Można się rzecz jasna zastanawiać, czy nie zrezygnowano z nich odrobinę za późno. Jednego można krytykować za kontrowersyjne zachowania poza boiskiem, drugiego za notorycznie samolubną postawę na murawie. Obu z nich można zarzucić toksyczne podejście do niektórych trenerów, żenujące teatrzyki przy schodzeniu z boiska i – generalnie – momentami nieco zbyt mocno napompowane ego. Nie ma jednak najmniejszych wątpliwości, że dziś swój ostatni mecz ligowy w barwach Bayernu zagra dwóch absolutnie genialnych zawodników.
Stało się. 35-letni Arjen Robben i 36-letni Franck Ribery żegnają się pomału z Monachium.
Przed nimi, bo chyba można to tak ująć, jeszcze tylko dwa finały. Ostatnia kolejka Bundesligi, gdzie bawarska drużyna może sobie zapewnić kolejny mistrzowski tytuł i rzecz jasna finałowe starcie w Pucharze Niemiec przeciwko RB Lipsk. I tyle. Nie będzie już więcej duetu Robbery w Bayernie, nie będzie już wspaniałych rajdów, bramek, asyst, doniesień o kolejnych kontuzjach i plotkach o tym, że panowie chcą zmienić w klubie następnego trenera. Koniec epoki. Może to i wyświechtane określenie, ale chyba trudno trafniej ująć pożegnanie tego tandemu skrzydłowych z Bayernem.
O co gra Ribery?
Franck Ribery do Niemiec trafił w 2007 roku, po tym jak jego gwiazda rozbłysła na rozgrywanych w tym kraju mistrzostwach świata, gdzie razem z reprezentacją Francji zawędrował do finału turnieju, błyszcząc nieokiełznaną dynamiką. Dorobek Francuza od tamtego czasu jest tak gigantyczny, że potrzeba dłuższej chwili, żeby poskładać do kupy szczękę, która mimowolnie opada człowiekowi na podłogę i roztrzaskuje się tam boleśnie. Osiem tytułów mistrzowskich, pięć Pucharów Niemiec, Puchar Ligi Niemieckiej, cztery krajowe superpuchary, no i na dokładkę rzecz jasna trzy skalpy zebrane w 2013 roku – Liga Mistrzów, Superpuchar Europy, Klubowe Mistrzostwo Świata.
Można bez cienia przesady powiedzieć – Ribery z Bayernem wygrał po prostu wszystko. 12 lat, 21 tytułów, a licznik nadal bije. Szok.
A trzeba przecież pamiętać, że w 2007 roku Ribery nie trafił wcale do niekwestionowanego hegemona Bundesligi. Bayern w jego pierwszym sezonie sięgnął co prawda po mistrzowską paterę, lecz nie występował wtedy nawet w Lidze Mistrzów. Zawędrował natomiast do półfinału Pucharu UEFA i gdybyśmy mieli się czepiać, no to właściwie tylko tego jednego sukcesu brakuje w pokaźnym dorobku skrzydłowego. Dziś jednak Bawarczycy są już pełną gębą w gronie europejskich super-potęg i takimi pierdołami jak Liga Europy nie zawracają sobie nawet głowy.
Wcale by nas nie zdziwiło, gdyby Uli Hoeness w rozmowach na jej temat – o ile takowe prowadzi – nadal posługiwał się nazwą “Puchar UEFA”, albo nawet mieszał coś jeszcze z Pucharem Zdobywców Pucharów. Ambicje Bayernu są po prostu dalece ponad tymi rozgrywkami.
– To był kompletnie inny Bayern, kompletnie inny styl – opowiadał Ribery w jednym z wywiadów. – Gdy trafiłem do klubu, grały w nim wielkie nazwiska, fakt. Ale dołączenie takich zawodników jak ja czy Arjen dostarczyło zespołowi mnóstwo dynamiki. Po prostu zmienił się sposób grania. Dzisiaj możemy być dumni z naszych osiągnięć. Nie możemy zapomnieć, że gdy trafiłem do Bayernu, był on czwartym czy piątym klubem w Bundeslidze. Spojrzeć na to wszystko z perspektywy dwunastu lat – niesamowite. Daleko zaszliśmy.
FCB w 2008 roku to była rzecz jasna drużyna potężna. Jedak nie naszpikowana gwiazdami aż tak obficie jak teraz i faktycznie – nie tak nowoczesna. W sezonie 2008/09 Bawarczycy nie wygrali dosłownie nic. Ribery musiał zatem chwilkę poczekać, nim działacze klubu otoczą go takimi partnerami, którzy pozwolą Francuzowi realizować wybujałe ambicje. Efekt jest jednak porażający – jeżeli Franck sięgnie po dziewiąte mistrzostwo Niemiec, stanie się pod tym względem samotnym rekordzistą w całej historii Bundesligi. Będzie miał o jeden tytuł więcej niż Philipp Lahm, Oliver Kahn, Mehmet Scholl i Bastian Schweinsteiger. Choć Ribery trafił przecież do Bayernu dopiero w wieku 24 lat. Miał już za sobą przygody w wielu klubach francuskich, a nawet w tureckim Galatasaray. A jednak wystarczyło mu czas, żeby wyśrubować liczbę sukcesów.do tak niewiarogodnych rozmiarów.
– Wszystkie moje puchary trzymam w w piwnicy, gdzie mam dla nich przygotowany odpowiedni pokoik – opowiadał Ribery w rozmowie z portalem bundesliga.com. – Tam mam wszystkie moje medale i zdobycze. Pięknie to wygląda! Często tam przebywam, bo ustawiłem tam również stół bilardowy i maszynę do pinballa. Czasami, gdy mamy jakieś spotkanie towarzyskie, urodziny dzieciaków czy coś takiego, wszyscy się tam bawimy. Dzieci do mnie podchodzą i pytają: “Tato, co wygrałeś?”. Mogę im wszystko pokazać i opowiedzieć. Napawa mnie to dumą. Udało mi się naprawdę wiele na boisku osiągnąć.
Jeżeli Francuz ma się czuć na jakimś polu niedoceniony, to tylko jeżeli chodzi o indywidualne laury. W 2013 roku został wyróżniony nagrodą piłkarza roku w plebiscycie UEFA, ale wiadomo – nie jest to ta najbardziej prestiżowa statuetka w świecie futbolu. Ribery nie ukrywał zresztą, że miał gigantyczną chrapkę na zgarnięcie Złotej Piłki, która stanowiłaby ukoronowanie jego kariery. Czy nagroda mu się rzeczywiście należała to kwestia do dłuższej dyskusji, niemniej – wówczas plebiscyt France Football był połączony z plebiscytem FIFA, co – z racji na zasady głosowania – minimalizowało szanse na sukces u takich graczy jak Ribery.
– To było dla mnie bardzo trudne, wręcz niepojęte – mówił Franck w rozmowie z ESPN. – Wygrałem w 2013 roku każde trofeum, nic więcej nie mogłem zrobić. Dla mnie – to była kradzież, to była niesprawiedliwość. Nie stanął za mną kraj. Widziałem na własne oczy Francuzów, którzy kibicowali Cristiano. Czy był na świecie jakikolwiek Portugalczyk, który kibicowałby Ribery’emu albo Messiemu? Sądzisz, że Argentyna chciała nagrody dla Ronaldo albo Ribery’ego? Przecież to nonsens.
Ostatecznie w wyścigu po nagrodę FIFA Ballon d’Or nieutulony w żalu Francuz musiał się zadowolić trzecim miejscem, otrzymując równolegle wiele mniej istotnych wyróżnień.
Poza tym – aż pięciokrotnie w swojej karierze był nominowany do drużyny sezonu w Bundeslidze według Kickera. Ostatni raz w 2014 roku, co też dość dobitnie świadczy, że od jakiegoś czasu zdrowie i forma nie pozwalały już Ribery’emu dominować na skrzydle tak okazale, jak jeszcze kilka lat temu.
O co gra Robben?
O jeszcze jednego, jedynego gola po zejściu ze skrzydła do lewej nogi, co – jakimś cudem – jak zawsze kompletnie zaskoczy obrońcę. Choć przecież Robben całe życie nie robił nic innego, jak tylko schodził ze skrzydła do lewej.
– Jesteśmy z Franckiem pod wieloma względami bardzo podobni, ale w pewnych aspektach dość mocno się jednak od siebie różnimy – przyznał Holender. – On w całej swojej karierze zebrał z pewnością więcej asyst, ja częściej strzelałem bramki. Łączyła nas jednak ogólna fascynacja zdobywaniem goli – kreowaniem szans, wygrywaniem pojedynków z obrońcami. Pchała nas do przodu ta sama żądza zwycięstwa. Zarówno na treningu, jak i podczas meczu. Zawsze chcemy wygrywać. A jednocześnie dobrze się na boisku bawić.
Trudno to lepiej ująć – o ile Ribery zawsze był trochę mocniej skoncentrowany na tym, żeby po wygranym dryblingu obsłużyć dokładnym dograniem gracza z dziewiątką na plecach, tak Robben najchętniej szukał jednak na boisku przestrzeni typowo dla siebie, żeby zakręconym strzałem ściągnąć pajęczynę z bramki. Być może właśnie na tym zasadzał się fenomen duetu Robbery – obaj skrzydłowi Bayernu u szczytu formy byli w stanie wygrać sytuację jeden na jednego z każdym obrońcą świata, a potem – jak gdyby tego było mało – proponowali jeszcze defensywie rywala kompletnie zróżnicowane warianty sfinalizowania akcji. Przeciwnikom bawarskiej ekipy trudno się w tym było połapać, zwłaszcza gdy Ribery dla rozrywki rozegrał akcję w stylu Robbena, a Robben pobawił się w Ribery’ego.
Holender trafił rzecz jasna do Niemiec na trochę późniejszym etapie kariery. Pierwszy błysk jego talentu także miał miejsce podczas turnieju międzynarodowego, gdy Arjen ze znakomitej strony pokazał się w 2004 roku na mistrzostwach Europy w Portugalii, lecz drogi Holendra do Monachium były kręte, choć w gruncie rzeczy usłane różami. Wiodły między innymi przez Londyn i Madryt.
Robben w Chelsea i Realu z pewnością nie zawiódł, lecz swój szczyt osiągnął dopiero po przenosinach do Bundesligi. I nie przeszkodziły mu w tym nawet dręczące go regularnie kontuzje, które tylko raz pozwoliły mu rozegrać choćby 30 spotkań w sezonie ligowym. Jeszcze w Eindhoven. Zresztą – Ribery również nie uchodził nigdy za okaz zdrowia. Co stanowiło w ostatnich latach potężny problem dla Bayernu, mocno uzależnionego od przebłysków geniuszu duetu nadgryzionych zębem czasu skrzydłowych.
– Grałem w Madrycie dwa lata i to był wspaniały czas – mówił Holender w rozmowie z Bildem, co przetłumaczyli dziennikarze portalu realmadryt.pl. – Real nie jest dla mnie jednak tym, czym jest Bayern. Monachium stało się moim drugim domem. To Bayern jest najważniejszym klubem w mojej karierze! Gdy Ramón Calderón przestał być prezesem, to był mój koniec w Realu. Taką decyzję podjęły nowe władze wokół Florentino Péreza. Jeśli prezes Calderón dzisiaj mówi, że puszczenie mnie było jednym z największych błędów Realu, można to też odwrócić: dla mnie zamienienie Realu na Bayern było najlepszym krokiem w mojej karierze. Z Bayernem wygrałem wszystko, osiągnąłem wszystko.
– Transfer do Bayernu i ta zmiana były bardzo trudne. Musiałem odejść z tak ogromnego klubu jak Real z myślą, że nigdy tam nie wrócę. Bayern nie był wtedy na wysokim poziomie w Europie, jego wyniki z poprzednich lat nie były tak dobre, a moim celem zawsze było wygranie Ligi Mistrzów. Jednak później wszystko szło dobrze i wygraliśmy na Wembley. Na końcu muszę stwierdzić, że odejście z Realu było krokiem do przodu – dodał Robben.
Cóż – gablota mówi sama za siebie. Robben mistrzostwo zdobywał aż w czterech różnych krajach, co udało się bardzo niewielu zawodnikom w Europie, ale dopiero w Monachium rozwiązał się w jego przypadku worek z trofeami.
No i to dopiero w Bayernie holenderskiemu skrzydłowemu zaufano do tego stopnia, by zerwał z łatką zawodnika zawalającego najważniejsze mecze. Od wielkiego przegranego finału mistrzostw świata 2010 i Ligi Mistrzów 2012, aż do giganta z 2013 roku.
– Obydwaj byliśmy zawodnikami stworzonymi do wielkich meczów – zachwycał się Ribery. – Mamy mnóstwo doświadczenia i umiejętności. Graliśmy we wspaniałych klubach. Kiedy pierwszy raz zagrałem z Arjenem, cieszyłem się, że mam takiego partnera na drugim skrzydle. Rywale nigdy nie wiedzieli, jak rozwiążemy akcje, tyle mieliśmy opcji do wyboru. To było wspaniałe.
Dla Robbena kolejne mistrzostwo Niemiec byłoby tytułem numer osiem w jego dorobku. Biorąc pod uwagę, że spędził w Bundeslidze jedynie dziesięć sezonów – skuteczność jest wprost oszałamiająca. Jeżeli Holender dorzuci jeszcze do kolekcji następny krajowy puchar, dobije do trzydziestu tytułów w karierze. Niewielu zawodników osiąga taki pułap. Choć dla Robbena – podobnie zresztą jak dla jego wieloletniego partnera – najcenniejszy i tak jest uszaty puchar, wzniesiony przed sześcioma laty.
– To znaczyło dla mnie wiele, wtedy wszystko mi się poukładało – mówił Arjen. – Jako dziecko i jako profesjonalista – zawsze marzyłem o tym, żeby wspiąć się na szczyt. Triumf w Lidze Mistrzów jest tym szczytem. Chcesz, a nawet musisz ją wygrać w trakcie swojej kariery. Łatwo to oczywiście powiedzieć, gdy już się udało. Nie wszyscy wielcy zawodnicy mają szansę, żeby osiągnąć ten cel. Trzeba zrobić wszystko, żeby mieć sytuację w swojej mocy i móc decydować. Jeżeli przegrywasz dwa finały i grasz w trzecim, zaczynasz myśleć: “kolejny raz nie możemy tego wypuścić”. Ten sposób myślenia zabrał nas do finału w 2013 roku. “Cokolwiek się stanie, to jest nasz dzień”. A potem wszystko nagle poukładało się jak w bajce.
Choć Robben bez wątpienia może uchodzić za jednego z najwybitniejszych skrzydłowych swojej generacji, nie zbliżył się nawet do Złotej Piłki. Jego najlepszym osiągnięciem było czwarte miejsce w głosowaniu (2014). Ale pomniejszych wyróżnień zgromadził całą masę, choćby tytuł piłkarza roku w Niemczech (2010).
Rafinha też odchodzi
Gdzieś w tle dwóch gwiazdorów i legend klubu, z Monachium żegna się inny wieloletni zawodnik Bayernu. Brazylijczyk Rafinha do stolicy Bawarii trafił w 2011 roku i – choć często traktowano go jako zapchajdziurę – rozegrał całkiem sporo meczów w barwach niemieckiej drużyny, zazwyczaj prezentując przyzwoity, solidny poziom. Jego przemowa na pożegnalnej konferencji prasowej doprowadziła zresztą Francka Ribery’ego do łez.
– Potrójna korona z 2013 roku to było coś niezwykłego – wyznał Rafinha. – Wszystko spadło tak nagle i niespodziewanie. Byliśmy razem codziennie, świetnie się poznaliśmy. Jesteśmy rodziną. Przyjaźnie, które tutaj związałem pozostaną dla mnie najważniejsze. Spędziłem w Bayernie osiem wspaniałych lat i zabiorę stąd wiele świetnych wspomnień. Do zobaczenia i dzięki za wszystko. Mam nadzieję, że ten sezon zakończymy z dwoma trofeami.
Ewidentnie da się w wypowiedziach Ribery’ego, Robbena i Rafinhii wyczuć lęk przed powtórką z 2012 roku, gdy maszyna Juppa Heynckesa – zanim rok później przemieliła całą Europę na drobną papkę – przegrała wszystko. Bundesligę, finał Pucharu Niemiec i finał Champions League. Dziś Bawarczycy jedną nogą są już na mistrzowskiej fecie, ale wciąż utrudniają sobie robotę, utrzymując ledwie zipiącą Borussię Dortmund pod kroplówką.
– Boli mnie, że spędzimy ze sobą jeszcze tylko dziesięć dni. Ludzie na zawsze zapamiętają to, czego tu dokonaliśmy, ale teraz przed nami ostatni akcent – zapowiedział Ribery. – Kocham to, że ludzie nazywają mnie i Arjena “Robbery”. Świetnie się ze sobą czujemy i chcemy coś jeszcze wspólnie wygrać.
Myślę, że 2012 rok mógł być dla mnie najtrudniejszym doświadczeniem w Bayernie – zamyślił się z kolei Robben. – Choć muszę również wskazać dwie czy trzy kontuzje, które wykluczyły mnie z gry na parę miesięcy. W kwestii sportowej, to są najgorsze momenty. W 2012 roku skończyliśmy na drugim miejscu trzy razy. To było trudne do przyjęcia. Musieliśmy nauczyć się żyć z tym rozczarowaniem. Ale potem wróciliśmy razem, zjednoczeni. I zatriumfowaliśmy jeszcze piękniej.
Cóż – tym razem Ribery i Robben już razem nie wrócą, a na pewno nie w Bayernie. Planów na przyszłość jeszcze nie mają, albo nie chcą ich zdradzać. Choć obaj zapewniają, że chcą jeszcze grać w piłkę, coraz częściej plotkuje się o tym, że zdewastowany kontuzjami Holender powie po sezonie “pas” i na dobre zakończy karierę.
Trzeba się zatem rozkoszować ich obecnością na boiskach Bundesligi, póki nie powiedzieli ostatniego słowa. Tym bardziej, że wartość dzisiejszego spotkania jest niebagatelna. Mecz z Eintrachtem Frankfurt, którego stawką jest mistrzowski tytuł – lepiej się tego chyba nie dało wyreżyserować.
***
Czy Bayern na ostatniej prostej straci Mistrzostwo Niemiec? Kto awansuje z drugiej Bundesligi i dlaczego to nie będzie Hamburg? Jaka przyszłość czeka Dawida Kownackiego oraz czy Eintracht może naprawdę zostać w tym sezonie z niczym? Adam Kotleszka wraz z jego świtą zabiera Was za zachodnią granicę!
fot.newspix.pl