Artura Sobiecha próżno szukać w czołówce klasyfikacji strzelców ekstraklasy, nawet tej szerokiej. By znaleźć go w tym zestawieniu, trzeba minąć nie tylko Igora Angulo, Carlitosa, Flavio Paixao, Marcina Robaka, Airama Cabrerę czy Petteriego Forsella, ale też Jesusa Imaza, Christiana Gytkjaera, Elię Soriano, Adama Buksę, Zdenka Ondraska…
Dobra, skoro doszliśmy do piłkarza, którego w lidze już od kilku miesięcy nie ma, a dalej nie jesteśmy nawet w połowie listy, to najdobitniejszy sygnał, że dalsza wyliczanka nie ma sensu.
Jednak jeśli zapytacie nas, czy były napastnik Hannoveru będzie mógł sobie przy tym sezonie postawić plusa, odpowiemy: tak, możemy pożyczyć mu nawet gruby marker.
To jeszcze jeden przykład na to, jak przewrotna jest nasza piłka. Gdybyśmy o tym dyskutowali w sierpniu, gdy były reprezentant Polski wracał do kraju, sami krzyczelibyśmy najgłośniej, że siedem goli i dwie asysty w lidze, a także trzy trafienia w pucharze kraju na dokładkę, to bilans lekko śmieszny. Żadna totalna kompromitacja, bo jednak dwucyfrówka strzeliła, ale oczekiwania były zdecydowanie większe.
Jednak w przypadku Sobiecha wszystko zmienia to, kiedy i gdzie potrafi wpisać się na listę strzelców. Ujmijmy to tak – facet nie pęka na robocie. Gdy trzeba strzelić cholernie ważnego gola, można zakładać, że zrobi to właśnie on. Od początku kwietnia Sobiech…
Po pierwsze: strzelił gola w spotkaniu z Lechem Poznań, jak się później okazało – jedynego, który dał trzy punkty.
Po drugie: strzelił gola w półfinale Pucharu Polski z Rakowem Częstochowa, jak się później okazało – jedynego, który dał awans.
Po trzecie: strzelił dwa gole w szalonym meczu z Pogonią Szczecin, w tym tego ostatniego, na 4-3, który dał trzy punkty.
Po czwarte: w dzisiejszym finale Pucharu Polski przechytrzył Runje i Kelemena i w niemal ostatniej akcji meczu dał Lechii drugi w historii Puchar Polski!
Jasne, po drodze były też spotkania z Cracovią i Piastem, w których Sobiech zaliczył puste przeloty, ale nie można też przesadzać z wymaganiami. Dlatego dodamy, że do pełni szczęścia zabrakło tylko gola na początku meczu z Legią Warszawa. Sobiech trochę jak Szakal w Killerze – ochronę sforsował pierwszorzędnie, ładunek umieścił precyzyjnie. Co się więc stało, że się zesrało? Wszyscy pamiętamy – piłkę przed linią bramkową zatrzymał, niestety dla wszystkich niezgodnie z przepisami, Artur Jędrzejczyk. Można jednak powiedzieć, że i tu jakkolwiek patrzeć Sobiech swoją robotę zrobił. Nie jego wina, że pomylił się Stefański.
Biorąc to wszystko pod uwagę, tym bardziej szkoda, że napastnik, który parę ładnych lat spędził za naszą zachodnią granicą, jesienią stracił tyle czasu. Pewnie wszyscy pamiętamy dreszczowiec, w którym gdańszczanie ostatecznie zremisowali z Zagłębiem Lubin. Punkty Lechia straciła frajersko, remisując 3-3 mecz, w którym po pierwszej połowie prowadziła 3-0, ale wydawało się, że tego dnia przynajmniej zyskała napastnika, który po hat-tricku w 25 minut da jej jeszcze wiele radości. Wtedy, we wrześniu, pewnie nikt nie zakładał, że kolejną bramkę w lidze Sobiech zapakuje dwa dni przed Wigilią, po drodze kalecząc tylko Resovię w Pucharze Polski.
Piotr Stokowiec długo powtarzał, że zawodnik, który dołączył do drużyny Lechii już po obozie przygotowawczym, potrzebuje czasu na spokojną pracę. Można było ripostować, że problem jest chyba trochę głębszy, skoro Sobiech nie odpalił również od razu po zimowych przygotowaniach, ale teraz większość argumentów straciła na sile. Jak to się nieładnie mówi – Sobiech zamknął wszystkim, czyli także nam, japy.
Nie wiemy jak reszta, ale my się jednak nie obrażamy. Wręcz przeciwnie – czekamy na więcej.
Fot. newspix.pl