– Mam umowę na kolejny sezon jeśli chodzi o zespół rezerw. Natomiast jak to będzie wyglądało jeśli nie będę pracował z pierwszym zespołem? Tego jeszcze nie wiem. Musiałbym przemyśleć kilka spraw, zobaczyć jak będzie wyglądała moja sytuacja na rynku. To normalna sytuacja – jeśli nie dostałbym propozycji z pierwszej drużyny Kolejorza, a dostałbym z Ekstraklasy, mocnego klubu I ligi czy nawet z zagranicy – mówi Dariusz Żuraw. Z trenerem Lecha porozmawialiśmy o jego wzorach trenerskich, Ralfie Rangnicku, lekcjach od Skorży, szczęściu i o letniej przebudowie poznańskiej drużyny.
***
To prawda, że pan nie miał zostać piłkarzem?
Jeśli piłkarzem, to ręcznym. Tak to wszystko się układało, że grałem w szczypiorniaka i wychodziło mi to nawet nieźle. Splot różnych wydarzeń spowodował, że postawiłem jednak na futbol.
I trenerem też pan początkowo nie miał być. Plany były inne – menadżerka.
Jak przez kilkanaście lat jesteś poza domem, to wreszcie chciałbyś usiąść, odpocząć. Chciałem wybudować wreszcie dom i zobaczyć co będzie dalej. Myślałem o menadżerce, ale szybko uznałem, że to nie mój świat. I znów szczęśliwy splot zdarzeń spowodował, że zostałem trenerem.
Jak to było z tym WKS-em Wieluń? Wrócił pan do korzeni – były piłkarz został trenerem.
Syn namówił mnie, żebym w jego roczniku stworzył zespół. Z uwagi na moje nazwisko i rozpoznawalność szybko udało się to zrobić. Fajna grupa chłopaków, wszystko się dobrze układało. Zacząłem więc od pracy z młodzieżą, a w międzyczasie poproszono mnie o pomoc przy pierwszej drużynie. To był zespół grający w IV lidze, ósma czy dziewiąta kolejka, duża strata do bezpiecznego miejsca, bo zajmowaliśmy wtedy ostatnie lub przedostatnie miejsce. Sporo było tam problemów, ale się zgodziłem, bo prezesem był mój kolega Mariusz Gładysz, z którym grałem kiedyś w piłkę. Czysto amatorski klub, jakoś łączyłem to trenowanie dzieci i seniorów. W tygodniu było znośnie, bo młodzież nie trenowała codziennie, ale w weekend sobota i niedziela była zajęta już meczami. Czyli miałem odpocząć, a znów była praca na pełen etat.
Ale był pan grającym trenerem?
Na kilka kolejek wspomogłem chłopaków. Ale cel był jasny – utrzymanie. Nie było pieniędzy, graliśmy miejscowymi zawodnikami. Udało się utrzymać, rok później awansowaliśmy do III ligi, z młodzieżą awansowaliśmy z ligi okręgowej do ligi wojewódzkiej. No i tak to poszło – jeden kurs, drugi kurs…
Marco van Basten przyznawał, że nie zdawał sobie sprawy, że zawód trenera jest tak stresujący. Piłkarz przyjdzie na trening, odbębni swoje, w weekend zagra mecz. A trener ma na głowie 30 zawodników i koordynowanie całego tego projektu.
Tak, to dwa różne światy. Dużo więcej pracy, dużo inne spojrzenie. Zresztą nawet dzisiaj – z przyjemnością przyszedłem udzielić wywiadu, ale prawda jest taka, że rozmawiamy już popołudniu, a ja od rana jestem w klubie i nawet nie miałem chwili, by zjeść. Ale cieszę się z tego, gdzie jestem. Staram się rozkoszować każdą godziną, nawet jeśli jestem zmęczony. Bo ta praca to przyjemność.
W Miedzi, Odrze czy w Wieluniu mówią o panu tak – „Darek jest bardzo spokojnym trenerem, czasami mam wrażenie, że aż za spokojnym”.
Do momentu, w którym się zdenerwuje.
To każdy człowiek jest spokojny do czasu, gdy się zdenerwuje.
Staram się spokojnie reagować na różne sytuacje – w treningu, poza nim, w trakcie meczu. Ale to nie znaczy, że nie mam momentów, gdy się wkurzę i mocno zareaguję.
Buty w szatni fruwały jak u Fergusona?
Mogą fruwać. Zresztą wiedzą o tym chłopcy z rezerw Lecha. To w większości młodzi zawodnicy, ja mam dzieci w ich wieku. W ich edukacji też starałem się podpowiadać, naprowadzać, ale gdy wyczułem moment, gdy trzeba zareagować mocniej, to tak właśnie robię. Pamiętam taki mecz z Kaliszem, do przerwy graliśmy słabo, przegrywaliśmy 0:1. W szatni nie rozmawialiśmy o taktyce, a o takich cechach wolicjonalnych. W domu z wychowaniem dzieci mam tak samo. Wolę mówić spokojnie, wyjaśniać, a gdy podnoszę głos, to znaczy, że sytuacja jest już poważna.
Ale petard w szatni pan nie odpalał, tak jak swego czasu asystent Ralfa Rangnicka?
Jeszcze nie, ale wszystko przede mną.
Ralf Rangnick, Peter Neureuer, Mirko Slomka, Dieter Hecking, Czesław Michniewicz. Nauczycieli miał pan naprawdę dobrych. Trener Jacek Magiera w trakcie kariery piłkarskiej robił mnóstwo notatek podpatrując swoich szkoleniowców. Pan też?
Ci trenerzy budowali mój warsztat. Wyjeżdżałem do Bundesligi jako dojrzały piłkarz. Wcześniej zrobiłem ogromny progres piłkarski pod okiem Mirka Jabłońskiego. Od każdego z tych trenerów coś wyciągnąłem. Jakbym poszperał, to pewnie też bym znalazł takie notatki. Jeszcze do tych wymienionych trenerów dodałbym Macieja Skorżę, u którego byłem asystentem. I tu nie chodzi tylko o sprawy stricte szkoleniowe, treningowe. Ale przede wszystkim zarządzanie szatnią, zarządzanie zawodnikami, sztabem. Dzisiaj to mi pomaga. Staram się iść swoją drogą, ale kilka rzeczy sobie pożyczyłem.
Od Macieja Skorży nauczył się pan też zarządzania szatnią? Pamiętamy czas po mistrzostwie w 2015 roku. Były ostre tarcia na linii trener – zespół, Tamas Kadar dostał karę finansową, Tomasz Kędziora solidny ochrzan przed całą drużyną, Maciej Gostomski wylądował w rezerwach…
Nie przypominam sobie zesłania Gostomskiego do rezerw.
Był zesłany.
Może po prostu odesłany. No, ale to nie tak istotne. Faktycznie, to była jakaś lekcja. Czasami są tarcia, takie rzeczy się zdarzają. Ja wówczas stałem z boku, po kilku latach mogę sobie przemyśleć tamte zdarzenia i zastanowić się czy zareagowałbym tak samo, jak Maciej.
Zareagowałby pan tak samo?
Pewnie nie, bo każdy z nas jest innym człowiekiem. To nie był łatwy czas. Po zdobyciu mistrzostwa wiele rzeczy nam się rozeszło, nie wszystko w środku było tak, jak być powinno. Ale nie chciałbym się dłużej nad tym rozwodzić – dzisiaj sytuacja też jest trudna, tak jak i wtedy, choć mówimy tu o innych realiach.
No właśnie – dzisiejszy Lech i jego problemy. Lech w komunikacie o pożegnaniu się po sezonie z dziesiątką piłkarzy przyznał, że publikuje tę listę dopiero teraz, bo Adam Nawałka nie chciał jej ogłaszać. Pan nie miał problemu z tym, że informacja o rozstaniach pójdzie w świat?
Uważam, że jeśli wcześniej w prasie nie pojawiłby się te spekulacje i nazwiska, to też byłbym za tym, by trzymać to w tajemnicy do końca sezonu. Ale skoro już ta lista obiegła gazety i portale, to byłem pierwszy, który mówił, by tę sprawę jak najszybciej załatwić. Chodziło mi o wyczyszczenie atmosfery w szatni. Nie mówię, że ona jest teraz dużo lepsza, bo to trudny moment. Ale myślę, że to ciśnienie spadło, że piłkarze wiedzą na czym stoją. Jeśli ktoś już ma świadomość, że umowa nie zostanie z nim przedłużona, to ma czas na poszukanie sobie nowego pracodawcy. Nikt kariery kończyć nie zamierza, więc życzę tym chłopakom, żeby znaleźli sobie dobre drużyny.
Czyli chodzi też o to, że skoro ci skreśleni nie mają grać dla Lecha, to niech chociaż w tych ostatnich kolejkach dobrze zagrają dla siebie?
Oczywiście, to przecież jasne. Każdy pracuje dla siebie – ja czy zawodnicy. Chcemy do końca pokazać się z jak najlepszej strony – dla klubu, ale też jak dla siebie.
Czyli to też w pana w kontekście czas na „zagranie pod siebie”. Wspomniany Mariusz Gładysz, pana kolega z boiska, mówił, że pan ma w życiu farta i często jest w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie.
Wiem jak to wyglądało od środka i wiem, że ciężko na to zapracowałem. W piłce nie grałem od razu w Hannowerze 96. Doszedłem do tego ciężką pracą, zawsze szedłem z klubu słabszego do mocniejszego. Tylko raz – na koniec kariery – trafiłem do Arki, gdy już kończyłem karierę i to faktycznie był krok z klubu lepszego do słabszego. Jako trener też ciągle muszę coś udowadniać. Niektórzy moi koledzy bez odpowiednich licencji dostawali pracę w Ekstraklasie i to jest szczęście. Ja na wszystko musiałem zapracować.
Bardziej chodzi mi o to, że był pan po prostu w dobrym momencie trenerem rezerw w Lechu. Nie co roku Lech zwalnia dwóch trenerów i zastępuje ich szkoleniowcem drugiej drużyny. A pan dostał bilet na tę naszą hermetyczną karuzelę trenerską.
No tak. I to jeszcze w takim klubie jak Lech. Mam wrażenie, że trochę to się zmienia, bo Jagiellonia, Arka czy Miedź sięgnęły po trenerów z niższych lig. To kwestia dania szansy. Śmiem twierdzić, że mamy wielu dobrych trenerów, szukamy zagranicznych trenerów bez wielkich osiągnięć, ale mających zagraniczny paszport. U nas tak jest – „co zagraniczne, to lepsze”. A tak nie powinno być. Wiem co mówię, grałem w Niemczech i widziałem jak oni szanują swoich trenerów. Tam to podejście jest zgoła inne. U nas całe zło zaczyna się od trenerów. My się nie znamy, my nic nie potrafimy. Powiem przekornie – potrafimy. I to często lepiej niż niejeden zagranicznych szkoleniowiec. W silniejszych ligach trenerzy sprawiają wrażenie lepszych, bo działają w innych warunkach – mają lepiej poukładane kluby, zaplecze, większy komfort przy budowaniu zespołu według swoich planów.
Pan kończył kurs UEFA Pro z Maciejem Stolarczykiem, Marcinem Dorną, Mariuszem Rumakiem, Dariuszem Dudkiem, Tomaszem Fornalikiem…
Niezapomniany kurs. Pierwszy organizowany w szkole trenerów w Białej Podlaskiej. Fantastyczna grupa trenerów, do dziś utrzymuję z większością kontakt. Była jakość.
A Rangnick to pana trenerski idol?
Patrząc tylko na jego osiągnięcia, te wszystkie awanse, teraz przejął zespół Lipska, chociaż wcale nie musiał. Wrócił do trenerki i jest na trzecim miejscu w Bundeslidze. To o czymś świadczy. To był taki trener, od którego można dużo wyciągnąć. Inspirujący. Ja swoim trenerom w sztabie też często powtarzam „trzeba ruszyć głową, poszukać innego rozwiązania, znaleźć inny sposób na zrobienie czegoś”. Niech cały czas zawodnik przychodzi na trening z ciekawością. Żeby nie było rutyny, nudy. To coś, co podpatrzyłem u Rangnicka. Zawsze chce grać ofensywnie, wysoki pressingiem. Do dziś tak jego zespoły wyglądają i mi też taki cel przyświeca. Chciałbym, żeby moje zespoły grały ofensywnie. Jasne, do tego potrzeba ludzi i Rangnickowi jest łatwiej w tym kontekście. Pamiętam jak przejmował trzecioligowe Hoffenheim i kupił Brazylijczyków za kilka milionów euro. W Ekstraklasie musielibyśmy się zrzucić w kilka klubów na takiego zawodnika.
W Hoffenheim klub mimo wyraźnych protestów Rangnicka sprzedał do Bayernu Luiza Gustavo. Trener się wtedy wściekł i zrezygnował z posady uznając, że tak nie działa profesjonalny klub. Byłby pan w stanie zrobić to samo?
Nigdy nie byłem w takiej sytuacji, ale myślę, że stać mnie na to.
No to załóżmy – Christian Gytkjaer latem dostaje niezłą ofertę, pan nie chce, żeby odchodził, a Lech mimo tego go sprzedaje.
Wiemy, że jeśli za Christiana przyjdzie dobra oferta, to tylko w takiej sytuacji jesteśmy w stanie się z nim rozstać. Ale mogę kibiców uspokoić – jeśli Gytkjaer odejdzie, to będziemy gotowi do tego, by go zastąpić dobrym piłkarzem. Natomiast na ten moment nie ma takich ofert za Christiana.
Co tam ciekawego padło na komitecie transferowym? Bo słyszałem, że rano pan uczestniczył w obradach.
Długo by opowiadać.
Mamy czas.
Nie no, nie mogę zdradzać szczegółów. Pracujemy nad tym, by kadra na przyszły sezon wyglądała dobrze. Mam nadzieję, że te transfery nad którymi pracujemy uda się dopiąć. A jeśli się uda, to wierzę, że Lech będzie miał dobrze obsadzoną każdą pozycję.
A gdy pan patrzy na te nazwiska przygotowane przez dział skautingu, to mówi sobie pod nosem „cholera, to mogą być gwiazdy ligi”?
Jest tam kilku naprawdę dobrych piłkarzy. Każdy na komitecie na swoje spostrzeżenia, wymieniamy je i staramy się wybrać optymalną opcję. To na co nas będzie stać – spożytkujemy co do euro, by ta kadra wyglądała dobrze.
To, że bierze pan udział w konstruowaniu kadry na przyszły sezon, sprawia, że czuje się pan pewniej w kontekście pozostania w klubie?
Jasne. Ale też chciałbym już widzieć co będzie dalej ze mną. Ale myślę, że do ostatniego meczu sytuacja już się wyjaśni i klub poda oficjalną informację. Co do rzeczy które teraz robię – takie mam obowiązki. Jeśli ktoś prosi o opinię na temat danego zawodnika, to siadam, oglądam i mówię to, co myślę.
Dzisiaj pan jest bardziej optymistą czy pesymistą w kontekście pozostania na stanowisku trenera Lecha też w przyszłym sezonie?
Tyle razy byłem już w podobnej sytuacji, że dopóki nie zobaczę podpisanego dokumentu, to nie będę się cieszył. To jak z piłkarzami – niby dogadani, niby już jedną nogą w klubie, a na ostatniej prostej coś się dzieje i nie podpisują umowy.
A jak wygląda sprawa z pańskim kontraktem?
Mam umowę na kolejny sezon jeśli chodzi o zespół rezerw. Natomiast jak to będzie wyglądało jeśli nie będę pracował z pierwszym zespołem? Tego jeszcze nie wiem. Musiałbym przemyśleć kilka spraw, zobaczyć jak będzie wyglądała moja sytuacja na rynku. To normalna sytuacja – jeśli nie dostałbym propozycji z pierwszej drużyny Kolejorza, a dostałbym z Ekstraklasy, mocnego klubu I ligi czy nawet z zagranicy, to będę rozmawiał z klubem na temat tego, co możemy zrobić. Zobaczymy.
Gdybym był na pana miejscu i Lech ściągnąłby nowego trenera, to nie za bardzo chciałbym wracać dwie lub trzy ligi niżej do rezerw.
(uśmiech) A może wrócę do domu i będę kosił trawnik? Myślę, że to kwestia tygodnia, półtora tygodnia i wszystko będzie jasne. Teraz mam tyle pracy, że nawet jakoś specjalnie się tym nie zajmuję.
Wydaje się, że trudno pana włożyć w jakąś szufladkę z archetypami trenerskimi. Ani nie jest pan dyktatorem z twardą ręką, ani trenerem-kumplem dla piłkarzy. Jaki w ogóle jest pan trenerem?
No właśnie – jakim jestem? Też chciałbym to wiedzieć jak to wygląda z zewnątrz. Różne opinie słyszę na mój temat. A to że za spokojny, a to że niedoświadczony. Staram się piłkarza zrozumieć, szanować go i zapewnić mu dobry trening. Lubię dyscyplinę. Sam grałem w piłkę i wiem, że bez tego się nie da przebić. Nie jestem typem zamordysty. To nie mój typ trenerski. Ja jestem szefem, ja mówię co trzeba zrobić i piłkarz to ma wykonać, ale to nie znaczy, że nie ma prawa do dyskusji. Jeśli zawodnik ma coś do powiedzenia, to ja chętnie wysłucham i podyskutuję.
Lubi pan mocne charaktery w szatni?
Im takich więcej, tym lepiej.
A w Lechu jest ich mało czy dużo?
Ten temat ciągnie się tu od lat…
Tomasz Łapiński mówi, że drużyna poznaje lidera po tym, jak on wygląda na boisku, a nie po tym, co opowiada w szatni.
Ja poza boiskiem byłem cichy. Pamiętam, że gdy jeździliśmy na jakieś wyjazdy z rodzinami, to wszyscy siedzieli przy stole, a ja z boku grałem z dziećmi w piłkę. Śmiali się, że mógłbym pracować w przedszkolu.
Kiepska płaca.
Coś tam podczas kariery odłożyłem, dałbym radę. Ale wracając do tematu – byłem spokojny poza boiskiem, ale na boisku walczyłem i często byłem postrzegany jako ten lider. Nawet dzisiaj jak wchodzę na gierkę w treningu i przegram, to jestem strasznie zły. To samo wpajam zawodnikom. Chcę widzieć jedenastu walczaków. W kilku klubach udało mi się to zrobić. W Lechu poza tym meczem z Jagiellonią, gdzie nie udźwignęliśmy ciężaru, to wygląda to nieźle. Nawet jak przegrywamy, to jesteśmy w stanie do samego końca walczyć o zdobycie bramki.
Wróćmy jeszcze do tych mocnych charakterów. Ivan Djurdjević na początku sezonu żonglował opaską kapitańską. Nie mógł znaleźć lidera. I chyba nadal w Lechu jest problem z tym, by tego przywódcę znaleźć. Rok temu liderem miał być trener.
To jest tak, że ci liderzy powinni wyłonić się sami. Jestem zwolennikiem, by kapitana wybierał zespół. Przez lata gry zauważyłem, że gdy tworzy się fajna grupa piłkarzy, to liderzy przywódcy kreują się sami. Mamy grupę młodych piłkarzy – z dużym potencjałem piłkarskim i z lojalnością, bo to lechici z krwi i kości. Niedługo na nich będzie spoczywała ta odpowiedzialność.
Problem w tym, że ci najlepsi za długo tu nie zagrzewają miejsca, bo zaraz wyciąga ich Sampdoria czy Stuttgart. Kibic nie ma czasu, by związać się z tymi wychowankami, bo oni po dwóch-trzech sezonach wyjeżdżają.
Ale jest szansa, że ci co wyjechali za jakiś czas wrócą i będą się z tym klubem identyfikować. Dobrze by było, gdyby tych wychowanków było jak najwięcej. To będzie dobre dla klubu. Ci, którzy wyjeżdżają i co grają, wiedzieli i wiedzą, że walczą dla Lecha. To nie był im obojętny klub. Mam nadzieję, że uda się stworzyć silny zespół z tymi, którzy wchodzą do zespołu, którzy wracają i którzy są znalezieni przez skauting. Taki zespół jak za czasów Franka Smudy, który może nie zawsze wygrywał, ale zawsze dawał frajdę kibicom, bo gryzł trawę od początku do końca.
W ostatnich latach nie kulała jednak jakość wychowanków, a jakość zawodników sprowadzanych do klubu. Oni nie zawsze dawali sobie radę, było wiele pudeł transferowych. Z tego też pewnie wynika obawa kibiców przed letnią rewolucją.
Nie chcę oceniać tej pracy, która była wcześniej wykonana. Każdy chce piłkarzy, którzy przyjdą, wypalą i jeszcze sprzeda się ich z zyskiem. Mamy bardzo rozwinięty skauting, dyrektora sportowego z doświadczeniem w piłce, zbieramy opinie o piłkarzach także pod względem pozaboiskowym. Mamy dużo możliwości na dokładne prześwietlenie zawodnika. Chcemy być konkurencyjni, ale nie zawsze możemy, bo trzeba zapłacić klubowi, samemu piłkarzowi i zdarza się, że nas na niego nie stać. Gramy w lidze polskiej, nie w Premier League czy Bundeslidze. Wierzę, że ci, których oglądamy – a oglądamy wielu, będą wzmocnieniem.
Pan chce wykorzystać swoje kontakty z Niemiec, by ściągnąć jakiegoś piłkarza z tego kraju do Lecha?
Jeśli będzie taka możliwość, to zdecydowanie tak. Tomek Rząsa, ja czy ktokolwiek z klubu, kto ma kontakty, chcemy przydatnych piłkarzy i zrobimy wszystko, by wykorzystując swoje znajomości ściągnąć ich do Lecha. Kolejorz to marka, nie jesteśmy klubem anonimowym. Dzisiaj jesteśmy troszkę niżej, ale po to ta przebudowa, by ten zespół znów był wielki.
W Ekstraklasie widzi pan zawodników, których Lech mógłby ściągnąć i którzy podnieśliby jakość tego zespołu? Mówi się np. o Aleksandarze Sedlarze z Piasta.
Oglądamy też piłkarz z Ekstraklasy. Co do nazwisk – nie chce się wypowiadać. Trochę tych nazwisk krąży, agenci działają, podrzucają dziennikarzom wrzutki. Wiem, że kibice oczekują transferów i one będą. Jeśli dopniemy jakiś transfer, to na bieżąco o tym poinformujemy naszych fanów.
Między wierszami można wyczytać, że jednak jest pan optymistycznie co do pozostania w Lechu. Mówi pan, że będziecie budować zespół, że szukacie zawodników, że poinformujecie kibiców…
Ja jestem urodzonym optymistą. Będzie dobrze.
A jest pan zadowolony z tego, co udało się osiągnąć z Lechem na przestrzeni tych ostatnich tygodni? Jak scharakteryzować obecną drużynę pod względem modelu gry?
Mamy piłkarzy do tego, by budować spokojnie akcje i nie panikować. Naszym problemem jest to, że nie jesteśmy w stanie utrzymać takiego poziomu na przestrzeni kilku spotkań z rzędu. Sporo kontuzji, kartki – to wszystko powoduje, że co tydzień gramy w innym ustawieniu. To utrudnia pracę. Ale ja powtarzam chłopakom, że mnie jakieś wybijanie piłki na walkę do przodu nie interesuje. Tego nikt nie będzie chciał oglądać. A po to przecież gramy. Chcemy budować akcje od tyłu. Nawet dzisiaj robiliśmy analizę meczu z Zagłębiem Lubin i podkreślaliśmy, że było wiele ładnych, składnych akcji. Nad tym pracujemy. Żeby piłkarze też widzieli, że to co trenują, przekłada się na boisko. Mamy trzech kontuzjowanych napastników, a i tak kreujemy wiele szans strzeleckich. Gdyby któryś z nich był w tym ostatnim meczu, to wyglądałoby to inaczej i bylibyśmy skuteczniejsi. Ale nie narzekam. Mamy kadrę, jaką mamy. Jeden wypada, wchodzi drugi. Tak było teraz z Dimitirisem Goutasem, który długo nie grał, dobrze trenował, wskoczył do składu i nie wykluczam, że będzie już grał do końca.
„Kadrę mamy, jaką mamy”. Dyrektor Rząsa mówił, że to kadra na mistrzostwo. Pan się z tym zgadza, że ten zespół mógł walczyć o tytuł mistrza?
To trudne pytanie. Gdyby od początku do końca trenerzy mieli do dyspozycji wszystkich piłkarzy i gdyby mielibyśmy czasami więcej boiskowego szczęścia, to spokojnie do tej walki o mistrzostwo mógłby się Lech włączyć. Nie sądzę, by Lechia czy Piast mieli lepszych piłkarzy niż Lech.
Lechia i Piast nie muszą się żegnać z dziesięcioma piłkarzami po sezonie. Lech musi.
I to znak, że gdzieś po drodze coś poszło nie tak. I życie pokaże jak sobie z tym poradzimy.
***
Rozmowę z trenerem Żurawiem można też odsłuchać w ramach ostatniej audycji Stacji Bułgarska, czyli cyklicznemu programowi WeszłoFM poświęconym Lechowi Poznań i prowadzonemu przez Damiana Smyka:
fot. 400mm.pl