Reklama

Zwali go „Mister Hockey”. Trzy lata temu odszedł Gordie Howe

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

10 czerwca 2019, 21:38 • 4 min czytania 0 komentarzy

Zmarł przed trzema laty, na karku miał 88 wiosen. Ponad jedną czwartą z nich poświęcił na grę w NHL Do tego doliczyć trzeba kilka lat w mniejszych ligach. Przez ćwierć wieku, które spędził w Detroit Red Wings stał się symbolem tego klubu, a w hokeja grał nawet po tym, jak skończył 50 lat. Jeśli kogoś można było nazywać po prostu: „Pan Hokej”, to Gordie Howe był odpowiednią osobą.

Zwali go „Mister Hockey”. Trzy lata temu odszedł Gordie Howe

To nie będzie długi tekst, przejdziemy prosto do meritum. Choć i ono tak naprawdę mogłoby zająć trochę miejsca. Bo zawodowa kariera Howe’a rozpoczęła się w roku 1945, tuż po wojnie, gdy miał 17 lat i postawiła na niego ekipa Omaha Knights, a rok później był już zawodnikiem Red Wings, gdzie miał grać aż do emerytury, na którą przeszedł po sezonie 1970/71. No, przynajmniej tej pierwszej, bo wtedy nie był jeszcze w stanie odpuścić hokeja na dłużej. Ale o tym za moment.

Najpierw bowiem wypadałoby napisać, czym się wyróżniał na lodzie. Problem w tym, że… niczym. Gdy przychodziło do gry, nie miał jednej konkretnej cechy, która czyniłaby z niego wielkiego hokeistę. On miał ich cały zestaw. Gdyby odnieść to do drużyny piłkarskiej, pewnie nie byłby gwiazdą taką jak na przykład Cristiano Ronaldo czy – by zahaczyć też o tyły – Sergio Ramos. Ale już Luką Modriciem? Jak najbardziej. – Jeśli szukalibyście zawodnika dobrego w każdej z pięciu kategorii – ofensywie, defensywie, sile, wytrzymałości i wszechstronności – nie przeoczylibyście go. Uważam, że był najlepszym graczem w historii – mówił Scotty Bowman, trener, który na koncie ma dziewięć Pucharów Stanleya.

To Howe był idolem Wayne’a Gretzky’ego, gdy ten jeszcze grał w amatorskich ligach. A gdy Gretzky pobijał kolejne rekordy – z których część należała do Gordiego – często powtarzał, że „był tylko jeden Gordie Howe i nie da się go zastąpić nikim”. Przekonywał o tym też w swojej książce, której duża część jest poświęcona właśnie Gordiemu. „The Great One” nie mógł tego zrobić też z jednej prostej przyczyny – grał jako środkowy, Howe był prawoskrzydłowym.

Reklama

Wspomnianą wcześniej wszechstronność Gordie demonstrował niemal w każdym meczu, szybko tworząc za jej sprawą swój własny hat-trick, którego wyczekiwali kibice. W jego przypadku nie były to trzy gole, a zestaw: bramka, asysta i… bójka. Stare, dobre, hokejowe mordobicie. A w jego czasach nie było jeszcze kasków. Podobno na przestrzeni kariery na twarzy założono mu przez to ponad 500 szwów.

Czy to rekord? Nie wiemy. Wypisać możemy za to inne. Gdy definitywnie kończył karierę, na koncie miał te za najwięcej sezonów na lodowiskach NHL (26), rozegranych meczów w sezonie zasadniczym (1767), punktów (1850), asyst (1049) i goli (801). Do dziś ostały się dwa pierwsze, a gdyby ograniczyć to tylko do zawodników z jego pozycji – wszystkie. Puchar Stanleya zgarnął cztery razy, w złotych czasach Detroit, które przypadły na lata 50. Ale już w Meczu Gwiazd NHL wystąpił 23 razy! Innymi słowy: zagrał w nim więcej razy, niż Krzysztof Oliwa wpakował krążek do bramki w swoich dziewięciu sezonach w najlepszej lidze świata. Choć Krzysiek pewnie mógłby się z nim zmierzyć, gdyby podliczyć im obu liczbę bójek.

Wspomnieliśmy wcześniej o „pierwszej emeryturze” i „definitywnym końcu kariery”. Łatwo więc się domyślić, że Howe do gry wrócił, mimo że gdy odkładał kij miał już 43 lata. Stało się to rok później, ale występował wówczas w mniejszych ligach. Pograł w nich kilka lat, przy okazji zaliczył występy ze swoimi synami – Martym i Markiem (większą karierę zrobił drugi, ma nawet na koncie olimpijskie srebro z reprezentacją USA). A potem – na jeden, ostatni sezon – wrócił do NHL. W wieku 51 lat. Zaliczył go od deski do deski, wystąpił w 80 spotkaniach. Do siatki trafił 15 razy, dorzucił do tego 26 asyst. I jedyne, co przychodzi nam do głowy, gdy patrzymy na te statystyki to proste, swojskie: o kurwa. Bo Gordie Howe po prostu był kozakiem.

Swoją drogą nie był to jego ostatni mecz. W sezonie 1997/98 zaliczył jedno spotkanie w lidze IHL, grając w barwach Detroit Vipers. I jesteśmy przekonani, że gdyby ktoś – już w XXI wieku – zaoferował mu wyskoczenie na lód, to z miejsca by skorzystał. Choć pod koniec życia nękały go choroby. W 2012 roku zdiagnozowano u niego demencję, dwa lata później przeszedł zawał, przez który miał problemy z mową i poruszaniem się. Po kolejnych dwóch latach zmarł. I choć hokej się na nim nie skończył, to mamy pewność, że drugiego takiego zawodnika już nie będzie.

Fot. YouTube

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...