Takie rzeczy zdarzają się w profesjonalnym tenisie bardzo rzadko. Wczoraj w Pradze cały dzień padało, przez co mecze ostatniej rundy eliminacji zostały przeniesione na dzisiaj. Rano Iga Świątek przez ponad dwie godziny walczyła w decydującej rundzie kwalifikacji. Wyszarpała zwycięstwo, poszła pod prysznic, chwilę odpoczęła, po czym… wyszła na kort na mecz pierwszej rundy. I znów – walczyła przez blisko trzy godziny. Tym razem niestety się nie udało.
Turniej w Pradze był dla Świątek pierwszym występem od niezwykle udanej imprezy w Lugano. W Szwajcarii Polka po raz pierwszy w karierze zagrała w głównym cyklu WTA bez konieczności walki w eliminacjach. Debiut wypadł doskonale, bo zatrzymała się dopiero w finale. W międzyczasie miała wrócić, nadrobić zaległości w szkole, jednak okazało się, że przez strajk nauczycieli nie ma czego nadrabiać. Iga potrenowała więc w Warszawie i ruszyła do Pragi.
Tutaj pech dał o sobie znać po raz pierwszy. Pod uwagę przy zgłoszeniach był bowiem brany ranking sprzed kilku tygodni, sprzed Lugano. Na liście zgłoszeń okazało się, że Polka jest pierwszą, która nie łapie się bezpośrednio do turnieju głównego. W kwalifikacjach została rozstawiona z jedynką i zagrała, jak na jedynkę przystało. Pierwsze dwa mecze przeszła bez straty seta. Wczoraj na kort nie wyszła, bo lało. Dziś rano mierzyła się z Tamarą Korpatsch (#153 WTA). Była faworytką i zdołała wygrać, choć Niemka walczyła, jak lwica. Ostatecznie, do wyłonienia zwyciężczyni potrzeba było dwóch godzin i trzynastu minut.
Żeby było ciekawiej, niewiele brakowało, a ostatnia runda eliminacji w ogóle by nie była potrzebna. Osiem tenisistek walczyło w niej o pierwotnie zaplanowane cztery miejsca. Rzecz w tym, że w międzyczasie z różnych powodów, z gry zrezygnowały trzy zawodniczki pewne miejsca w turnieju głównym. W praktyce oznaczało to, że trzy z czterech pokonanych w finale eliminacji, wejdą do turnieju, jako „szczęśliwe przegrane”. Tak się zresztą stało w przypadku Korpatsch.
Zmęczona po długim porannym meczu, Świątek miała nieco ponad dwie godziny na regenerację. W pierwszej rundzie już czekała na nią grająca z dziką kartą Karolina Muchova (#106 WTA). Czeszka ma 22 lata i za sobą całkiem niezłą pierwszą część sezonu. W styczniu przebrnęła eliminacje Australian Open (w pierwszej rundzie przegrała ze swoją imienniczką Pliskovą, siódmą zawodniczką rankingu), w lutym w Dausze (doszła aż do ćwierćfinału), a w marcu w Miami (przegrała w 2. rundzie z Kerber). W ubiegłym tygodniu zdobyła punkt dla Czech w meczu Pucharu Federacji z Kanadą.
Świątek pewnie to wiedziała, ale po prostu robiła swoje. Przynajmniej dopóty, dopóki miała siły. Wygrała pierwszą partię, w drugiej przeżywała kryzys, w dodatku dokuczała jej noga. Końcówkę partii odpuściła, żeby zachować energię na decydującego seta. Mądrze. W nim obraz gry zmieniał się kilkukrotnie. Przy stanie 3:3 Polka miała dwie piłki na przełamanie, jednak Muchova jakoś się wybroniła. Przy 3:4 z kolei nastąpiło odwrócenie ról i to Świątek skutecznie broniła dwóch break pointów. Ostatecznie minimalnie lepsza w końcówce była Czeszka, która wygrała decydującą partię do 4. Nie da się ukryć, że o jej zwycięstwie zdecydowały dwie rzeczy: po pierwsze, skrajne zmęczenie Świątek, dla której to była praktycznie piąta dziś godzina na korcie. Po drugie, lepsza odporność psychiczna Muchovej. Kiedy Iga nie wykorzystała kluczowych szans na przełamanie rywalki, miała łzy w oczach. Czeszka te chwile słabości Polki wykorzystała z zimną krwią.
Aha, na wieczór organizatorzy zaplanowali jeszcze mecz debla z udziałem Świątek. Gratulujemy wyobraźni…
Fot. newspix.pl