Skończyły się mistrzostwa świata dla polskiej reprezentacji. Tak naprawdę to nie mamy do końca przekonania, że one się kiedykolwiek zaczęły, natomiast skoro cztery razy grano hymn, były cztery transmisje, to podobno jednak rzeczywiście do tego turnieju przystąpiliśmy. No, ale ten występ przypominał słabą piosenkę – jednym uchem wleciał, drugim wyleciał. Istnieje obawa, że za miesiąc, ba, za tydzień, nie będziemy w stanie przywołać żadnego szczegółu z tego wykonu. I nie dlatego, bo nie oglądaliśmy dokładnie – wbrew rozsądkowi oglądaliśmy – tylko nie bardzo jest o czym gadać i co wspominać.
Przez 270 minut w spotkaniach z poważnymi rywalami, czyli Kolumbią, Senegalem i Włochami, udało się nam dojść do jednej stuprocentowej sytuacji. Celowo nie napisaliśmy, że taką akcję potrafiliśmy „skonstruować”, bo po prostu byłaby to nieprawda. Dzisiaj Tomasz Makowski chciał kopnąć w lewo, ale nie zauważył rywala, więc nabił go i piłka poleciała prosto. Tak się akurat złożyło, że trafiła do Zylii, który zmarnował patelnię.
Taki jest nasz obraz – najbardziej klarowną sytuację wyreżyserował przypadek.
Poza tym w tych trzech spotkaniach temperatura w polu karnym przeciwnika nie przekraczała tej pokojowej, więcej: przez większość czasu panował ziąb. Skupiliśmy się na bieganiu i lagowaniu, lagowaniu i bieganiu, bieganiu przeplatanym lagowaniem. Niestety, ale wszystkie trzy reprezentacje odstawały od nas technicznie, nawet Senegalczycy, którzy jechali na drugim biegu. Myśmy mieli problem z przyjęciem, z prowadzeniem piłki, z celnymi podaniami i z celnymi strzałami (jeśli już na jakiś mieliśmy minimum szans).
Jakby tego było mało, nie dość, że przeciwnicy nad nami górowali, to mimo wszystko i tak oddawaliśmy im mecze frajersko. Z Kolumbią fatalny błąd Walukiewicza, a potem kontra, gdy próbowaliśmy przycisnąć. Z Włochami rzut karny wybrany z maszyny losującej jedenastki we współczesnym futbolu. Dochodzi więc do paradoksu: gołym okiem było widać, że jesteśmy gorsi, ale ostatecznie przez fart i porządną formę Majeckiego, przegrywaliśmy minimalnie jeśli chodzi o wynik.
Trudno się połapać, czy to jakiś powód do radości, czy niespecjalnie (choć strzelamy w bramkę numer dwa).
Nie byliśmy więc w stanie pierdnąć w trzech spotkaniach, ale – co równie straszne – i spotkanie z Tahiti niezbyt nas przekonało. Sylwester Czereszewski mówił na naszych łamach: – Proszę spojrzeć na mecz z Tahiti. Ja się spodziewałem, że wygramy, ale że będziemy też przewyższać rywali jakością. Niestety większość akcji, polegały na tym, że rzucaliśmy podania z ominięciem środka pola na wolne pole, ktoś się przedostał, dośrodkował i był strzał. Gdy staraliśmy się rozgrywać, przejść Tahiti środkiem, wykonać dwa-trzy podania, to zaraz zaliczaliśmy stratę… Byłem zaskoczony, że z takim zespołem nie pokazaliśmy tej wyższości w umiejętnościach.
W gruncie rzeczy trzeba się do tego zdania przychylić. Wygraliśmy wybieganiem z amatorami i tyle.
Nie oczekiwaliśmy od tej kadry fajerwerków, natomiast chyba nie myśleliśmy, że będzie aż tak blado. W 2007 kadra Globisza zostawiła po sobie wspomnienia i mimo że potrafiła przyjąć w papugę 1:6, to nie była aż tak bezbarwna. Pojedyncze sceny mamy wciąż w głowie, a tutaj, jak napisaliśmy, nie bardzo jest co wspominać, chyba że kogoś rajcują dwa strzały z dystansu Skórasia.
Jacka Magiery nie będziemy się specjalnie czepiać. Przyjął trudne wyzwanie, bo klecił kadrę w ledwie rok i jak widać, materiał nie był najlepszej jakości, pewnie gorszy niż 12 lat temu. Pewnie, wydaje się, że trochę sobie Magiera zadanie utrudnił, bo skupił się na graczach zagranicznych, a pominął Marchwińskiego czy Klupsia, natomiast głupotą byłoby zwalać całą winę za ten mizerny występ na jego głowę.
Problem jest większy, od dawna znany i zamknąć go można w jednym słowie. „Szkolenie”.
Fot. 400mm.pl