Na studiach miałem przesympatycznego wykładowcę, fanatyka i trenera piłki ręcznej. Był prawdziwym pasjonatem sportu, ale miał jedną podejrzaną wadę: nie znosił piłki nożnej, piłkarzy oraz kandydatów na piłkarzy (którymi nazywał zresztą wszystkich polskich futbolistów). Powtarzał, że nie ufał, nie ufa i nigdy nie zaufa sportowi, który nie walczy o to, by być sportem sprawiedliwym. Który niejako z zasady akceptuje brak sprawiedliwości.
Teza wykładowcy była prosta: wszystkie normalne, uczciwe i sprawiedliwe sporty stawiają na rozwiązania typu play-off, stawiają na serie meczów, w których dopiero dwa, trzy czy cztery zwycięstwa dają awans. Nawet w tej najprostszej serii, do dwóch zwycięstw – raz możesz się potknąć, raz możesz zupełnie bezkarnie zejść z boiska, bo akurat w hali jest zbyt gorąco. Wykładowca uważał za prawdziwe wynaturzenie system, gdzie czasem o losach całego sezonu miało decydować pojedyncze kopnięcie w 93. minucie gry. Argumentował bardzo logicznie: jakim prawem drużyna obiektywnie lepsza, która wygra pewnie sześć z siedmiu spotkań przeciw rywalowi, ma odpadać z gry, bo w rewanżu w dwumeczu połowę drużyny złapała biegunka?
Co prawda mój wykładowca uważał, że niechęć piłki nożnej do wszelkiej maści play-offów i serii spotkań to efekt przeżarcia świata futbolowego przez szeroko zakrojony spisek korupcyjny, ale nie o tym chciałem pisać.
Chciałem przyznać mojemu wykładowcy rację. Otóż granie dwumeczów z technicznego punktu widzenia nie ma sensu. To ledwie 180 minut gry, w dodatku potem jest skrajnie niesprawiedliwa dogrywka z regułą goli na wyjeździe, a jeszcze później – rzuty karne, które w ogóle są pomysłem chorym. By drużyna NBA udowodniła swój prymat w lidze, musi pokonać rywali 16 razy – są coraz trudniejsi, a każdego trzeba ograć czterokrotnie, dopiero przechodzi się do kolejnej fazy. To ogranicza rolę przypadku do minimum – pojedyncze potknięcia wynikające z przypadku, czy tej słynnej „dyspozycji dnia” stają się bezkarne, a faworyt dostaje szereg szans na udowodnienie swojej wyższości.
Zresztą liczba punktów też odgrywa sporą rolę. W koszykówce musisz ich nastukać minimum ze sto, w siatkówce kilkadziesiąt, w niektórych meczach i ponad setkę, w ręcznej też tych goli od groma. Tylko w piłce może zadecydować ułamek sekundy. Tylko w piłce 90 minut niezłej gry obronnej i wymarzone zero z tyłu zmienia się w katastrofalny występ za sprawą kilkusekundowego zaćmienia bramkarza.
Powiedzmy sobie szczerze – o kant dupy potłuc taką sprawiedliwość. Przecież tabela Premier League nie pozostawia absolutnie żadnych wątpliwości, kto z pary Manchester City – Tottenham jest zespołem lepszym. Przecież nikt nie będzie podważał, że w normalnych warunkach Messi z tego sezonu jest w stanie rozpieprzyć w drobny mak dowolny zespół w Europie.
Gdyby Guardiola dostał trzeci mecz? Gdyby Messi dostał trzeci mecz? Gdyby, gdyby, gdyby.
Piłka nożna jest totalnie niesprawiedliwa. Totalnie nielogiczna. Foruje słabeuszy, podrzuca kłody pod nogi faworytom, daje nadzieję, daje nieskończone pokłady nadziei nawet tym skrajnie nieutalentowanym, a jednocześnie odbiera radość życia tym największym. Sprawia, że Gianluigi Buffon i Zlatan Ibrahimović kończą kariery bez triumfu w Lidze Mistrzów. Sprawia, że Lionel Messi, być może (no, w sumie to prawie na pewno) jeden z dwóch największych piłkarzy w historii ma na ten moment tylko cztery triumfy w Lidze Mistrzów i okrągłe zero mistrzostw świata.
Co to jest za sport, że Johan Cruyff ma mniej mistrzostw Europy niż Angelos Basinas?
Co to jest za sport, że Leo Messi ma mniej mistrzostw świata niż Luca Toni?
Co to jest za sport, że Divock Origi i Trent Alexander-Arnold za sprawą swojego bezczelnego i absolutnie rozbrajającego cwaniactwa zdobywają więcej bramek niż sam Messi?
To jest właśnie piłka nożna. Nigdzie indziej Dawid nie ma tak silnej pozycji negocjacyjnej przy stole z Goliatem. Nigdzie indziej biedny kuzyn nie ma tak wielkich szans na utarcie nosa przemądrzałemu bogatemu krewniakowi. W żadnym innym sporcie, a może i szerzej: w żadnym innym miejscu nie da się zasypać nawet największej przepaści ekonomicznej wyłącznie za sprawą 90-minutowej walki.
Nie chcę oczywiście robić z Liverpoolu kopciuszka, właściwie w ogóle nie powinienem odnosić tego tekstu do dwumeczu The Reds z Barceloną, wszak padło siedem goli, tu nie ma mowy o żadnym przypadkowym, pojedynczym kopnięciu. Chcę jedynie zwrócić uwagę, że to wszystko mogło się zdarzyć tylko u nas, tylko w Lidze Mistrzów. Że siatkarski Leo Messi właśnie przygotowywałby się do kolejnego meczu w serii, że koszykarska Barcelona właśnie motywowałaby się do ogrania przeciwnika.
A w piłce? A w piłce – jak w lesie. Ku smutkowi mojemu wykładowcy.
Ku radości milionów fanatyków, którzy po każdej takiej edycji Ligi Mistrzów na nowo przypominają sobie, dlaczego futbol to ich największa miłość.