Liverpool to Juergen Klopp, Juergen Klopp to Liverpool. Tak najprościej można podsumować postawę The Reds w rewanżowym meczu półfinałowym z Barceloną. Bo bardzo rzadko się ogląda tak niezwykłą, głęboką symbiozę managera ze swoim zespołem. I nie chodzi tutaj rzecz jasna o kwestię porozumienia taktycznego. To przecież normalka, że orkiestra gra zgodnie ze wskazówkami dyrygenta, a szkoleniowiec zaraża podopiecznych własną filozofią futbolu. Bez tego ani rusz. Lecz jedność mentalna, emocjonalna między Kloppem a zawodnikami The Reds jest już – zdaje się – niemalże unikatowa.
Zwłaszcza dziś, w 2019 roku. Gdy tak mocno i gwałtownie wzrasta w piłkarskich zespołach pozycja zawodników czy dyrektorów sportowych, a managerowie – jeszcze kilkanaście, kilkadziesiąt lat temu niemalże wszechwładni – mają coraz mniej do powiedzenia, choć niezmiennie obarcza się ich gigantyczną presją i wystawia na nieskończenie wiele prób charakteru. Równolegle coraz dotkliwiej ograniczając ich pole manewru strukturami piłkarskich klubo-korporacji i koniecznością dostosowywania się do kaprysów piłkarzy.
Niejeden stary wyga, przyzwyczajony do innych warunków pracy, już się na tych przemianach wyłożył, wylatując poza trenerski top.
I w tych niełatwych dla managerów realiach funkcjonuje Juergen Klopp. Z właściwym sobie rozmachem. Facet jest tak inspirujący, że zawodnicy z Anfield Road pewnie prędzej by się dali poćwiartować, niż zagrali w jakimś meczu z myślą o pozbyciu się go z klubu. Bo Niemiec to wojownik, który do każdej bitwy rusza w pierwszym szeregu. Nie staje gdzieś w oddali, na wzgórzu, skąd można jedynie przekazywać gońcom rozkazy. Rusza w szarży. Który żołnierz chciałby stracić takiego dowódcę?
Liverpool dowodzony przez byłego szkoleniowca Borussii Dortmund rozegrał rewanż z Barcą wedle złotej myśli Sun Tzu: „Bitwę da się przetrwać dzięki sile, a można ją wygrać dzięki duchowi”. Swoje zrobiła magia trybun Anfield Road, jasne, ale – patrząc zwłaszcza na pomeczowe obrazki – trudno się oprzeć wrażeniu, że zwycięskiego ducha tchnął w serca zawodników przede wszystkim Klopp. I nie zrobił tego ani wczoraj, ani przedwczoraj. On tego przykładowego Divocka Origiego pielęgnował długimi miesiącami. Właśnie po to, żeby Belg – 667 minut na boisku w tym sezonie – był gotowy w najbardziej newralgicznym momencie i nie ugiął się pod wyzwaniem, które przytłaczało już w przeszłości piłkarzy większych od niego.
*
W 2016 roku The Reds dotarli do finału Ligi Europy, po drodze eliminując w niesłychanych okolicznościach Borussię Dortmund. Ostatecznie jednak w decydującym starciu Anglicy dali się ograć Sevilli i nie zabrali ze sobą pucharu na Anfield. Rzut oka na skład Liverpoolu z tamtego spotkania każe przetrzeć oczy ze zdumienia. James Milner – to jedyny zawodnik, który w koszulce Liverpoolu zaczął od pierwszych minut zarówno wczorajszy półfinał Champions League, jak i finałowe starcie z Sevillą w 2016 roku. Klopp na przestrzeni zaledwie trzech lat dokonał totalnej przebudowy drużyny. Trzy lata mu zajęło, by ekipę z Anfield z drużyny niebezpiecznie dryfującej w stronę przeciętności – ósme miejsce w Premier League w sezonie 15/16, niżej niż West Ham i Southampton – wyżyłować na poziom drugiego finału Ligi Mistrzów z rzędu i (prawdopodobnie) 97 punktów w lidze.
Skład Liverpoolu ze spotkania finałowego z Sevillą.
Taki dorobek może nie zapewnić upragnionego mistrzostwa Anglii. To na pewno wszystkich po czerwonej stronie Liverpoolu boli i drażni, ale – jasny gwint – mówimy potencjalnie o trzecim miejscu na liście najmocniejszych, przynajmniej punktowo, sezonów w dziejach Premier League. Tylko 100 punktów Manchesteru City z minionych rozgrywek i 98 oczek, które zgromadzą Obywatele teraz (oczywiście w przypadku zwycięstwa z Brighton) przebija tegoroczny wyczyn Liverpoolu.
Ani wielka Chelsea pod wodzą Mourinho, ani Manchester United z Sir Alexem Fergusonem u steru, ani Arsenal z Arsenem Wengerem, przechodzący przez cały sezon suchą stopą – żadna z tych ekip nie zdołała zdobyć 97 punktów w jednym sezonie ligowym. Ba, Liverpool w latach 80-tych, gdy regularnie sięgał po tytuł mistrz kraju, także nie kręcił tak wybitnych rezultatów. Po prostu do tytułu wystarczało znacznie mniej.
90 oczek w sezonie 1987/88 – to najlepszy wynik The Reds z tamtego okresu. A warto nadmienić, że grało się wówczas w Anglii po 42 mecze w sezonie.
Ktoś może powiedzieć: wielkie mecyje. Klopp wydał prawie pół miliarda euro na transfery, a wciąż nie ma gwarancji, że nie zakończy tego sezonu z pustymi rękoma. Ostatecznie w lidze sytuacja jest już niemal rozstrzygnięta na niekorzyść The Reds, choć był taki moment, gdy przewaga liverpoolczyków wyglądała przecież na całkiem bezpieczną. A w Lidze Mistrzów o sukces wcale nie będzie łatwiej, wszak niemiecki szkoleniowiec nie słynie raczej z triumfów na europejskiej arenie, a Ajax bądź Tottenham tanio skóry w wielkim finale nie sprzedadzą. Wszystko to prawda. Mamy jednak w ostatnich latach naprawdę wystarczająco wiele przykładów, że nie wystarczy wyłożyć forsę na stół i zgarnąć tego, tego i jeszcze tamtego zawodnika do swojej drużyny, żeby zrobić sportowy sukces.
A Liverpool w sezonie 2018/19 jest sukcesem. Nawet jeżeli w lidze zatriumfuje koniec końców Manchester City, a Puchar Mistrzów padnie łupem rywala The Reds. W sensie dziedzictwa, spuścizny – będzie to oczywiście sukces smakujący bardzo gorzko. Ale sportowo, boiskowo – trudno sobie przypomnieć w ostatnich kilkudziesięciu latach Liverpool grający w piłkę aż tak wspaniale.
Najlepszym przykładem, że gigantyczny budżet transferowy nie stanowi jeszcze gwarancji triumfu jest rzecz jasna Paris Saint-Germain. Drużyna, która kosztowała fortunę, a niezmiennie cierpi z powodu braku tego, co Anglicy nazywają team spirit. Paryżanie to zresztą dobry przykład na to, z jaką ostrożnością trzeba podchodzić do oceniania sezonu wyłącznie przez pryzmat trofeów. Bo czy znajdzie się ktokolwiek, kto postawi pracę wykonaną w PSG przez Unaia Emery’ego czy Thomasa Tuchela wyżej niż wyczyny Juergena Kloppa w Liverpoolu? Ten pierwszy zdobył we Francji siedem trofeów, Tuchel też ma już na koncie dwa. Coś nam się jednak wydaje, że Emery chętnie by przehandlował wszystkie Puchary Francji i Puchary Ligi Francuskiej, żeby tylko odwrócić jeden, jedyny mecz z Barceloną, bo to w starciach tego kalibru buduje się historię.
Dlatego PSG, z gablotą pełną garnków, zostanie zapamiętane przez pryzmat 1:6 na Camp Nou. A Liverpool, nawet gdy spełni się czarny scenariusz i Klopp znów nie wygra w tym sezonie nic, już zawsze pozostanie w naszej pamięci z uwagi na wczorajszy triumf.
– To była wyjątkowa noc – powiedział po wczorajszym meczu Klopp. – Zwycięstwo przeciwko Barcelonie to jedno z największych wyzwań w świecie futbolu. A wyeliminowanie Barcelony, gdy po pierwszym meczu masz wynik 0:3, gdy musisz strzelić cztery bramki i nie wolno ci ani jednej stracić… Jest jeszcze trudniejsze. Tak naprawdę, to w ogóle o tym nie myśleliśmy. Staraliśmy się po prostu zbudować nasze morale na bazie dobrego występu w Barcelonie i krok po kroku odrabiać straty.
– Nie jest łatwo grać przeciwko nam, gdy prezentujemy taka mieszankę woli walki i umiejętności piłkarskich. To po prostu piękne. Powiedziałem chłopcom przed meczem, żeby odrobienie strat jest w zasadzie niemożliwe, ale oni mają na to szansę. Bo są gigantami. Zagranie meczu na takim poziomie jest wręcz niewiarygodne. Dokonali czegoś niezwykłego. Zapamiętam to na zawsze i sądzę, że taki wyczyn już się nigdy nie powtórzy – dodał Niemiec.
Ale jak to, „giganci”? Przecież to w zespole gości grał Messi, grał Suarez, grał Coutinho.
Spójrzmy na skład Barcelony. Wspomniany Philippe Coutinho, wyciągnięty zresztą z Liverpoolu, i Ousmane Dembele swoimi fatalnymi występami położyli Katalończykom dwumecz z The Reds. Nie można ich oczywiście obarczać całą winą za porażkę, ale obaj w starciach z Liverpoolem nieźle narozrabiali, na różne sposoby. A trzeba było za nich zapłacić grubo ponad 200 milionów euro.
To Klopp wprowadził Coutinho na taki poziom, że Barca zdecydowała się sypnąć za Brazylijczyka tyle forsy. Dziś nikt na Camp Nou nie może wykombinować, który klawisz trzeba nacisnąć, albo za który sznureczek szarpnąć, żeby były zawodnik Liverpoolu zaczął prezentować choć cząstkę swojej fantastycznej formy z sezonu 2016/17. Tymczasem The Reds zainkasowaną gotówkę przeznaczyli na zakup Alissona i Virgila van Dijka. Ten pierwszy wybronił wczoraj Liverpoolowi mecz, ten drugi po okiem Kloppa został najlepszym piłkarzem Premier League.
Tak się robi interesy. Tak się buduje piłkarzy.
Chyba trudno o lepszy przykład wielkości niemieckiego managera niż fakt, że dziś nie mówimy o „gigantycznym” występie Mohameda Salaha, który wczoraj mógł tylko z boku obserwować wyczyny swoich kumpli. Wychwalamy Origiego, Alexandra-Arnolda, Milnera, Hendersona, Wijnalduma. To ta zgraja doprowadziła wielką Barcelonę do takiej psychicznej zapaści, że zawodnicy Dumy Katalonii przy czwartym golu dla gospodarzy bali się już nawet spojrzeć w kierunku piłki. Stali się maluczcy na tle zawodników, których jeszcze przed pierwszym gwizdkiem arbitra pewnie traktowali z przymrużeniem oka.
– Gdybyś zobaczył takiego gola w meczu zespołów u-14 albo u-15, powiedziałbyś: „Dzieciaki śpią. Nie mają odpowiedniej mentalności do gry w piłkę, muszą się uczyć podstaw” – komentował po spotkaniu Jose Mourinho na łamach stacji beIN SPORT. – Ale my mówimy tutaj o najlepszych zawodnikach na świecie. Utrata takiego gola pokazuje stan ich umysłu. To przecież naturalne środowisko dla Barcelony. Na okrągło mierzą się z Realem Madryt, grają w finałach Ligi Mistrzów. Trudno mi to wyjaśnić. Chciałbym posłuchać wytłumaczeń Ernesto Valverde, ale chyba i on nie zna odpowiedzi.
– Anfield to jedno z miejsc, które potrafią sytuację niemożliwą zamienić w możliwą. Przed meczem mówił, że niemożliwe nie istnieje, ale nigdy bym się nie spodziewał, że Liverpool odrobi straty. Uważam, że ta remontada ma jedno imię: „Juergen”. Tu nie chodziło o taktykę, o filozofię, ale o serce. O duszę. O fantastyczne relacje, jaki Juergen ma ze swoimi zawodnikami. Ciążyło na nich ryzyko, że zakończą fantastyczny sezon z niczym. Teraz są o krok od zwycięstwa w Europie. I uważam, że Juergen na to zasługuje. Liverpool jest taki jak on. Ma jego osobowość. Ta drużyna nigdy się nie poddaje, zawsze walczy do końca. To jego mentalność – zachwycał się Mourinho.
Trudno to ująć celniej niż The Special One.
fot. Newspix.pl