Mamy niesamowitą skłonność do tego, by idealizować sportowców. Widzimy w nich herosów bez skazy. Ale oni również trafiają do więzień. Historie bohaterów tej książki pokazują, że droga z boiska za kraty wcale nie jest tak długa, jak mogłoby się wydawać. „Sport zza krat” Piotra Dobrowolskiego to kawał dobrej, dziennikarskiej roboty. Autor nie idzie pod rękę ze skazanymi – on wysłuchuje ich opowieści, spisuje je, tworzy narrację, natomiast nie wartościuje, nie ocenia, nie spoufala się.
Sypniewski, Waluś, Pawłowski, Tyson, Pistorius, Pudzianowski, Forbrich, Trams, Ozimek, Wrocławski…
Często bywa tak, że książki złożone z wielu różnych historii są nierówne. Brakuje im ciągłości są rwane. Kilkadziesiąt stron na jeden temat czyta się tak, że albo pochłaniasz je na raz, albo nie możesz się doczekać tego, by ponownie pochłonąć się w lekturze. A już następny rozdział jest kiepski do tego stopnia, że automatycznie szukasz netfliksowego przycisku „pomiń” – nie tylko czołówkę, ale i te wszystkie kartki do następnej opowieści.
Dlatego przy „Sporcie zza krat” można było mieć obawy co do tego, czy autor udźwignie każdą z historii. Po niektóre sięgał dosłownie za róg, bo bohaterowie tych wydarzeń byli na wyciągnięcie ręki. Zatem mogliśmy mieć pewność, że te wątki będą opisane nieźle – z wypowiedzią, z zerknięciem za kulisy, z pogłębioną analizą, z ciekawostką i relacją świadka. Natomiast co z historiami, które nie są już tak bliskie ciału? Czy nie będą zrobione po macoszemu, byle szybko, byleby zapełnić kartki?
Na szczęście obawy zostały rozwiane. Rozdziały „polskie” są znakomite, bo Dobrowolski albo rozmawia rozmawia z samymi bohaterami o tym, jak to się stało, że trafili do więzienia. Albo wypytuje o ten proces wszystkich tych, którzy znali bohaterów tych wspomnień był przed odsiadką, potrafią powiedzieć dlaczego trafił za kraty, jak się zmienił czy jak reagowali znajomi. Natomiast historie zagraniczne – często mocno wyeksploatowane przez mainstreamowe media – nie blakną w papierze. Autor wyszukuje znane fotografie i nadaje im nowych kolorów.
Doprawdy trudno wybrać najciekawszą historię ze „Sportu zza krat”. Niektóre z nich przecież dobrze znamy, ale niektóre są tak niebanalne, że wielu czytelników pomyśli pewnie „o, cholera, o tym nie słyszałem”. Znakomity jest ten rozdział o Włodzimierzu Tramsie, koszykarzu Legii:
Trams, rocznik 1944, na przełomie lat 60. i 70. był uważany za najlepszego rozgrywającego świata. Real Madryt oferował za młodego koszykarza 300 tysięcy dolarów. Na owe czasy kwotę niewyobrażalną, za którą spokojnie można by kupić w Warszawie całą kamienicę. – Nawet gdyby Hiszpanie proponowali trzy razy więcej, i tak nie było szansy na transfer. Nikt by mnie nie puścił – twierdzi Trams. – A potem to wszystko straciło znaczenie, bo na trzy lata i pięć miesięcy trafiłem do więzienia.
HISTORIE ZNANYCH SPORTOWCÓW, KTÓRZY TRAFILI ZA KRATY – KUP KSIĄŻKĘ PIOTRA DOBROWOLSKIEGO
Trams opowiada o tym, jak jechał z Włoch z przesiadkę w Wiedniu na Dworzec Gdański. Jego Legia przegrała w półfinale PZP z Fidesem Neapol, ale on mógł być wygranym wyjazdu – w świetlówkach między jarzeniówkami upchnął dwa kilogramy złota. Wspaniały plan na szybki zysk się nie powiódł – w Warszawie powitali ich żandarmi z WSW.
Ale w „Sporcie zza krat” nie czytamy tylko o tym, że ktoś coś zmajstrował i trafił do pudła. Przestępstwo jest tylko punktem wyjścia do opowiedzenia historii. Na przykład o jedzeniu. Trams na więzienne jedzenie psioczy („Najczęściej dawali witraż, czyli zupę z buraków z ochłapami mięsa, i kosteczkę margaryny, którą smarowało się chleb z gliny”), Mike Tyson przekupywał strażników o dodatkowy catering (zamawiał żarcie z KFC oraz homary i krewetki), a mistrz olimpijski Marian Kasprzyk dostrzega nawet plusy więziennego menu (jako bokser musiał trzymać dietę, wielokrotnie zbijał wagę, a za kratami mógł jeść do woli).
Większość z tych rozdziałów opiera się na schemacie „kariera się rozwijała, wszystko szło w dobrym kierunku, a tu nagle transfer do więzienia i o sukcesach trzeba było zapomnieć”. Inaczej był u Wojciecha Ozimka, któremu najlepiej wiodło się po wyjściu z więzienia. Wychowanek Górnika Zabrze został skazany za spowodowanie śmiertelnego wypadku samochodowego będąc pod wpływem alkoholu. Już w trakcie odsiadki resocjalizował się grając w niższych ligach. Po uzyskaniu wcześniejszego zwolnienia trafił do Hutnika Kraków. Z tymże Hutnikiem zagrał nawet przeciwko Monaco w Pucharze UEFA. I to Monaco nie byle jakim, bo z Barthezem, Petitem, Henrym, Scifo czy Andersonem.
Właśnie, Ozimek. Trudno odczuwać sympatię do bohatera takiej opowieści – wsiadł za kółko kompletnie pijany, zabił trzy osoby, czwarta (dziewięcioletnia córka ofiar) ledwo uszła z życiem. Można się tylko domyślać jak trudne jest spisanie takich wspomnień. Nie tylko pod względem „udźwignięcia” takiej historii, ale też biorąc pod uwagę, by nie popaść z narracją w skrajność. By nie usprawiedliwiać sprawcy, ale i by nie urządzać nad nim linczu. Dobrowolski wychodzi z tego z twarzą – nie daje czytelnikowi żadnego drogowskazu, który mógłby sugerować uczucia wobec bohatera. Po prostu opisuje rzeczywistość. A to, co na temat Ozimka pomyślisz – to już twoja sprawa.
Podobnie jest z rozdziałem o Januszu Walusiu, którego postać jest tak nieoczywista, tak niejednoznaczna, tak polaryzująca, że trudno musiało być utrzymać autorowi obiektywność. Rajdowy mistrz Polski w więzieniu RPA siedzi już 26 lat, choć odsiadka mogła zostać już skrócona. Konkretnie – trzykrotnie. I nie, nie chodzi tu o ułaskawienie czy zmniejszenie wyroku. Chodzi o skrócenie odsiadki w sposób brutalny – poprzez zabójstwo w więziennych murach:
Ostatni zamach na jego życie miał miejsce w 2014 roku. Łopatką do lodu zaatakował go… bliski kolega. Hindus. Waluś, który znał się z napastnikiem od lat, zupełnie nie spodziewał się ciosu z jego strony. Choć kompletnie zaskoczony instynktownie zdążył się uchylić i dzięki temu miał tylko rozciętą głowę. Gdyby nie szybkość i trudny do zdefiniowania instynkt, który cechuje dobrych dżudoków, obrażenia Polaka mogły być zdecydowanie poważniejsze. Kolega, który regularnie odwiedza Janusza Walusia, zdradza, że ten nigdy nie skarży się na swój los, nie narzeka ani nie wspomina tortur, jakie przeszedł tuż po aresztowaniu. Policjanci używali wszelkich metod, by wydusić z Polaka, kto jeszcze uczestniczył w planowaniu zamachu na Haniego. Waluś był maltretowany psychicznie i bity. Przez tydzień nie pozwolono mu zasnąć. Mimo to nie dał się złamać.
Wtedy śledczy wpadli na iście szatański pomysł. Aresztanta odprowadzono do celi i wreszcie dano mu się przespać. Ale tylko przez godzinę. Po 60 minutach do celi wprowadzono dwóch kolejnych więźniów. Z tego, co wiem, byli to policjanci, którzy powiedzieli, że są po jego stronie i mogą ostrzec innych zagrożonych aresztowaniem. Zaspany, półprzytomny krakowianin dał się wyprowadzić w pole i zdradził im personalia Clive’a Derby- -Lewisa, lidera Partii Konserwatywnej, który namówił Walusia do wykonania zamachu i dostarczył mu broń. Derby- -Lewis zasiadł na ławie oskarżonych obok Polaka i podobnie.
To cholernie mocna książka, pełna historii, przy których rozum nie wie, co myśleć i przy których serce nie wie z kim sympatyzować. Takiej książki na polskim rynku na pewno nie było – o tym jesteśmy przekonani. I jeśli ktoś jest znużony kolejną opowiastką o talencie, który utonął w morzu wódki, ale mimo wszystko chciałby sięgnąć po bardzo szorstkie opowieści o sportowcach, to „Sport zza krat” wydaje się znakomitym wyborem.
***
Fragment rozdziału o Ryszardzie Forbrichu, pseudonim „Fryzjer”, który trząsł polską piłką plotącą nad nią korupcyjną sieć:
Po kilku sygnałach osoba, do której dzwonię, odbiera telefon. Chwila ciszy i… – Słucham, o co chodzi? – dociera do mnie słaby głos. Po wyjaśnieniach, że chciałbym porozmawiać o aferze korupcyjnej w piłce nożnej, rozmówca odpowiada: – Przepraszam pana, ale nie spotkamy się. Jestem wrakiem człowieka. Chcę o tym wszystkim zapomnieć. Zresztą ja już dobijam do mety… – i cisza. Za chwilę pada zdawkowe „do widzenia” i połączenie zostaje przerwane. Słuchając tego zmęczonego życiem, zrezygnowanego głosu, można odnieść wrażenie, że jego właściciel stoi już nad grobem. Aż trudno uwierzyć, że rozmawiałem z człowiekiem, który jeszcze kilka lat temu trząsł polskim futbolem i – zdaniem prokuratury – był ojcem chrzestnym mafii ustawiającej mecze. Mowa o owianym złą sławą Ryszardzie Forbrichu, szerzej znanym jako „Fryzjer”.
Na temat afery korupcyjnej w ligowej piłce napisano już chyba wszystko. Handel meczami, jego geneza oraz mechanizm działania całego procederu stały się nawet tematami rozpraw naukowych. 600 aktów oskarżenia wobec piłkarzy, działaczy, sędziów i obserwatorów, 52 kluby umoczone w ustawianie meczów. Najwięcej przekręconych spotkań mieli na sumieniu szefowie Górnika Polkowice – 60, na drugim miejscu piłkarskiej listy hańby sklasyfikowano Arkę Gdynia – 26 kupionych meczów, zaś na trzecim – Górnika Łęczna (20). A za wszystkim miał stać niepozorny fryzjer z Wronek, który jeszcze w latach 80. strzygł pensjonariuszy tamtejszego ciężkiego więzienia. Dzięki sieci układów i powiązań Ryszard Forbrich stał się najbardziej wpływowym człowiekiem w polskim futbolu, a wroniecka restauracja Borowianka – miejscem, gdzie zapadały decyzje o ligowych spadkach i awansach. Dzięki koneksjom, znajomościom i różnego rodzaju finansowo-towarzyskim układom były menedżer Amiki Wronki skupił wokół siebie grupę sędziów i obserwatorów, którzy podobno na jego polecenie ustawiali mecze. Ponoć był pośrednikiem w kontaktach między arbitrami a klubami zainteresowanymi nieuczciwym zdobywaniem punktów. Brał za to odpowiednią prowizję. Im spisek sędziów i obserwatorów zataczał coraz szersze kręgi, tym uznawany za jego szefa Forbrich czuł się coraz bardziej bezkarnie. Chwalił się koneksjami w środowisku arbitrów, a sędziów, których darzył wyjątkową sympatią, czyli najbardziej chętnych do współpracy z nim [ustawiania wyników meczów – przyp. P.D.], publicznie pieszczotliwie nazywał „kurwiorzami”. Działacz z Wronek był tak pyszny, że gdy odwiedzili go dziennikarze „Super Expressu”, pokazał gruby na kilka centymetrów plik kuponów z zakładów bukmacherskich, chwaląc się trafnie obstawionymi wynikami meczów ligi polskiej.
– Człowiek jest taki zalatany, że nawet nie ma kiedy tego wypłacić – chełpił się wiedzą o ekstraklasie. A przecież oszukiwał wszystkich, stawiając na zdarzenia, których wyniki znał na długo przed pierwszym gwizdkiem. Wtedy już mógł w piłce zrobić wszystko. I raczej nawet przez myśl mu nie przeszło, że śledczy coraz mocniej zaciskają pętlę wokół niego. Początkiem końca piłkarskiej mafii było zatrzymanie w maju 2005 roku sędziego Antoniego Fijarczyka, u którego w samochodzie, a konkretnie w schowanym w bagażniku kole zapasowym, znaleziono 100 tysięcy złotych łapówki od GKS-u Katowice. Zaraz po arbitrze ze Stalowej Woli wpadł jego wspólnik, obserwator Marian Dusza. Obaj dali się podpuścić – we współpracy z ówczesnym szefem GKS-u Piotrem Dziurowiczem policja i prokuratura przeprowadziły prowokację. Wcześniej prezes śląskiego klubu w głośnym wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” ujawnił mechanizmy działania futbolowej spółdzielni. W środowisku zawrzało, że Dziurowicz, zeznając na temat handlu meczami, chciał w ten sposób zapunktować u śledczych, by łaskawszym okiem spojrzeli na jego niezbyt czyste dokonania w innych obszarach działalności. Czy rzeczywiście tak było, czy może są to pomówienia ludzi, którzy ustawiali spotkania piłkarskie, a Piotr Dziurowicz był jednak czysty jak łza? Nie wiadomo. W każdym razie lawina aresztowań ruszyła. Było już tylko kwestią czasu, kiedy zmiecie Forbricha…
KSIĄŻKA DO ZAKUPU W SIECI SKLEPÓW EMPIK – CENA 31,99 ZŁOTYCH!