Zawsze był nieco w cieniu. Wielkiej Trójki, przebojowych rodaków, a pod koniec zawodowej gry – nowego pokolenia, które weszło wtedy do akcji i zajęło miejsce za plecami Federera czy Djokovicia. Widać to nawet po tytułach artykułów opisujących, co działo się na niedawnym turnieju w Madrycie. Najpierw pojawiała się w nich informacja, że Rafa Nadal wygrał swój mecz, a dopiero potem wspominano w nich o emeryturze Davida Ferrera. Taki już jego los.
To jednak nie miejsce na narzekania, a na to, by wspomnieć o fantastycznej karierze starszego z Hiszpanów. O 734 wygranych meczach w zawodowym tourze (jest pod tym względem dwunasty w historii, mniej mają m.in. Boris Becker, Artur Ashe czy Mats Wilander), 27 trofeach za zwycięstwa w turniejach (najwięcej ze wszystkich zawodników, którzy nie wygrali turnieju wielkoszlemowego) i 19 latach gry, dzięki której złotymi zgłoskami zapisał się w tenisowych kronikach.
To też miejsce, w którym trzeba napisać o tym, jaki David jest poza kortem. Bo dopiero jego wypowiedzi i podejście do życia sprawiają, że wizerunek Hiszpana się dopełnia. Nie istnieją osobno Ferrer-tenisista i Ferrer-zwykły gość. David Ferrer jest jeden. Niezależnie od tego, czy akurat znajduje się na korcie, czy też na kanapie w swoim domu.
Rekin
– Zawsze myślałem, że tenis można porównać do boksu. Wygląda tak, gdy pomyślisz, że tu też walczysz z przeciwnikiem, obwarowany różnymi przepisami. Każdy rywal używa swoich „narzędzi” i siły, próbuje też odnaleźć słabości rywala. Robi wszystko by wygrać, podobnie jak ten po drugiej stronie siatki, ale zawsze w ramach przepisów. I w końcu, ostatecznie, obaj się ściskają. Te podobieństwa zawsze mnie uderzały.
Nie dziwi, że to słowa Davida Ferrera. Bo jeśli mielibyśmy napisać, czym jego gra się wyróżniała, to zapewne uznalibyśmy, że… niczym. Nie miał potężnego serwisu (o to zresztą trudno, gdy mierzy się 1,75 m), jego forehand był bardzo dobry, backhand solidny. Gra przy siatce robiła swoje. Ale żeby odnaleźć w jego grze jakieś firmowe zagranie? Wyróżniający się element? Coś podobnego do backhandu Wawrinki, defensywnej gry Murraya czy fenomenalnego forehandu Nadala? Nic z tego. David Ferrer po prostu tego nie miał.
Zamiast tego walczył. Dosłownie. Jeśli trzeba było, mógł biegać od narożnika do narożnika niemal bez przerwy. Nie istniały dla niego stracone, przegrane piłki. Nie odpuszczał nawet gdy wszyscy widzieli, że sprawa jest przegrana i tę wymianę na swoje konto zapisze jego rywal. Można napisać, że do takiej gry był po prostu zmuszony. Ale to nieprawda. W historii tenisa wielu solidnych zawodników przebijało się do czołówki, mimo że nie imponowali walecznością. David Ferrer po prostu nie był jednym z nich.
– Pobiec po jeszcze jedną piłkę, zmusić rywala do tego, by wygrywał ten sam punkt kolejny i kolejny raz, ruszać od narożnika do narożnika, uderzyć, gdy twój przeciwnik już cieszy się z wygranej piłki, bronić się do samego końca – mówił, paradoksalnie, po jednym z przegranych spotkań, opisując swą tenisową filozofię. A innym razem, zapytany, jak chciałby, by go zapamiętano, odpowiadał: – Jako zawodnika, który się nie męczy i zawsze daje z siebie wszystko. Myślę, że to moja esencja. […] To jednak niemożliwe, by zostać numerem trzy na świecie, tylko ze względu na przygotowanie fizyczne. Talent wiele tu znaczy. Czuję się dumny z powodu mojej kariery i tego, jak ludzie o mnie myślą.
Rywale wiedzieli, co oznacza wyjść na kort z Ferrerem. Jasne, zdarzało się, że ogrywali go szybko, ale trzeba było być przygotowanym na to, że mecz może potrwać o godzinę dłużej niż trwałby z którymkolwiek z pozostałych tenisistów. Hiszpan zmuszał ich do dodatkowego wysiłku, liczył na ich błędy, odgrywał piłki, których nie odegraliby inni. I to przynosiło efekty. Bo choć ogólny bilans ma z nimi zdecydowanie na minusie, to ogrywał największych. Rafa Nadal jego wyższość uznał sześciokrotnie. Tyle samo razy zrobił to Andy Murray. Novak Djoković przegrywał z Hiszpanem pięciokrotnie. Ferrer w swoim CV ma też zwycięstwa z Andre Agassim czy Maratem Safinem. Oparł mu się jedynie Roger Federer, który – jak ujął to sam David – „doprowadzał go w pewnym momencie do szaleństwa”, bo Hiszpan po prostu nie mógł znaleźć na niego sposobu. A grali ze sobą siedemnaście razy.
Znalazł za to sposób na to, by w erze tak znakomitych zawodników, tenisowej Wielkiej Czwórki, wkraść się na podium światowego rankingu. Zajmował w nim trzecie miejsce, był najlepszym z „normalnych” graczy. Tych, których nie możemy uznać za bogów tenisa, ale są jego herosami. Zresztą, choć z postury nie wygląda, to właśnie Ferrer najbardziej by do tego określenia pasował. Ale przylgnęły do niego inne – „Mała Bestia”, „Ściana” czy „Rekin”.
– Byliśmy na US Open 2012. W tym samym czasie rozgrywano Igrzyska Paraolimpijskie w Londynie. Po ćwierćfinałowym meczu Davida, Albert Molina, jego agent, opowiedział nam historię Achmata Hassiema – wspomina doktor Muñoz, lekarz Ferrera. – Albert mówił dramatycznym tonem, opisując to, jak, w trakcie surfowania, Achmat zobaczył rekina, który zbliżał się do jego brata, by go zaatakować. Hassiem wskoczył do wody, żeby przyciągnąć uwagę rekina, który ostatecznie go zaatakował i odgryzł jego nogę. Uratował swoje życie i, prawdopodobnie, życie brata, bo walczył do samego końca, do skrajnego wyczerpania, swojego i drapieżnika, żeby się go pozbyć. Od tamtego czasu nazywaliśmy Davida „Rekinem”, bo to właśnie to, co on robi na korcie: walczy, dopóki nie będzie wyczerpany. Daje z siebie wszystko i sprawia problemy każdemu rywalowi, sprawiając, że i oni muszą to zrobić. Dlatego go szanują i się go boją.
A Ferrer to w dodatku drapieżnik najniebezpieczniejszy. Taki, który w trakcie polowania potrafił wyłączyć emocje. Choć nie zawsze tak było.
Łamane rakiety i czytane książki
W soboty i niedziele młody David, jeszcze zanim zaczął siać postrach na kortach ATP, przesiadywał niemal wyłącznie w tenisowym klubie w rodzinnej miejscowości. W trakcie gry naśladował idoli: Andre Agassiego, Sergiego Bruguerę (to jego zawsze wymienia jako tego najważniejszego) czy Carlosa Costę.
– Nie myślałem wtedy o tym, że sam będę grać na ich poziomie. Przyszło mi to do głowy dopiero, gdy faktycznie grałem z nimi i przeciwko nim. O ile pamiętam, to od momentu, gdy miałem jakieś siedem czy osiem lat, aż do chwili, gdy rozpocząłem profesjonalną karierę, w ogóle nie rozmyślałem o tym, co uda mi się osiągnąć – wspominał Ferrer.
Miał zresztą ku temu dobre powody. Na treningach często się… lenił. Dziś to wręcz niewyobrażalne, ale faktycznie tak było. W tenisowym świecie dobrze znana jest anegdota o tym, że gdy nie chciało mu się trenować na sto procent, Javier Piles, jego ówczesny trener (współpracowali zresztą dobrych kilkanaście lat), zamykał go… w schowku na tenisowe piłki z zapasem chleba i wody. Davidowi takiego metody nie przypadły do gustu, postanowił więc ze sportu zrezygnować. Jego tata powiedział mu, że w takim razie musi zacząć pracować. Fortel polegał na tym, że ojciec wziął go na budowę i dogadał się z pracującym tam przyjacielem, że jego syn ma dostawać jak najcięższe zadania. Po tygodniu David pokornie wrócił na kort.
– Miałem wielkie szczęście, co do moich rodziców. Nie mówię tego tylko dlatego, że to oni. Mój ojciec zawsze dawał mi przykład. Mówił, że ważne nie jest to, czy przegram, czy też wygram, ale jak bardzo się starałem i czy dałem z siebie wszystko. Oczywiście, trzeba mieć poczucie tego, że porażki bolą, ale moi rodzice wykonali świetną pracę, nigdy nie czułem z ich strony presji – wspominał Ferrer. Presję jednak czuł, ale nakładał ją na siebie sam, gdy już stał się profesjonalistą. Na tyle dużą, że z jej powodu łamał sporo rakiet. Dopiero po latach się uspokoił. Przeszedł mniej więcej taką drogę, jaką ma za sobą Roger Federer, który też na początku kariery był na korcie bardzo nerwowy, w negatywnym tego słowa znaczeniu.
– Miałem problemy ze sobą. Nie potrafiłem zaakceptować tego, kim naprawdę jestem, jakie są moje ograniczenia i gdzie mogę dojść. Teraz bardziej w siebie wierzę, bo znacznie lepiej się znam. Nie wstydzę się tego, co mówię i myślę. […] Dlaczego niszczyłem tyle rakiet? Można mówić, że pokazywałem swój charakter. Ale to nie to. Połamanie rakiety jest niegrzeczne, oznacza niezdolność zaakceptowania faktu, że rywal też jest na korcie i można z nim przegrać. Kiedy ktoś nie chce tego zaakceptować, oznacza to z kolei, że ma kompleks przegranej. Ja się go pozbyłem – mówił. Wspominał też, że czuł się niepewnie, pozwalał innym podejmować decyzje, sam się tego bał, brakowało mu pewności siebie. Był niedojrzały, najkrócej rzecz ujmując.
Potrzebną dojrzałość nabył z wiekiem. Sam, jeśli ma wskazać konkretny punkt na osi czasu, kiedy dokonała się przemiana, wybierze rok 2008. Gdy Hiszpania wygrała z Argentyną w finale Pucharu Davisa (cały turniej wygrywał trzykrotnie, choć akurat wtedy przegrał swoje spotkanie). Odmienił wtedy swój sposób myślenia, nauczył się nie krzywdzić innych, a „wyżywać” się za niepowodzenia wyłącznie na sobie, by przez to stać się lepszym. – W moim życiu było kilku Davidów Ferrerów, ale to przez to, że poznać siebie można jedynie w miarę upływu czasu. Oczywiście, że preferuję tego obecnego. Nauczyłem się słuchać, szanować i akceptować innych. Zrozumiałem, że nie wszystko zawsze idzie po mojej myśli, trzeba zaakceptować porażki. Gdybym nie zaczął tego robić, nie miałbym takiej kariery – wspominał.
Dodawał że ta przemiana nie byłaby możliwa, gdyby nie… książki. Bo to coś z czego Ferrer zawsze słynął i niemal każdy wywiad, którego udzielał, kończył się pytaniem o to, co akurat czyta. Z książką się nie rozstawał, zawsze miał ze sobą choć jedną. Czytał od dziecka, jego matka była nauczycielką i dawała mu sporo lektur. David często powtarza też, że rozwój mentalny, który zapewniają książki, zawsze był dla niego ważniejszy, niż gra w tenisa. Bo sport to tylko praca, a umysł przydaje się zawsze, również poza kortem.
Gatunki? Żaden konkretny, czyta, co mu się spodoba. Choćby biografie sportowców, które bardzo pomogły mu w osobistym rozwoju. Na pytanie, czy po zakończeniu kariery planuje napisać własną, odpowiada jednak niezmiennie: – Myślę, że nie. Lubię czytać, ale publikowanie moich wspomnień? Nie, nie. Nie jestem tak ważny i nie wierzę, by to mogło zainteresować społeczeństwo i jakoś na nie wpłynąć. Jest wielu ludzi, którzy mogą to zrobić lepiej.
Ot, typowy David Ferrer. A skoro już znaleźliśmy się przy tym temacie…
„Jestem Davidem Ferrerem”
To może nie zdanie o takim wydźwięku, jak „I am Iron Man” Tony’ego Starka (swoją drogą „Iron Manem” często nazywali dziennikarze… Ferrera), ale niesamowicie ważne w kontekście zrozumienia życiowej filozofii Hiszpana. Tej, według której żyje gdzieś od 2008 roku, jedynie momentami lekko ją modyfikując. Cała wypowiedź brzmiała tak: – Mam 1,75 m. Nie chcę mieć 1,80 m, nie chcę też grać jak Roger Federer, bo nim nie jestem. Jestem Davidem Ferrerem i muszę dostosować się do okoliczności, nauczyć się wykorzystywać ich pełny potencjał. Gdy zaakceptuję kim jestem, będę mógł ewoluować.
Już rozumiecie? Jeśli nie, odpalcie „Bądź sobą” Grupy Operacyjnej, hit sprzed lat, bo tekst chłopaków z „OPe” pasuje do Ferrera jak ulał. Hiszpan nigdy nie narzekał na swoje położenie. Za to ciężko pracował, by osiągnąć sukces. Udało mu się to cholernie dobrze. Dlatego właśnie tylu fanów tenisa go pokochało. I tylu rywali doceniało.
– Jestem wielkim fanem jego etyki pracy i osobowości. Był niesamowicie solidny przez 20 lat. Myślę, że jest pod tym względem na tym samym poziomie, co ja. Ma mój wielki szacunek – mówił Roger Federer. A Novak Djoković dodawał: – Szanuję go jako zawodnika i człowieka. Jego duch walki i oddanie dla sportu wygrały mu podziw nas wszystkich. Smutno jest zobaczyć, że odchodzi.
W podobnym tonie wypowiadali się inni tenisiści. Kevin Anderson dziękował Ferrerowi za pasję, Sascha Zverev, który zakończył karierę Hiszpana, mówił, że go podziwia, a Jaume Munar – nadzieja Hiszpanów na kolejne lata – od zawsze twierdził, że to właśnie Ferrer jest jego idolem. Najdobitniej to wszystko przekazał jednak ten, w którego cieniu David Ferrer zawsze się znajdował – Rafael Nadal:
– Z Davidem dzieliłem wiele wspaniałych chwil w trakcie swojej kariery. Graliśmy w finałach, rozgrywaliśmy ważne spotkania. Jest moim dobrym przyjacielem i wspaniałą osobą. Będzie go brakować w tourze, wszyscy go tu kochają. Jeśli ktoś nie szanuje Davida Ferrera jako jednego z największych zawodników w historii – i to nie na przestrzeni roku, ale w ciągu całej jego kariery – prawdopodobnie jest osobą, która nic nie wie o tenisie.
Sęk w tym, że sam David Ferrer często sobie umniejszał. Kiedy ktoś nazywał go legendą mówił, że i owszem, ze swej kariery jest zadowolony i uznaje się za świetnego gracza, ale takie miano należy się tylko największym. O Wielkiej Czwórce wspominał, że są od niego o wiele lepsi, za co im… dziękował. Bo gdyby nie to, to nie miałby tak wielkich chęci do rozwoju. Byli dla niego wzorami i dużo mu dali, bez nich nigdy by się o tyle nie poprawił i nie wskoczył na swój najlepszy poziom.
David, jak sami widzicie, to przykład tenisisty, który pozostał skromnym, świetnym gościem. Tak opisują go wszyscy znajomi. Gdy zagrał słaby mecz w ćwierćfinale Roland Garros, przepraszał za to kibiców. Bo uznał, że nie zasłużyli na to, by oglądać tak złe spotkanie z jego strony. Kiedyś przeprosiny, za pośrednictwem Twittera, wysyłał też dziennikarzowi, bo nie stawił się na umówionym wywiadzie – choć stało się to nie do końca z jego winy. Do przeprosin się poczuwał, bo „moje słowo wiele dla mnie znaczy, czułem się z tym źle”.
Przy okazji Ferrer to gość, który sprawdziły się w rozmowach przy świątecznym stole. Interesuje się piłką nożną (jest fanem Valencii), czyta wspomniane książki, ogląda filmy (jego ulubiony to „Życie jest piękne”), ale też pasjonuje się historią i polityką. A dobrze wiecie, że bez tych tematów się nie obejdzie. Kiedyś zapytano go, kogo zaprosiłby do zjedzenia z nim ostatniego posiłku w jego życiu. Odpowiedział, że gdyby było to śniadanie, to któregoś z polityków. Na obiad byłby to znakomity sportowiec, na przykład Pau Gasol czy Lionel Messi. A dopiero przy okazji kolacji wspomniał o swojej dziewczynie.
Swoją drogą, zagadnięty o to, jaki historyczny moment chciałby zobaczyć na żywo, gdyby mógł przenieść się w czasie, wybrał zburzenie Muru Berlińskiego. I to o tyle paradoksalne, że on sam często nazywany był „Ścianą” i „Murem”, której rywale zwykle nie potrafili skruszyć. Spotkać chciałby za to Nelsona Mandelę lub Joannę d’Arc. Poza tym fascynuje go okres hiszpańskiej wojny domowej.
A gdyby miał coś przekazać młodym pokoleniom – bo sam, jako zawodnik, przeszedł już przecież do historii tenisa – to co by to było?
– Nauczyłbym ich, że nie wszystko jest akceptowalne. Ważna jest edukacja i szacunek dla rywala oraz wszystkich ludzi, którzy są na korcie i wykonują swoją pracę. Trzeba doceniać każdy zawód: hydraulika, piłkarza, inżyniera, budowlańca czy lekarza. Dodałbym też, że nie są wyjątkowi tylko dlatego, że mają lepsze zarobki czy rozpoznają ich ludzie.
Piękna kariera, bolesne wspomnienia
Jego samego ludzie z pewnością poznawali. Choćby ze względu na dwadzieścia siedem wygranych turniejów. Wielu tenisistów marzy przecież o takim wyniku. A jednak Davida Ferrera częściej pyta się o te mecze, które wygrać mógł, ale się nie udało. To kariera znakomitego tenisisty, obwarowana jednak mnóstwem znaków zapytania. „A co by było, gdyby…?” pytają ludzie i dziennikarze, a Hiszpan regularnie odpowiada. Że jest zadowolony z tego, co osiągnął, ale tak, te porażki bolą. O jakie mecze chodzi?
Przede wszystkim, co pewnie oczywiste, jedyny finał wielkoszlemowego turnieju w karierze Ferrera. Roland Garros 2013. O tyle dziwny był to turniej, że w półfinale David spotkał się z Jo-Wilfriedem Tsongą, przez co ich mecz ustawiono jako drugi w kolejce, by Francuzi mogli spokojnie obejrzeć spotkanie swojego rodaka. Pierwsi na kort wyszli za to Rafa Nadal i Novak Djoković, zapewniając publice ponad czterogodzinny spektakl. Dopiero po nich zjawili się na nim Ferru i Tsonga. Ich spotkanie nikogo jednak nie porwało, wyrównane było tylko w drugim secie, a poza tym zdecydowanie lepszy był David. Finał to już jednak inna historia, królował w nim Rafa Nadal. – Nie miałem ani jednej szansy w tamtym spotkaniu. Nie mam nikogo do obwiniania. Po prostu brakowało mi wtedy motywacji. Wyszedłem na kort, nie wierząc w swoje siły – wspominał Ferrer.
Ale to nie ten mecz przychodzi mu do głowy jako pierwszy. Zawsze wymienia dwa inne. Jeden, gdy był o krok od finału igrzysk. W deblu, nie singlu, ale i tak upragnionego. On i Feliciano Lopez nie wykorzystali wtedy czterech piłek meczowych, spotkanie ostatecznie przegrali. – Obaj siedzieliśmy potem w szatni, było nam niesamowicie ciężko… Graliśmy naprawdę dobrze. Byliśmy lepsi przez całe spotkanie, to nas zabolało. Gdybyśmy przegrali łatwy mecz [spotkanie zakończyło się wynikiem 6:3, 4:6, 18:16 dla Jo-Wilfrieda Tsongi i Michaela Llodry – przyp. red.], pewnie mielibyśmy większe szanse na zdobycie brązowego medalu. Ale to było niesamowicie trudne mentalnie – mówił David po latach. Brązu nie wywalczyli, z Londynu wyjechali bez krążka igrzysk.
To drugie spotkanie to finałowy mecz w Miami. Tam też był o krok od zwycięstwa i tytułu, a ostatecznie nagroda powędrowała do Andy’ego Murraya. Hiszpana to bolało, bo w całej swej karierze tylko raz wygrał turniej rangi ATP 1000. W Polsce doskonale to pamiętamy. W finale pokonał bowiem Jerzego Janowicza, który po raz pierwszy objawił nam wówczas swój wielki talent, stając się sensacją paryskiej hali Bercy. Poza tym Ferrera zawsze smucił fakt, że nie był w stanie wygrać w Madrycie (to tam kończył karierę) czy Barcelonie, na swoim ukochanym turnieju, gdzie często bywał, jeszcze jako dziecko, w roli fana.
– Koniec końców trofea to jednak tylko kawałki metalu. Najważniejsze, co wyniosłem z tenisa, to miłość. Ona zostanie ze mną na zawsze, jestem za to wdzięczny. To jest ważniejsze. Ostatecznie wszystko, co zostaje, to osoba. Tytuły stoją w moim domu, ale to tyle. Doświadczenia, które zebrałem, uwaga i uczucia, jakie otrzymałem od fanów oraz przyjaciół ze świata tenisa – to ze mną zostanie.
Koniec
Karierę Davida Ferrera symbolizowała jego bandana, nasączona potem, pozostawiona na środku kortu. To symbol tego, czym Hiszpan był, gdy wychodził grać. Nawet gdy wygrywanie przychodziło mu z coraz większym trudem. Nawet, gdy tak naprawdę odbywał pożegnalny tour i już niczego nikomu nie musiał udowadniać – walczył. Zawsze.
Karierę przedłużał od kilku lat. Dokładał więcej dni wolnych, poświęconych na regenerację, zmieniał trenerów, poprosił fizjoterapeutę, by towarzyszył mu zawsze i wszędzie, trenował na plaży, uważał na zdrowie, zmieniał też naciąg w rakiecie i skupiał się na rozwoju samej gry, a nie sile czy fizyczności. Zauważył, że o ile wcześniej kochał korty ziemne, o tyle teraz bardziej odpowiadała mu twarda, szybsza nawierzchnia. Bo też potrafił na niej dobrze grać, a mecze trwały krócej. Widział bowiem, że powoli coraz trudniej dotrzymać mu kroku i biegać od narożnika do siatki i z powrotem.
A to przecież była podstawa jego gry. Dostawał więc sygnały, że widmo zakończenia kariery czyha gdzieś za rogiem. Z czasem stały się one bardziej bezpośrednie – do Hiszpana przypałętały się kontuzje, niszczyły jego plany i nadzieje na powrót do czołówki. W końcu wypadł poza pierwszą setkę rankingu. I widział, że to nie ma już sensu, że straconego dystansu nie nadrobi w wieku 36 lat (dziś jest już o rok starszy). Podjął decyzję o zakończeniu kariery, trzymając się tego, co sam kiedyś powiedział.
– Gram w tenisa, bo to kocham, cieszę się tym. Jak długo będę zdrowy fizycznie, będę grać nadal. Jak długo, będę w stanie rywalizować z najlepszymi i być w ich gronie, będę to kontynuować. Wiem, że po tenisie jest inne życie i chcę je przeżyć. Nie chcę za to, by ktokolwiek mówił mi, kiedy muszę odejść. Gdy przyjdzie ten moment, sam to poczuję. […] Nie boję się emerytury, nie odczuwam strachu przed wejściem w inną rolę. Moje życie nie kończy się na tenisie.
Pożegnał się na raty. W US Open z Wielkim Szlemem (w przykry sposób, po drugiej stronie siatki stał Rafa Nadal, obaj rozgrywali dobre spotkanie, ale Ferrer musiał skreczować), w Auckland z Oceanią, w Buenos Aires, Acapulco i Miami z obiema Amerykami, a w Barcelonie i Madrycie ze swoimi fanami. – Tenis to dla mnie wszystko. Kocham ten sport. Dał mi wiele i mam nadzieję, że sam coś mu oddałem. Jestem zadowolony ze swojej kariery. Przez wiele lat byłem w top 10, wygrałem sporo meczów. Czuję dumę. Zawsze dawałem z siebie wszystko, starałem się poprawiać. Nie wygrałem turnieju wielkoszlemowego, bo po prostu nie byłem w stanie. Ale moje tenisowe życie było świetne. Czuję się z nim dobrze – mówił.
Co teraz będzie robić? Jeszcze nie wie. Ma sporo możliwości. Jest jedynie pewien, że zostanie związany z tenisem. Najbliższy rok chciałby jednak głównie poświęcić rodzinie – żonie i małemu synkowi. Zwolnić, po kilkunastu latach ciągłych podróży i życiu w hotelach, oglądać mecze jedynie jako fan, choć z pewnością brakować mu będzie adrenaliny związanej z rywalizacją.
A potem? Możliwe, że będzie komentował mecze. Możliwe, że skupi się na pomocy młodym tenisistom, dzieciom i nastolatkom, bo zawsze fascynowały go ich rozgrywki. Możliwe, że pomyśli o tenisowym klubie lub akademii z prawdziwego zdarzenia. Możliwe, że zostanie kapitanem reprezentacji w Pucharze Davisa, bo zmiany w nim wprowadzone mu nie przeszkadzają. Możliwe, ale nie pewne. Przekonamy się z czasem, bo opcji ma naprawdę wiele.
Choćby taką, by, jak sugerują mu niektórzy, zostać politykiem. Czy się skusi? – Interesuję się tym, tak. Lubię wiedzieć, co się dzieje w polityce. Ale sam nie będę politykiem, bo nie byłbym w tym dobry – odpowiada. Bo David Ferrer jak nikt zna swoje ograniczenia. Jego cała sportowa kariera jest nimi naznaczona.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix