybym był Dominikiem Furmanem, mówiłbym sobie: fajnie, pograłeś w, z całym szacunkiem, średniaku, ale to ostatni dzwonek, by jeszcze spróbować czegoś więcej.
Być może ta próba, o której mówiliśmy z Leszkiem Ojrzyńskim! Jestem pewny, że znajdzie się klub, który w niego uwierzy. Na wyjazd do Tuluzy wybrał zły moment, Dominik sam z perspektywy czasu zdaje sobie z tego sprawę. Liga francuska jest bardzo ciężka. W belgijskiej czy niemieckiej spokojnie by się odnalazł i grał, dziś byłby jednym z liderów któregoś zespołu ligi włoskiej. Żeby wyjechać na zachód Dominik musi zrozumieć, że w każdym meczu musi prezentować wysoką formę.
Wpłynęła latem jakaś oferta?
Nie mamy żadnych zapytań.
Dlaczego nie udało się zatrzymać Igora Łasickiego? Wymagania były zbyt duże?
Różne kwestie zadecydowały. Płatności, opieszałość ze strony Napoli, potężnego klubu. Dla Igora być może zmiana miejsca będzie nowym wyzwaniem, wyzwoli nowe pokłady energii. Fajnie prezentował się w Płocku, ale jego rozwój został moim zdaniem przyhamowany.
Odpisali w końcu na maile?
Tak, zaczęli w końcu odpisywać, jego agent, Bartek Bolek, był w kontakcie z Napoli. Sprawy nabrały przyspieszenia, natomiast uznaliśmy, że dobrze byłoby to zakończyć i dać Igorowi szansę pokazania się w innym zespole.
Jak ważne było dla pana to, by zamieszkać w Płocku i związać się z miastem?
Jeśli żyjesz w mieście, w którym pracujesz, poznajesz ludzi, środowisko i łatwiej ci się dostosować. To ja się muszę dostosować do nich, a nie oni do mnie. W zamian chciałbym, by wysłuchano mnie w sprawach organizacyjnych i na razie dobrze to wychodzi. Dobrze czujemy się w Płocku, szczególnie, że mieszka tu moja siostra i dużo rodziny. Mamy fajne mieszkanie na Podolszycach, które przypominają mi Ursynów, na którym mieszkałem w Warszawie. Wszędzie blisko, korków nie ma, nie muszę wyjeżdżać na spotkanie 1,5 godziny wcześniej jak w Warszawie.
W Suwałkach też pan od razu zamieszkał, mimo że przyjechał pan tylko na siedem tygodni.
Jeśli chcesz wykonać konkretną pracę i być przy drużynie, nie może być tak, że sobie dojeżdżasz na parę godzin i wracasz do domu, odcinasz się. Trzeba być pod prądem 24 godziny na dobę. Przy pierwszych rozmowach powiedziałem, że dojeżdżanie absolutnie nie wchodzi w grę. Małżonka zadowolona, bo ma nowe galerie, sklepy, poznaje ludzi. Ma blisko do rodzinnej Mławy, jesteśmy związani z tym regionem. Ludzie na starość wracają do swoich korzeni.
Po co panu właściwie były te Wigry? Siedem tygodni, ciężko coś zrobić, sytuacja dramatyczna. Brzmi jak mina, która może zepsuć CV.
Dla mnie każda praca jest pasją, wyzwaniem, niezależnie czy to Legia, Lech czy Wigry Suwałki. Jeśli jest fajny projekt, fajni ludzie – ustalamy warunki i idę z pomocą. Z Darkiem Mazurem znamy się już kilkanaście lat i od razu zastrzegłem, że możemy to zrobić, ale muszę mieć pełnię władzy w zarządzie klubu. Wszystko robiłem w porozumieniu z resztą pracowników, ale decyzje podejmowałem ja. Udało się to zrobić wspólnie z trenerem Smyłą, który również przyjechał na siedem tygodni. Na początku było ciężko przekonać chłopaków do pewnych rzeczy, a to był bardzo krótki okres. Po trzech tygodniach uwierzyli. Zbudował nas mecz z ŁKS-em, na który dobraliśmy dobrą taktykę i ci chłopcy zobaczyli, że jednak można grać na równym poziomie z lepszym zespołem. Chylę czoła władzom klubu, Darkowi Mazurowi i samym zawodnikom, bo to oni wykonali kawał dobrej roboty.
Jak wyglądała tam pana rola? Co w siedem tygodni może zmienić doradca zarządu?
Wychodziłem z nimi na boisko, nie siedziałem w biurze. Ustalaliśmy z Mirkiem i chłopakami ze sztabu taktykę, pokazywaliśmy, co jest robione dobrze, co źle. Byłem jakby trenerem koordynatorem. Mirek podejmował decyzje, ale wszystko konsultowaliśmy wspólnie. Takie było założenie podczas podpisywania umowy, że wszystko robimy razem. Wypaliło. Problem polegał na organizacji pierwszej drużyny. Po odejściu Darka Mazura zapanował lekki chaos. Nie było osoby, która byłaby odpowiedzialna za pewne rzeczy. Rozeszło się to wszystko.
To generalnie był najmłodszy zespół w lidze.
Za młody. Nie można za wszelką cenę wygrywać Pro Junior System, trzeba się w tej lidze jeszcze utrzymać. Przesyt młodzieży powodował, że w ciężkich momentach, gdy trzeba było dźwignąć ten ciężar, zespół nie dawał rady. Po trzech-czterech tygodniach była to zupełnie inna drużyna. Ale podpisałem umowę tylko na siedem tygodni, więc byłem siedem tygodni.
Wprowadziliśmy pewne rzeczy, by poczuli się związani z klubem. Nie będę mówił co konkretnie, bo to są moje metody, za które dostałem dobre środki! Zmieniliśmy zachowanie zawodników, wprowadziliśmy czystość w szatni. Zgrupowania przed meczem, których nigdy nie było. Ludzie przyjmowali nas za darmo. Byłem zachwycony otwartością ludzi w tym regionie. To trochę jak w “Piłkarskim Pokerze” na dworcu w Białymstoku, “my społeczeństwo Podlasia wszystko załatwimy”, tam było tak samo. Ten pan ma hotel, jedziemy do niego, ten ma kolejny, jedziemy do niego następnym razem, wszyscy pomogą. Wpadła do klubu pozytywna energia. Chłopcy zobaczyli, że da się tę ligę uratować. Zmieniliśmy menu zawodnikom, po każdym treningu było dostarczane do szatni w ciągu 30 minut, by jak najszybciej się zregenerowali. Suplementacja, witaminy, odnowa biologiczna. I cały czas taktyka, analiza, taktyka, analiza.
Szatnię ogarnęliśmy bardzo szybko, porządek na korytarzach, ludzie zaczęli inaczej pracować, o 300% lepiej. Ludzie w Wigrach są bardzo pracowici, uczynni, ale nie było człowieka, który by nimi pokierował, pokazał jak powinna funkcjonować drużyna, bo klub organizacyjnie stoi na dobrym poziomie, Marta Adamczewska ze swoją wiedzą powinna pracować w Ekstraklasie.
Czego się pan tam nauczył?
Że niemożliwe nie istnieje.
Dlaczego nie wszystkie kluby decydują się na zatrudnienie dyrektora sportowego? Są krótkowzroczne czy na rynku jest tak niewielu fachowców?
Myślę, że są krótkowzroczne. Wielu prezesów uważa, że dyrektor sportowy nie jest potrzebny i oni sami ogarną transfery. Raz się uda, raz się nie uda. Prezes powinien być facetem, którego piłkarz widzi trzy-cztery razy w roku i ewentualnie jeszcze wtedy, gdy daje prezenty na gwiazdkę. Grałem pięć lat we Francji i wiem, że tak to tam wygląda. Chciałbym, żeby polskie kluby rozwijały się w tym kierunku i myślę, że jest na to dobra koniunktura. Szukają pomocy dyrektora technicznego, doradcy zarządu, ujmują to w innej nazwie, ale zadania są podobne. Każdy się boi słowa dyrektor sportowy. Nie wiem, dlaczego. Nie bójmy się nazwać rzeczy po imieniu.
Jak pan podchodzi do wypowiedzi pańskich kolegów z boiska, którzy mówią, że 20 lat temu nikt by nie przypuszczał, że będzie pan dyrektorem sportowym?
A ja bym nie przypuszczał, ilu z nich będzie stać pod budką z piwem. Jestem bardzo ambitnym człowiekiem. Piłka to moja pasja, nie mogę bez niej żyć. Jak siedzę dwa dni w domu, zaczynam fiksować.
Dzisiejszy Marek Jóźwiak widziałby w Jóźwiaku-piłkarzu potencjał na dyrektora sportowego?
Jak najbardziej. Zawsze byłem facetem, który miał swoje zdanie i próbowałem je pokazywać. Z czasem nabrałem doświadczenia. Jeżeli pracujesz w taki wielkich klubach jak Legia, przy takich prezesach jak Leszek Miklas, z trenerami jak Darek Wdowczyk, Janek Urban czy Jurek Brzęczek, możesz się rozwijać i posiąść dużą wiedzę. Kiedy przychodzisz do mniejszego klubu, czujesz się pewniej, bo wiesz, że pewne rzeczy cię nie zaskoczą.
Nie zaczął pan od zbyt dużego konia?
W Legii dyrektorem sportowym byłem bardziej z nazwy. Zajmowałem się czymś innym, kompetencje były podzielone. Moją działką były transfery i obserwacje, ale kompetencje nie wychodziły poza pewną granicę. Droga od transferu do zatwierdzenia była bardzo długa. Czasami lepiej sprawdzają się formy uproszczone. Dyrektorem sportowym z prawdziwego zdarzenia byłem w Lechii i jestem teraz w Wiśle.
Jak zareagowałby pan jako dyrektor sportowy, gdyby któryś z piłkarzy Wisły udzielił takiego wywiadu, jak pan Pawłowi Zarzecznemu w 1995 roku?
Musiałby być Markiem Jóźwiakiem, a pytający takim dziennikarzem jak Paweł Zarzeczny. Łączyły nas ciepłe relacje, potrafił wyciągnąć ze mnie różne rzeczy. Metody bywały płynne, ale nie zawsze. Kiedyś dziennikarstwo było inne, tak jak piłka.
Pan wiedział, że to wywiad?
Siedzieliśmy w moim domu z dziesięć godzin. Paweł czasami mówił, że to tylko koleżeńskie pogaduszki, a na drugi dzień pojawiał się wywiad w gazecie. Siedząc z nim i Januszem Atlasem musiałeś gryźć się w język nawet w sylwestra. Bawiliśmy się razem, ale dopiero drugiego stycznia dowiadywałeś się, czy udzieliłeś wywiadu do noworocznego “Przeglądu”.
Rozmawiał JAKUB BIAŁEK
Fot. FotoPyK / 400mm.pl